poniedziałek, 22 grudnia 2014

Gwiazdkowo

      Ze Świąt najbardziej lubię czas przedświąteczny, oczekiwanie na coś cudownego i ważnego. Lubię też robić dekoracje, w jakiś sposób upiększam wtedy mój świat i zaklinam przyszłość, aby była piękna i odświętnie ciekawa.
       Obiecałam, że pokażę Wam nieortodoksyjne zastosowanie pasków papierowych, oto ono:

 
































Jest to nasza, rodzinna tradycja. Kiedy byłam mała, moja mama nauczyła mnie splatania pasków papieru w taką wieloramienną gwiazdkę. Wtedy wycinałyśmy paski z zeszytu w kratkę... A mama nauczyła się od swego dziadka. Dalej w przeszłość pamięć nie sięga, mimo to jest to tradycja od wielu już pokoleń. Nasza, rodzinna. W tym roku znów robiłyśmy gwiazdki razem z mamą, ale zamiast wieszać je na choince, zrobiłam takiego "pająka". Bedzie wisiał nad wigilijnym stołem, wirując w każdym podmuchu powietrza.
    Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła kilku gwiazdek quillingowych w sposób ortodoksyjny, na przykład tak:
Też są zawieszone na nitkach i obracają się we wszystkie strony. Wcale niełatwo było zrobić jakie takie zdjęcie!
      Niniejszym sezon gwiazdkowy ogłaszam za otwarty! Niech Wam wszystkim same dobre gwiazdy świecą, a zwycięstwo Światła nad Ciemnością niech przekłada się na codzienne jasne chwile, jasne myśli i wszelką pomyślność.  Dobrych Świąt!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Dlaczego nie mam krowy?

       Często ludzie zadają mi pytanie: dlaczego nie mam krowy albo chociaż kóz? Fakt, przydałaby się jakaś mlekodajka, bo mieszkając wśród hodowców krów, nie mam skąd brać mleka. Ludzie, od których kupowałam latem, sprzedali swoje krowy. Inni robią trudności, bo niby podpisali z mleczarnią, że postronnym osobom sprzedawać nie będą, bo niby ich rozliczają, bo to, bo tamto... Zresztą zimą to ja nawet od nich nie chcę, ponieważ mleko krów karmionych kiszonkami ma specyficzny, nieprzyjemny zapach. W mleczarni robią z nim jakieś sztuczki i w butelkach już nie ma tego posmaku. Poza tym trochę obawiam się tych wszystkich antybiotyków i innych szczepionek, które dostają krowy z dużych hodowli.
     Czyli krowa by mi się przydała. Tyle, że zwierzę jest też osobą, o dobro której powinnam dbać. Często nowi osiedleńcy, poniesieni romantyczną wizją stadka zwierząt, biorą je, nie licząc się ze swoimi umiejętnościami i możliwościami, a potem to się źle kończy, przede wszystkim dla zwierząt.

      Posiadanie jakiegokolwiek zwierzęcia to duża odpowiedzialność. To też potrzeba wiedzy i znajomości jego potrzeb. To znajomość realna swoich możliwości. A te, w moim przypadku, są ograniczone. Córka wpada tylko czasem, mąż, jako typowe dziecko wielkomiejskie, nie bardzo umie i chce zajmować się zwierzętami. A ja? Czasem wyjeżdżam i nie ma mnie kilka dni, czasem jestem chora i tez uziemiona. Nie mogłabym poświęcić się codziennemu dojeniu o określonych porach, a nie ma mnie kto zastąpić.

      Nie wystarczy zresztą krowy doić i wyprowadzać na pastwisko. Trzeba znać jej potrzeby, zatroszczyć się o wygodne miejsce, o karmę na zimę, o zdrowie, trzeba umieć rozpoznać niedomagania i choroby, zaprowadzić w odpowiednim czasie do byka (jakoś mi nie odpowiada powszechnie stosowane sztuczne zapłodnienie), zadbać o to, by się czuła dobrze, miała odpowiednie warunki. Podobnie zresztą jest z kozami, które są delikatniejszymi stworzeniami, niż się często myśli. Zainteresowanych odsyłam do bloga Ewy z Kresowej Zagrody, od niej można się co nieco dowiedzieć o hodowli kóz.

       To wszystko sprawia, że mimo, iż nie wyobrażam sobie życia bez zwierząt na wsi, to mieszkają z nami takie zwierzęta, którymi dajemy radę odpowiednio się zająć: psy, koty, kury i owce. W codziennych czynnościach mąż może mnie zastąpić, bo nie wymagają specjalnych umiejętności, a ja z kolei znam je i umiem przeprowadzać zarówno strzyżenie, korekcję racic, odrobaczanie, jak i nasadzanie kurcząt.

      Ograniczanie się do tego, czemu jestem pewna, że dam radę, jest czasem dość bolesne. Bo tak marzyłam o koniu i krowie właśnie... Ale dlaczego dla moich zachcianek jakieś zwierzę miało by cierpieć? A ja razem z nim. Może gdybym była młodsza....

piątek, 12 grudnia 2014

Porównanie gospodarstw ekologicznych i konwencjonalnych

    DO OBEJRZENIA! Koniecznie!
http://www.cda.pl/video/137204f8/Plony-przyszlosci-Lektor-PL

Bardzo dobry przykład, jakimi kłamstwami jesteśmy karmieni odnośnie używania pestycydów, nawozów sztucznych itp. Ten burak na początku to ówczesny francuski minister rolnictwa! I takie kłamstwa serwuje! A tymczasem, jak widać dalej - bardzo poważni i oficjalni naukowcy oraz niemniej poważni i zupełnie nieoficjalni rolnicy stwierdzają od lat, że plony są porównywalne, a w przypadku suszy - wyższe w uprawie ekologicznej. Dodając do tego, że wydatków jest znacznie mniej, cała korzyść dla rolnika, dla konsumenta i dla planety. Bo koszty rolnictwa konwencjonalnego to nie tylko zakup środków chemicznych, wydatki na benzynę i olej, plagi chorób i szkodników, śmierć gleb, zatrucia, rak, zatrucie wody i inne, to koszt życia w kłamstwie i brzydocie.

Mam wrażenie, że gdzieś po drodze wysiadło myślenie logiczne, albo wyprano mózgi dużej części społeczeństwa. Bo kto zyskuje? Na pewno nie rolnik i nie konsument.

Ale też trzeba umieć uprawiać ziemię ekologicznie, to wcale nie to samo, tylko bez chemii. A to już wymaga pewnego wysiłku intelektualnego.

I wreszcie ostatnie: nareszcie zobaczyłam ten legendarny siew bezorkowy, jak funkcjonuje i jak wygląda.

Polecam bardzo, bardzo ten reportaż w ramach zimowego wietrzenia głowy. Przy tym dobrze się ogląda.

    

czwartek, 11 grudnia 2014

Zimowe zajęcia

      Mamy zimę - taką sobie porę roku, kiedy człowiek byczy się przy ogniu, a do ogrodu chodzi tylko dla przyjemności. Uwielbiam!
      Wczoraj była wszędzie przepiękna szadź, a na niebie nawet malutkie, błękitne prześwity było widać i wszędzie taki łagodny, perłowy blask. Poszliśmy więc do lasu, odkrywać nowe ścieżki. Ja z kijkami, na wzór Lidii. Wspaniały wynalazek, te kijki! Wspaniały pomysł miał mój Piotruś, że mi je podarował! Dzięki nim odzyskuję mobilność, potrafię iść dość długo i szybkim krokiem. Co za wspaniałe uczucie, nareszcie móc chodzić jak dawniej...
     Po powrocie nacykałam zdjęć w ogrodzie, tylko mi to  nierzeczywiste światło nie wyszło. Ale szron jest!



    
      Dziś mąż zażyczył sobie frytki, więc zrobiłam zdrowy-niezdrowy obiad: chrupiące frytki z własnych kartofli, surówka z kiszonej kapusty z jabłkiem i cebulką oraz sos - duszona cebulka z pomidorami. Wszystko (albo prawie wszystko, bo olej i pieprz i sól kupowane) swojej roboty i ze swego ogrodu. A przy tym można siedzieć długo i gwarzyć leniwie.
    A teraz czeka na mnie paczka, przyniesiona rano przez pana listonosza. A w paczce pełno paseczków papieru do quillingu, w różnych odcieniach bieli i błękitów, oraz pełno kawałków filcu w radosnych kolorach. A co z nich będzie? A powiem i nawet pokażę, jak zrobię. Dla pasków papieru mam mało ortodoksyjne zastosowanie. Zobaczycie.

wtorek, 9 grudnia 2014

Dziwny to był rok

    Chodzę po mokrym ogrodzie, po  ostatnich płachetkach śniegu, i zastanawiam się nad minionym rokiem. W naszym ogrodzie był on co najmniej dziwny, niezbyt urodzajny.
     Wiosenne przymrozki, które spadały niespodziewanie po okresach ciepła narobiły wiele szkód. Nie zakwitły żadne drzewa owocowe pestkowe, nawet wiśnie syberyjskie nie miały kwiatów. O śliwkach i renklodach nawet nie wspomnę. Mirabelka miała kilka owoców, które nagle opadły przed dojrzeniem.
    Późne przymrozki pod koniec maja ( ponad -7 stopni) narobiły szkód wśród warzyw ciepłolubnych, które już były wysadzone. Musiałam po raz drugi sadzić pomidory, dynie i papryki. Ucierpiały nawet kapustne. Zamarzły kwiaty truskawek. Na szczęście wiele z nich było jeszcze w pączkach i z nich udało mi się zebrać trochę owoców, ale niewiele.
   Następnie lato było u nas dość mokre. Maliny zaczęły dojrzewać, po czym szybko się osypały. Porzeczek było niewiele i malutkich.

   Po raz pierwszy za mojej pamięci nie kwitła u nas żadna lipa. Ani drobnolistne, ani młoda szerokolistna. W Augustowie kwitły, u nas wcale. A co najciekawsze, to że w poprzednim roku kwitły bardzo obficie, jakby w dwójnasób. Aż liści nie było widać spośród kwiatów. Skąd one wiedziały, że następny rok będzie nieprzyjazny? A może to ta niespotykana obfitość kwitnienia tak je wyczerpała, że zrobiły sobie przerwę?

    Brukselka nie chciała rosnąć, mimo że była posadzona w różnych miejscach. Kiedy w końcu ruszyła, to już było za późno. Udało mi się zebrać garstkę główek wielkości paznokcia.

   O grochu, który w upale wysypał się w ciągu dwóch dni, kiedy akurat mnie nie było, już pisałam.

   Na szczęście inne warzywa nie zawiodły. Marchewka, cebula, pietruszka, buraki, skorzonera, fasola zwykła i szparagowa - to wszystko zaowocowało bardzo ładnie. Ziemniaki też, ale już więcej nie będę robiła ziemniaków w słomie - zbyt wiele było zazielenionych. Słoma, mimo, że rozłożona grubą warstwą, przepuszcza promienie słoneczne. Będę więc robiła swoją starą metodą: sadzeniaki do ziemi i przykryte porządną warstwą ściółki, ale zmielonej i gęstej.

     Zastanawiam się, jaki będzie następny sezon i co powinnam zrobić, żeby owoce znowu wysypały się obficie.
   Za to czarnego bzu i czeremchy była wielka obfitość.


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ogród na stoku

       Powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, sprawdza się też w moim przypadku. Ponieważ nasz ogród jest na płaskim terenie, ten z mego dzieciństwa, też był, więc pisze tak, jakby wszystkie ogrody miały takie położenie. Wprawdzie we Francji było wręcz odwrotnie - bardzo strome zbocza i tarasy układane z kamieni bez zaprawy, odwieczne, ale to było tak odległe od moich doświadczeń, że prawie nie realne.
      Dopiero listy od niektórych z Was uświadomiły mi, że wiele osób, także spośród Was, może mieć ziemię na pochyłości. Oraz borykać się z problemami takiego terenu...

     Jakie są problemy ogrodu na stoku? Ano takie, że spływa po nim woda szybko i mocno, nie mając czasu wsiąknąć w ziemię. Pierwszy problem więc to niedobór wody. Drugi to taki, że woda ta porywa ze sobą cząsteczki próchnicy, tak więc ziemia na zboczu jest bardzo uboga, natomiast u stóp wzgórza - niezwykle żyzna.

     Jak temu przeciwdziałać? Trzeba zahamować przepływ wody, spowolnić go. Jeśli pochyłość nie jest zbyt duża, to najlepiej uprawiać ziemię w poziomych pasach w poprzek stoku, nigdy wzdłuż. Między niezbyt szerokimi pasami ziemi uprawnej należy zostawić miedze, zrobione na zasadzie wałów, na których rosną krzewy lub drzewka. W przypadku drzew lepiej uważać, żeby nie zacienić zbytnio całej działki, ale jeśli działka jest dość duża, to luźno rozrzucone drzewa są idealne. Nieco wzniesiona miedza zatrzymuje wodę i próchnicę, a korzenie odprowadzają ją w głąb.
Krzewy i drzewa zrzucają też liście, które dając próchnicę, użyźniają ziemię.

    Także wały trzeba zakładać w poprzek, z podstawą solidnie wkopaną w grunt. Wtedy woda będzie spływać do dołu będącego podstawą wału. Aby takie wału nie zostały rozmyte, można je podeprzeć od dołu plecionym płotkiem, ale to tylko na bardzo stromym stoku.
    Jeśli posiadłość jest duża, a my nie mamy czasu i potrzeby, żeby budować aż tyle wałów, to można skorzystać z tego filmu: https://www.youtube.com/watch?v=KxiFw0JjqAU . Białoruski projektant krajobrazu (ale z polskimi napisami) radzi tam zbudować obłożone ziemią płotki w kształcie rybiej łuski. Przed każdym takim półksiężycem robimy niewielkie zagłębienie, w którym będzie się gromadzić woda i próchnica. W ten sposób w ciągu paru lat cały stok będzie żyźniejszy, wyrosną na nim trawy i zioła, które w suchym i ubogim w próchnicę środowisku nie mogą się rozwijać.

    Na bardzo stromych stokach buduje się tarasy... Nie tylko w Chinach, ale też na południu Europy, we Francji i Włoszech można spotkać bardzo stare ogrody założone w ten sposób. Jednak budowa takiego murku wymaga naprawdę sporych umiejętności: powinien on mieć solidny fundament, kamienie powinny być dobrane i w miarę potrzeby podciosane, żeby trzymały się bez zaprawy. To ważne, bo mury z zaprawą zbytnio zatrzymują wodę i prędko zawalają się pod jej ciśnieniem, natomiast luźno ułożone kamienie jedynie ją hamują. Taki mur powinien być lekko pochylony w stronę stoku, bardzo leciutko. Nie powinien jednak być zupełnie pionowy. No i kwestia wypoziomowania... To już wyższa szkoła jazdy.


   Na koniec porada, jak sadzić drzewka na stoku. Przyjmujemy tu zasadę "rybiej łuski", czyli budujemy płotek w formie półksiężyca, z rogami zwróconymi do góry. Można, dla większej trwałości, obłożyć ten płotek gliną lub darnią, ziemią wybraną z zagłębienia, jakie wykopujemy między jego ramionami. O ten płotek opiera się wał permakulturowy, a w nim posadzone jest drzewko lub krzew owocowy. I jeszcze od góry przed wałem wykopane jest zagłębienie zbierające wodę. Ale i tak w przypadku suszy trzeba będzie nasze sadzonki porządnie podlewać. Jednak w ten sposób zapewnimy im dobry start, co oznacza wcześniejsze i obfitsze plony. Pamiętajmy tylko, że wał przed posadzeniem drzewka powinien się już dobrze przekompostować, czyli mieć więcej, niż rok. W pierwszym roku możemy na nim uprawiać ziemniaki lub dynie.
A z góry taki sadek wygląda tak:
Czyli mamy tu połączenie "rybiej łuski" z wałami permakulturowymi i zagłębieniami zatrzymującymi wodę i próchnicę. Następnie rolę płotków przejmą pnie i korzenie drzew, ale dobrze by było, gdybyśmy co jakiś czas odnawiali i powiększali te półksiężyce, jeśli zachodzi taka potrzeba. Tak co 10 lat mniej więcej... Wtedy już nie musimy ich nawozić (chyba, że chcemy), bo będą się na nich gromadzić opadające liście.



środa, 26 listopada 2014

W głąb, do kości.

        W krajach słowiańskich, w tym w Polsce, znani dawniej byli znachorzy szczególnego rodzaju - specjaliści od nastawiania kości. Często byli to owczarze, choć nie zawsze. Niektórzy tłumaczą to tym, że pilnując stad, zajmując się leczeniem i ubojem zwierząt nabierali znajomości anatomii. Możliwe, ale może było inaczej - ci, którzy mieli te zdolności, wybierali taki zawód.
         Podobni znachorzy istnieli (i istnieją) też we Francji, gdzie nazywano ich rebouteux lub rebouteuse, jeśli chodziło o kobietę. Ich domena działania była podobna, głównie nastawianie kości, leczenie bolących stawów itp. Stąd mam wrażenie, że większość Europy miała takich ludzi. Nie słyszałam o nich na Wyspach Brytyjskich, ale to nie znaczy, że kiedyś ich tam nie było...
          W czasach przed wynalezieniem rentgena ludzie ci byli wprost bezcenni, potrafili bowiem nastawić złamane kości. Znałam w młodości pewną Holenderkę, która miała te zdolności. Zdobyła zresztą wykształcenie zgodne z nimi, bo była dyplomowaną pielęgniarką i masażystką. Twierdziła, że kiedy dotyka czyjegoś ciała, to nie czuje skóry, ale wewnętrznym wzrokiem, jakby wyczuciem, wchodzi natychmiast w mięśnie i potem dochodzi do kości. Bardzo ją to męczyło. Co dziwne, była zakonnicą, a Kościół nie tylko jej nic nie zakazywał, ale była czasem wzywana do znakomitych osobistości. Potrafiła jak mało kto zrozumieć przyczynę różnych bóli i je likwidować.
       Wiem, że w Polsce też mieliśmy wiele takich osób, jak pan Teofil Grad z Markowej. Na ogół byli to ludzie o wielkiej etyce i wrażliwości, bezinteresowni i skromni. Przy tym bardzo pobożni. Wierzyli, że dostali dar, którym mają służyć ludziom. Z drugiej strony często wizyty cierpiących sprawiały, że poświęcali im tyle czasu, że brakowało im go, aby zarabiać na życie. Ludzie wiedzieli o tym i sami z siebie starali się to wynagrodzić tak, jak mogli. Bo sprawiedliwie ma być... Znachorzy często nie chcieli przyjmować pieniędzy, niektórzy nie chcieli nawet ich dotykać, inni akceptowali, ale pod warunkiem, że zostaną włożone do stojącego gdzieś z boku pudełka, a oni nie będą wiedzieć, kto i ile dał. Do dziś wiele szeptuch stosuje tę metodę, bo jednak "wart jest robotnik zapłaty swojej". Pieniądze te często przeznaczają na potrzeby cerkwi czy organizacji charytatywnych, o ile mają wystarczająco na skromne życie.  Przyjmowali jednak zapłatę w naturze - żywność, pomoc w gospodarstwie itp. Często jednak służyli bezinteresownie,kiedy ktoś nie mógł im się odwdzięczyć, a nawet pomagali szczególnie biednym. Żyli godnie, ale żaden z nich nie dorobił się majątku. Mówili, że chciwość zabija dar. Dopiero różni oszuści, żerując na ludzkim cierpieniu i dobrej sławie prawdziwych znachorów zaczęli pobierać wygórowane opłaty. No i popsuli opinię tym prawdziwym... Nie mówiąc o szkodach, jakie wyrządzili ludziom.

      Niektórzy z tych nastawiaczy kości i kręgarzy w swoim czasie wyemigrowali do Stanów, jak wielu innych. Amerykanie szybko docenili ich przydatność (wiadomo, zbyt intensywne galopowanie na końskim grzbiecie nie jest zdrowe dla kręgosłupa hi hi hi - kowboje musieli cierpieć często na bóle w plecach). A że Amerykanie są pragmatyczni i dobry interes nie jest zły, to szybko zinstytucjonalizowali kręgarstwo, nazwali je osteopatią i zaczęli zakładać specjalne szkoły. Podczas kiedy u nas drwiono z kręgarzy i wręcz ich prześladowano, za oceanem rozwinęło się to w szanowaną profesję. A teraz wróciło do nas na fali mody na wszystko, co amerykańskie. Może to nie tak źle, bo kiedy jeszcze mieszkałam we Francji, pomoc osteopaty okazała się bezcenna.

     W młodości prowadziłam życie dość karkołomne: kilka upadków z roweru w pełnym pędzie, jeden z konia, ale za to taki, po którym byłam operowana dwa razy i kuleję do dziś, ciężkie pobicie przez "nieznanych sprawców" w czasie stanu wojennego... Nie wiem, co sprawiło, że w pewnym momencie zaczął boleć mnie kark i ramiona. Ból powiększał się mimo maści i doszło do tego, że nie mogłam poruszyć głową nawet na milimetr. Poszłam więc do naszego lekarza (a mam jakieś takie szczęście, że mimo, że korzystam z pomocy lekarskiej bardzo rzadko, to zwykle trafiam na ludzi nietuzinkowych i otwartych na różne możliwości), on kazał mi zrobić prześwietlenie i skierował do osteopaty dyplomowanego na takiej amerykańskiej uczelni. We Francji wówczas ten zawód nie był uznawany (nie wiem, jak jest teraz), więc praktykował on jako zwykły fizykoterapeuta (czyli powtarza się historia skromnych znachorów i kręgarzy). Obejrzał zdjęcie, pomacał mi kręgosłup, pouciskał trochę tu i tam po obu bokach szyi i stwierdził przemieszczenie kręgów wskutek urazu. Potem trochę rozgrzał mi szyję, znów ponaciskał i poooooociągnął, aż chrupnęło. Potem znowu kazał mi skłaniać głowę na boki, no i się udało! Po raz pierwszy od wielu miesięcy. W sumie miałam trzy zabiegi, choć lepiej byłoby mieć siedem, ale cóż, pieniądze na drzewach nie rosną, a w oficjalnym gabinecie za zabiegi płaci się oficjalną stawkę, niemałą. Tyle, że to wystarczyło. Szyję po 25 latach ciągle mam giętką i bez bólu.
    Kiedy podobny wypadek zdarzył mi się już tu, w Polsce, tyle że k kręgosłupem na odcinku lędźwiowym (nie podnoście nigdy 30 worków wypełnionych na sztywno jabłkami jeden po drugim, żeby je rzucić na wagę), to przepisano mi zastrzyki z witaminy B. Ból przeszedł, ale ciągle wraca. Jak ja wtedy tęsknię za dobrym kręgarzem!

poniedziałek, 24 listopada 2014

Pismo słowiańskie na ręcznikach obrzędowych

    O istnieniu lub nieistnieniu pisma słowiańskiego od wieków toczą się zażarte dyskusje. Różne są teorie: że głagolica powstała na jego podstawie (byłoby to więc pismo literowo-sylabiczne), że istniały słowiańskie runy, że pisano nacięciami na drewnie, a nawet, że było to pismo węzełkowe. To ostatnie pobudzało mnie raczej do śmiechu, ale do czasu. Okazuje się, że ta właśnie hipoteza jest...bardzo prawdopodobna.
     Prawdopodobnie istniało pismo słowiańskie, bo istnieją słowa na oznaczenie liter, pisma itp. na długo przed chrześcijaństwem. Dlaczego jednak nie znaleziono jego pozostałości? A może ciągle mieliśmy je przed oczami, tylko nie zwracaliśmy uwagi?   

  „Jestem niepiśmienna, nie umiem ani czytać, ani pisać. Cała moja nauka, moje wykształcenie – we wzorach na moich ręcznikach. Tam, jak w dobrej książce albo w kinie można dowiedzieć się o ludziach i życiu, i zwierzętach, i o słoneczku i gwiazdach opowiadałam, o zdrowiu i chorobie, o kobiecej doli i niedoli, o wszystkim co jest w życiu”
     Tak mówiła pewna hafciarka ręczników obrzędowych. O ręcznikach tych pisałam już wcześniej, ale niedawno moja wiedza o nich doznała poważnego wstrząsu i pogłębienia. A to za przyczyną artykułu p. Ewy Zwierzyńskiej z "Czasopisu" (  http://czasopis.pl/los-wyhaftowany-na-plotnie-ewa-zwierzynska-2/ ). Zachęcam do przeczytania, bo jest niezwykle ciekawy.

    Ręczniki obrzędowe, które nie mają nic wspólnego ze zwykłymi ręcznikami, były najprawdopodobniej znane i używane na całej Słowiańszczyźnie. Potem u Słowian Zachodnich zaginęły, ich dalekie wspomnienie pozostało tylko w haftowanych makatkach, czysto ozdobnych. Możliwe, że przyczynił się do tego kościół katolicki, ponieważ rzeczone ręczniki są przedmiotami magiczno-obrzędowymi. Zachowały się natomiast wśród Słowian prawosławnych, a nawet zyskały wstęp do cerkwi i do Świętego Kąta w domach, gdzie otaczały ikony.

  Towarzyszyły człowiekowi od poczęcia do śmierci, podkreślały wszystkie ważne momenty w życiu. O ich znaczeniu i symbolice nie będę pisać, bo p. Ewa zrobiła to lepiej ode mnie.

    Ale co mają ręczniki do pisma Słowian? A to, że aż do końca XIX wieku, a nawet później były haftowane we wzory krzyżykowe, najczęściej kolorem czerwonym. Mam wrażenie, że kolor zależał też od przeznaczenia lub plemienia, które go haftowało (na Ukrainie zachowały się też niebieskie lub wielokolorowe). Ale ten haft to nie był taki sobie wzorek ozdobny, jak dzisiaj przyjęto uważać. Okazuje się, że każdy motyw MIAŁ SWOJE ZNACZENIE, nie tylko symboliczne, ale dosłowne.

    Tych znaczeń było o wiele więcej, znane są zresztą na Białorusi. A co to jest? Po prostu pismo, ideogramy, jak w języku chińskim. Skoro do naszych czasów dotrwało tyle znaczeń, bardzo możliwe, że dawniej było to rozwinięte o wiele bardziej. A czymże jest haft krzyżykowy, jeśli nie węzełkami na tkaninie?
   Niestety, pomału zanikała umiejętność czytania tych znaków, chociaż jeszcze w okresie międzywojennym na Podlasiu zdarzały się kobiety ją znające. Pod koniec XIX wieku zaczęto też wprowadzać hafty czysto ozdobne. Ręcznik zachował swoją rolę obrzędową, przestał jednak być księgą, którą można odczytać. A przecież wcześniej nią był...
http://czasopis.pl/wp-content/uploads/2014/11/9.jpg

piątek, 21 listopada 2014

Dziś przez okna .....

    ....wchodzi zima. Śnieg ciągle prószy, otula świat. Ptaki strząsają kaskady puchu z gałązek drzew. Idę wystawić karmnik.
       Sfotografowałam widoki z naszych okien, bez uładzania i kadrowania. Czyli zapraszam, powyglądajcie. Jak tu nie być zachwyconą i szczęśliwą, mając takie cuda za szybą?

A co ja zrobię, że kocham wiejską zimę? Lubię brodzić w śniegu, otulać się w chusty i swetry, wdychać ten jedyny zapach, jaki ma świeży śnieg. I wracać do ciepłego domu, do kubka ziołowych cudów, latem własnoręcznie zebranych albo i aromatycznej kawusi.
To tylko w mieście zima jest brzydka i rozchlapana.
Nie jest mi nigdy zimno, bo zawsze można wpaść do domu i się ogrzać. Zimno jest, kiedy wilgoć i wiatr wciskają się pod ubrania i nawet pod ciało, aż do kości, przy +4 stopniach. Poniżej zera nigdy mi nie zimno. Na nogi grube skarpety i niezawodne gumofilce i hulaj dusza!
A, jak powiedziała jedna stuletnia babcia, kiedy ją zapytano o receptę na długie i zdrowe życie: "Dupa w ruchu musi być!" Więc już lecę na dwór, karmnik przygotowywać, owce na spacer wypędzić, porzucać śnieżkami do celu. Może bałwana ulepię, w końcu musi być ktoś okrąglejszy ode mnie.





środa, 19 listopada 2014

Małe jest piękne (i opłacalne), czyli sposób na bezrobocie

     Witam Was razem z pierwszym śniegiem, który po cichutku spadł nocą i ani myśli topnieć.  Chcę też przeprosić za nieodpowiadanie na listy i nieobecność w sieci - przez dwa tygodnie miałam popsuty komputer.
          Obudziła mnie jasność, jakże przyjemna po tylu ciemnych dniach! Postanowiłam więc napisać o zaczątkach jaśniejszej przyszłości, które kiełkują na całym świecie. Na przekór ciemnym wieściom, którymi jesteśmy często bombardowani.
    Dzisiejsze rozważania oparłam na francuskojęzycznym artykule, zamieszczonym w Basta! http://www.bastamag.net/Bienvenue-dans-l-agriculture-de .
      Istnieją też wersje tego periodyku po angielsku, hiszpańsku i włosku, ale zauważyłam, że nie wszystkie artykuły są tłumaczone, więc nie wiem, czy go znajdziecie w tych językach. W każdym razie strona jest bardzo ciekawa, obiektywna i bez zadęcia. Polecam.

     We Francji sytuacja rolników jest bardzo nieciekawa. Tam już lata temu postawiono na specjalizację, ogromne fermy, nawożenie i nawadnianie, co być może generuje zyski, ale wymaga też wielkich nakładów. Powstaje też problem z regionalizacją. Np. prawie całą hodowlę świń skupiono w jednym regionie, Bretanii. Pociągnęło to za sobą zatrucie wszystkich rzek i morza gnojówką i to w stopniu alarmującym. W innych regionach rozwinięto np. tylko uprawy zbożowe lub tylko ziemniaki. Tak, że kiedy jedni topią się w gnojówce, inni cierpią na brak nawozów naturalnych do użyźniania pól. No cóż, postawiono na nawozy sztuczne (kosztowne i zatruwające ziemię). Skutek: ziemia wszędzie jest zatruta.
     Ogromne fermy potrzebują ogromnych maszyn (kosztownych), a maszyny potrzebują paliwa (kosztownego i trującego). Rolnicy zmuszeni są ciągle inwestować, brać pożyczki, specjalizować się. Nic dziwnego, że większość z nich jest zadłużona po uszy. A w wyspecjalizowanych fermach wystarczy jeden nieurodzaj, suche lato lub powódź (spowodowana martwicą gleb i usuwaniem żywopłotów w celu scalenia wielkich monokultur), spadek cen czy inne zawirowania losu, żeby spowodować katastrofę. W samej tylko Francji codziennie popełnia samobójstwo co najmniej jeden zadłużony rolnik...
     Nie można ziemi, która jest żywym organizmem, traktować jak maszyny. Nie można wejść w tryby wiecznego "rozwoju" i kosztownych inwestycji. Nie można rozwijać modelu rolnictwa, gdzie do wyprodukowania 1 kalorii pożywienia, zużywa się 10 do 12 kalorii paliw kopalnych, o innych kosztach nie wspominając.

     Tymczasem malutkie, zrównoważone gospodarstwa, nawet zakładane przez amatorów, prosperują i nawet przynoszą zyski. Na przykład mini-gospodarstwo Charlesa i Perrine Herve-Gruyer. Oboje byli "zwierzętami miejskimi": ona - prawnik międzynarodowy, on - żeglarz i pisarz. W pewnym momencie swego życia postanowili kupić kilka hektarów ziemi w pobliżu Rouen, głównie w celu hodowania zdrowych warzyw dla siebie i swoich dzieci. Początki były trudne i kosztowne... W ciągu dwóch lat rozpłynęły się całe ich oszczędności. Widząc, że nie tędy droga, zainteresowali się ogrodnictwem permakulturowym. Jeździli, podpatrywali, czytali.
    Obecnie uprawiają swoją ziemię bez maszyn, nawozów i pestycydów. Jedyny wydatek na benzynę, to od czasu do czasu transport końskiego obornika z sąsiedniej wsi, z klubu jeździeckiego. Na początku używali pługa ciągniętego przez konia, żeby przygotować ziemię, która była ugorem. Obecnie nawet to nie jest potrzebne. Na około dwóch hektarach rozciągają się grządki na wałach, inspekty, tunele. Jest staw, łąka, sady i zarośla. Żyją zwierzęta gospodarskie. Używają tylko narzędzi ręcznych, które wystarczają na lata i nie są drogie.
   W 2013 roku postanowili policzyć opłacalność takiego gospodarowania. Na 1000 metrów kw. warzywnika przepracowali ok. 1400 godzin w roku, co daje ok. 4 godzin dziennie. Wyhodowali warzywa, które warte były 32 000 euro. Część spożyli sami, część sprzedali na targu. A liczyli po średnich cenach w handlu, nie po cenach warzyw ekologicznych, jakimi ich plony są. Koszty natomiast są minimalne - jeden czy dwa transporty obornika, zużycie narzędzi, trochę nasion. A, jak mówią, rok był dość słaby i pogoda niesprzyjająca. Ja bym jeszcze dodała, że na pewno zaoszczędzili niebagatelne sumy na lekarzach i "lekach".
      Nawet biorąc pod uwagę klimat, który tam jest nieco łagodniejszy od naszego i nieco dłuższy sezon wegetacyjny, to wyniki są rewelacyjne.

    Rozwój takich mini-gospodarstw mógłby być lekarstwem na rozrastające się bezrobocie, na marazm i beznadzieję życia na zasiłkach lub w ciągłym strachu o utratę pracy. skoro nawet amatorzy, którzy od pokoleń nie mieli z ziemią nic wspólnego, po kilku latach wysiłków mogą osiągnąć takie rezultaty, to jest to niezwykle budujące. Potrzeba tylko pasji i wiedzy, a te są osiągalne.

   Ku podniesieniu ducha wszystkich, którzy planują osiedlenie się na wsi.

Gospodarstwo Herve i Perrine można też zobaczyć na filmach: https://www.youtube.com/watch?v=YBff82C8h6g#t=30   oraz  https://www.youtube.com/watch?v=3TXeiTHdREA   i kilka innych.


środa, 29 października 2014

Tajemnicze światełko czyli mikoryza inaczej

     Wyobraźcie sobie, że w chwilę po zgaszeniu światła w ciemnych kącikach domu pojawiają się światełka, zjawiskowe jak zorza północna albo jak świetliki, które przycupnęły w szklanych bańkach. Kiedy to zobaczyłam, byłam zachwycona. Tak nierealne się wydaje i bajkowe.
     A to po prostu... grzyby świecące. Wystarczy w szklanym pojemniku dać trochę trocin z odpowiednich drzew, trochę patyków, można dodać mech czy inne kamyki do ozdoby i zaszczepić grzyby biolumiscencyjne. Można je obejrzeć tu: http://www.champignonluminescent.com/

    Prawda, że piękne? Wydaje się, że człowiek jest w jakiejś bajce. Światełko jest słabe, poczytać przy nim człowiek nie da rady, ale jaki nastrój! I to na lata. Wystarczy im trochę wody i trocin z pewnych drzew.

   Ciekawe rzeczy się dzieją obecnie w nauce. Coraz częściej wpadam na takie rzeczy, jak z bajki lub opowieści fantastycznych. Może jak tak dalej pójdzie, to będziemy oświetlać domy grzybami, bez elektrycznych kabli?

niedziela, 26 października 2014

Zamyślenia

      Aura zmieniła się nagle i radykalnie - nocami mrozi, dnie bardzo chłodne. Zapachy korzenne jesieni zniknęły, zaczyna pachnieć mrozem, gorzko i rześko. Zamglone ranki i popołudnia sprzyjają rozmyślaniom. Ludzie i zwierzęta garną się do pulsującego ciepłem pieca, otaczają się warstwami sierści, swetrów i milczenia.
      Przeczytałam ostatnio dość trudny esej traktujący o mrówkach i pszczołach, a ściślej mówiąc o inteligencji indywidualnej i grupowej. Pojedyncza mrówka jest dość głupia, pszczoła nieco mniej, ale też inteligencją nie grzeszy. Natomiast ich wspólnota, czyli mrowisko lub rój, jest tworem bardzo inteligentnym. Porównano to do komputera, gdzie pojedynczy bajt jest ograniczony tylko do dwóch reakcji, ale liczne bajty dają możliwości, które znamy.
     Ludzie też są stworzeniami społecznymi, nawet indywidualiści są wychowywani na mądrości pokoleń, inaczej nie umieliby nawet mówić, żeby wyrazić swój sprzeciw... Znam wielu ludzi i wszyscy, lub prawie wszyscy, są miłymi, inteligentnymi osobami. Każdy marzy o pięknie i dobru, zna je i docenia. Natomiast ludzkie społeczeństwo, w przeciwieństwie do mrówek, wydaje mi się tworem nie tylko głupim, ale wręcz szalonym. Jak inaczej wytłumaczyć to, że ludzie zatruwają całą planetę i siebie samych przy tym, że dążąc do piękna, tworzą brzydotę wszechobecną. Że jeden sympatyczny facet strzela do drugiego, który mógłby być jego przyjacielem? Że mając umiłowanie wolności w sobie, stajemy się posłusznymi żołnierzykami społeczeństwa korpoludków?
Jako społeczeństwo zachowujemy się jak śmiercionośne wirusy, zabijające organizm Ziemi-Matki.
    Gdzie w tym wszystkim jest błąd?

     Ktoś bardzo mądry powiedział, że najwyższym stopniem tworzenia jest tworzenie tego, co żyje. To daje wielką nadzieję, bo coraz więcej osób zaczyna tworzyć swoje ogrody. Ktoś inny, też mądry (przypisuje się to Einsteinowi), powiedział również, że wiek XX był wiekiem techników, a wiek XXI będzie wiekiem ogrodników, którzy zmieniając kawałek swojej ziemi zmienią też oblicze planety. Myślę, że w tym wypadku ważne jest podejście do ziemi, pochylenie się nad nią z miłością i zrozumieniem. Z czułością dla tej niebieskiej drobinki, tańczącej w nieskończonej przestrzeni kosmosu. Nie chodzi tu o samo posiadanie ziemi, wtedy najszczęśliwszy byłby ten, kto "posiada" najwięcej (znowu....), ale tak nie jest. Ważna jest postawa, nasz stosunek. Ziemi powinniśmy mieć tyle, ile damy radę. A jak mamy za dużo na nasze możliwości - posadzić las!

    Odkąd mieszkam na wsi, odkąd stworzyliśmy wokół nas piękną i łagodną przestrzeń, sycę się tym pięknem jak pożywieniem. Bez niego pomału bym umarła z głodu. Myślę, że trwanie w pięknie, oglądanie go i sycenie się nim jest stanem naturalnym dla człowieka. Dlaczego więc wkoło tyle brzydoty? Przecież to nie kwestia pieniędzy, bo ładnie zagospodarować można swoje otoczenie przy bardzo niewielkich nakładach. Czasem nawet można puścić naturę samopas, a ona sama zadba o piękno i harmonię. Można też kształtować przestrzeń wokół siebie - to bardziej fascynujące nawet niż malowanie dzieł sztuki, bo żywy obraz zmienia się z porami roku, z latami...

    Łowcy-zbieracze poświęcali każdego dnia najwyżej 4 godziny na pracę, to wystarczyło. Rolnicy pracowali nieco więcej, ale jeśli nie byli obciążeni daninami, tylko pracowali na siebie, to również 6-7 godzin dziennie wystarczyło, i to tylko w ciepłej porze roku. Popatrzcie na kunsztownie wykonane domy, wycinane ręcznie drewniane koroneczki i ganeczki, na pięknie tkane i haftowane stroje. Na taką twórczość trzeba było mieć czas...

     Pozwólcie mi marzyć... o wioskach-ogrodach i miasteczkach jak z bajki, zamieszkałych przez mądrych, twórczych ludzi. Takich, którzy potrafią odróżnić konieczne od zbędnego, którzy są szczęśliwi, robiąc to, co lubią z zamiłowaniem i spokojem. I którzy mają czas dla siebie.... Może to marzenie wyłoni się z listopadowych mgieł? Jak mityczne Białowody?

piątek, 24 października 2014

Urodzajny bałagan

    W tym roku na dwóch wałach, obu dwuletnich, wprowadziłam nieskrępowany bałagan, z grubsza tylko regulowany mgliście doborem dobrosąsiedzkim wysianych i wyrosłych spontanicznie roślin. Wyglądało to-to niezbyt pięknie, mąż na niego narzekał, pokazywać trochę było wstyd, ale za to jakie plony! Przy niewielkiej robocie. No, chwasty trzeba było usuwać z grubsza, bo na tej żyznej ziemi i przy ciepłej i wilgotnej pogodzie tego lata potrafiły rozwinąć się w ciągu kilku dni do metrowej wysokości.
     To, co służyło chwastom, służyło też nieźle warzywom. Rezultat na zdjęciu. Pietruszka, jak wiadomo, jest warzywem dość wybrednym, nie zawsze chce kiełkować i nie zawsze ładnie wyrasta.


Pęczek po prawej (ten mniejszy) wysiany był na zagonku z dość dobrą ziemią, motykowany i pielony regularnie.
Ponieważ po siewie zostało mi trochę nasion w torebce, a nie chciałam ich przechowywać na następny rok, to wysypałam je bez ładu i składu na wał w końcu ogrodu, na którym rosły poza tym słoneczniki, dynie, rodzynek brazylijski i fasola pienna z brzegu. Jak przystało na miejsce ukryte za tunelem i porośnięte wysokimi dość roślinami, był on z lekka zapomniany podczas pielenia. Oczywiście, był czyściutki w momencie siewu i sadzenia, ale poza tym tylko raz w sezonie wyplewiłam go porządnie. Poza tym kilka razy wyrwałam co największe badziewie. No i w tym bałaganie odkryłam jesienią pietruchy wielkie, jak dorodne marchwie.

     Drugi bałaganiarski wał robił złe wrażenie w Starym Warzywniku, tym widocznym dla wszystkich. ale co ja z niego zebrałam! Począwszy od koszy szpinaku wiosną (sianego w poprzednim roku jesienią), poprzez sałatę i rzodkiewkę wiosenną od maja, cebulę, marchewkę okrągłą (moja ulubiona "Pariser Markt"), szpinak nowozelandzki,późne buraki, zioła, po jarmuż rosnący tam jeszcze w tej chwili i grubą rzodkiew o barwie buraka od Agniechy z Gór.

     Te bałaganiarskie grządki, gdzie często wysypywałam nasionka po prostu w puste miejsca i przykrywałam cieniutką warstwą ziemi branej wprost ze ścieżki, okazały się niezwykle urodzajne. Wszystkie warzywa na nich rosnące były piękne i zdrowe. To, że rzodkiewki i marchewki wraz z ferajną wyrastały nierówno i w różnym czasie okazało się zaletą w małym, rodzinnym gospodarstwie. Przez cały sezon miałam w ten sposób młode, świeżutkie warzywa, unikając jednorazowej "klęski urodzaju" przez kilka dni i posuchy przez resztę czasu.
      Do wrażenia bałagany przyczyniały się też te rośliny, których nie zebrałam na czas, pozwalając im wyrosnąć i wydać kwiaty i nasiona. Rozsiewają się wtedy same, a potem mam przyjemne niespodzianki. Od lat w ten sposób rozmnażam sałaty i szpinak nowozelandzki oraz niektóre kapustne. Nawet buraki liściowe z zeszłego roku dały mi w tym sezonie młode roślinki z samosiewu.

     U nas w tej chwili już mrozi całkiem regularnie. Przed mrozami udało mi się zrobić kopiasty wał na jednej z grządek. Nie przykrywałam go ziemią, za to pod spód wsunęłam sporo zazielenionych ziemniaków z ostatnich zbiorów. Mam nadzieję, że przezimują mi ładnie i wiosną rozrosną się podobnie, jak to było w tym roku.

      Teraz plony już zebrane, wydawać by się mogło, że nie ma już nic do roboty. Jednak warto zrobić dwie rzeczy: wykorzystać obfitość resztek roślinnych i suchych liści do założenia nowych "przekładańców" oraz obficie okryć opustoszałe grządki i wały. A jeśli komuś starczy sił i ochoty, a co najważniejsze - materiałów, może też założyć kompost. To wszystko można robić jeszcze przez prawie cały listopad i dużą część grudnia, dopóki ziemia nie jest zamarznięta. Ofiarujmy swoim grządkom ciepłą kołderkę na zimę!

niedziela, 12 października 2014

Pamiętaj, to już jesień...

      Październik rozpieszcza nas w tym roku ciepłymi barwami i ciepłą, słoneczną pogodą. Uwielbiam jesienne światło, mocne, ale łagodne, wydobywające w dzień bajkowe kolory liści i późnych kwiatów, a w miarę zbliżania się zmierzchu przechodzące w perłowe, różowo-szare i przymglone. A wieczorami włóczą się obłoki mgły i zapach palonego drewna. Sycę się tymi widokami i nasycić nie mogę.
     Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami. Zapraszam na spacer w jesiennej zadumie, złotej pełni cichej radości.

 Nic nie jest tak piękne i delikatne, jak jesienne róże.

Malwy przy ścianie ani myślą się poddać, ślazówki podobnie.
 Widok z ganku, czyli część naszego podwórza.
Cudowna paleta barw, a za nią bezmiar łąk, dźwięczących uderzającymi o siebie trzcinami, a na horyzoncie Tajemnicza Puszcza.

Hortensja pnąca ma żółte listki z zieloną lamówką...

Jesienne krokusy, delikatne, jak skrzydełko ważki. Zdjęcie nie oddaje dobrze ich koloru, są jasnoszafirowe, jak szafir i diament razem.
 Za tym wałem kwiatów kryje się Stary Warzywnik. W tle jesion, już się rozebrał i kokietuje gołą koronką gałązek.

Hit każdej jesieni, czyli wrzosy bardzo wrzosowe.
Na koniec pozdrawia Was Tiki, który już czuje się dobrze, mimo, że ciągle bierze lekarstwa. Mruży ślepka od słońca, zaraz pobiegnie i zrobi coś głupiego, jak zwykle. Kiedy zaczął znowu powarkiwać na mego męża, ten orzekł autorytatywnie, że już jest z nim dobrze.

poniedziałek, 6 października 2014

Piroplazmoza


             Tiki jest chory, bardzo chory już od kilku dni. Był tutejszy weterynarz w sobotę, orzekł psią sepsę (cokolwiek to znaczy) i dał antybiotyki. Niestety, z psiakiem było coraz gorzej. Wtulał się we mnie, wlókł się za mną na trzęsących łapkach, padając na nos, aż mi się serce krajało. Wczoraj przestał nawet pić, bo po każdym łyku wymiotował.
          Dziś rano zawieźliśmy go do dobrej przychodni weterynaryjnej do Suwałk. Orzeczenie: piroplazmoza czyli babeszjoza spowodowana najprawdopodobniej ukąszeniem kleszcza. Dostał kroplówkę i masę leków. Oraz orzeczenie, że nie jest z nim tak najgorzej, są szanse, że z tego wyjdzie, choć trzeba będzie go leczyć dość długo i konsekwentnie.
         Po powrocie już widać poprawę: zrobił siusiu, napił się, a przed chwilą zjadł trochę. I nie wymiotuje. Teraz leży mi na stopach, łapeczkę z wenflonem trzyma sztywno i walczy.
        Taki malutki, a taki dzielny.
         Ludzie, chrońcie swoje psy przed kleszczami. Do tej pory stosowałam Front Line, potem jakieś oleje aromatyczne, ale okazuje się, że i do jednego i do drugiego nasze klaszcze już się przyzwyczaiły. Trzeba zmieniać produkty. Wiem, że to chemia i że nie jest to może najzdrowsze, ale choroba jest jeszcze gorsza. Zdrowy rozsądek podpowiada, żeby wybierać mniejsze zło.
        Pani weterynarz powiedziała mi, że kleszcze jesienne są najbardziej jadowite i że w tej chwili jest jakaś epidemia babeszjozy - codziennie mają co najmniej jednego chorego psiaka, jeśli nie kilka.

niedziela, 5 października 2014

Zrzędzę

       Czasem zaglądam na fejsbooka i od pewnego czasu jestem wk..wiona coraz bardziej. Dlaczego? Przeraża mnie morze głupoty i niewiedzy oraz dopasowywanie wszystkiego do założeń przyjętych z góry przez niektórych. Ludzie tak daleko odeszli od natury, że to, co naturalne, wydaje się im złowrogie. I nie chodzi tu prostych ludzi, manipulowanych przez media, ale tzw. "świadomych", walczących z manipulacjami genetycznymi, chemią w jedzeniu itp. Tymczasem ich ignorancja czasem jest gorzej, niż żenująca.
       Przykład pierwszy: jak bumerang powraca zdjęcie pomidorka, z którego wyrastają zielone kiełki. Z zaznaczeniem, że przez miesiąc leżał na parapecie. Komentarze oburzone, że czym to nas karmią, jaki skandal itp. Prostujemy czasem z Ewą z Kresowej, ale ile można? Otóż, moi drodzy: pomidor jest owocem i zawiera nasiona. Jeśli jest dojrzały, to zaczyna się rozkładać, zapewniając tym nasionom potrzebną wilgoć i odżywkę. Bo owoce służą w naturze do tego, nie są dla nas, tylko dla nasion. To, że my z nich korzystamy, to skutek uboczny. Leżący przez miesiąc na parapecie, w cieple i na słoneczku, pomidor, zaczął zupełnie naturalnie kiełkować. A to znaczy tyle, że: był dojrzały, nasiona mają dużą siłę życiową, nie był manipulowany. I tyle. ci, co się oburzają, nigdy prawdopodobnie nie widzieli kiełkujących pomidorków, ale wypowiadają się autorytarnie.

    Przykład drugi: pewna osoba za nic w świecie nie chciała jeść owoców maliny "Polana", dojrzewających pod koniec lata. Jeszcze mi się dostało, że takie "świństwo modyfikowane" hoduję. Na próżno tłumaczyłam, że to selekcja naturalna, rozmnażanie i krzyżowanie. Tak, moi drodzy, większość nowych odmian (Polana wcale nie jest z resztą taka nowa) jest ciągle hodowana przez naturalną selekcję i krzyżowanie, jak to było od tysiącleci.  GMO jest paskudztwem, ale wcale nie jest takie powszechne.

    Przykład trzeci: niektórzy twierdzą, że prawie wszystkie ziemniaki są GMO. Znowu ręce opadają. Owszem, istnieją takie odmiany, ale u nas bardzo rzadkie i drogie. Są one odporne na pestycydy. Reszta jest wyhodowana w sposób naturalny. Manipulacje genetyczne przeprowadzane są przez wielkie koncerny, które zazdrośnie strzegą swoich technologii. W polskich stacjach doświadczalnych przeprowadzano normalne zabiegi krzyżowania i selekcji. Wszystkie kartofle polskich odmian są najzupełniej naturalne i dobre do jedzenia, o ile wyhodowane w naturalnych warunkach.

    Więcej przykładów nie będę przytaczać, bo nie chcę się denerwować. Jest tylko jedno, co przychodzi mi na myśl: jeśli chcemy się wypowiadać w jakimś temacie, to dobrze jest poznać, o co tak właściwie chodzi. Poczytać trochę, pomyśleć. A naturę obserwować. Bo można inaczej się ośmieszyć.
       Teraz powiem o różnicy między F1 i GMO. F1 to naturalna krzyżówka między dwoma gatunkami, ale nie ustabilizowana. To znaczy, że nasiona wydane przez te rośliny albo są sterylne, albo dają potomstwo nie podobne do rodziców. Coś jak muł, który jest naturalną krzyżówką konia i osła, ale sam jest sterylny. Nie podoba mi się ta praktyka, bo uzależnia nas od producentów nasion, nie pozwalając zbierać własnych. Natomiast rośliny F1 nie są genetycznie zmieniane, można je spokojnie jeść.
       GMO to organizm (roślina lub zwierzę), któremu wstawiono geny zupełnie innego organizmu, manipulując w laboratorium materiałem genetycznym w jądrze komórki. Mogą się one rozmnażać i krzyżować z innymi roślinami pokrewnymi, co jest diabelstwem, bo rośliny GMO są opatentowane. Jeśli jakiś biedny rolnik ma pole niedaleko upraw GMO, to jego rośliny mogą się pokrzyżować. Jeśli wysieje własne nasiona, to, sam o tym nie wiedząc, może hodować te modyfikowane mutanty. A wtedy zjawiają się inspektorzy, kontrolują i dowalają mu taki mandat, że tylko się powiesić. Nie mówiąc o tym, że bezwiednie rozprowadza żywność modyfikowaną o nieprzewidzianych skutkach na nasz organizm.
     To tyle zrzędzenia na dzisiaj. Dużo mądrości Wam życzę.
      

środa, 17 września 2014

Łapacze porwanych minerałow

        Grządki po ziemniakach oczyściłam, zagrabiłam i trochę zaściółkowałam. Ale skąpo tej ściółki, daleko nie tylko do optymalnych 30 centymetrów, ale nawet do 10!
        Ale i na to jest rada: posiałam gęsto zielony nawóz. W tym wypadku gorczycę, bo szybko wschodzi i szybko daje dużo zielonej masy. Mam nadzieję, że jak najwięcej przed przymrozkami. A po przymrozkach te całe rośliny będą dodatkową ściółką na zagonach.

     O co tak właściwie chodzi z tymi zielonymi nawozami? Otóż są one przede wszystkim łapaczami porywanych soli mineralnych. Za porywacza robi woda. Po prostu każda materia organiczna, która trafia na lub do gleby, jest rozkładana przez całą armię organizmów do coraz prostszych substancji. Na końcu tego łańcucha powstają z niej proste sole mineralne, rozpuszczalne w wodzie. Te właśnie sole są pobierane przez rośliny za pomocą korzeni i zamieniane na nowo w roślinne "ciało", które później więdnie i rozkłada się i tak w kółko. Ponieważ substancje do budowy roślina czerpie nie tylko z rozłożonych szczątków, ale też z powietrza (za pośrednictwem bakterii) oraz z rozłożonych skał, to soli mineralnych powinno ciągle przybywać. Tymczasem tak się nie dzieje. Wiele gleb wręcz ubożeje. A dlaczego?
     Ta dam! tu właśnie na scenę wchodzi podstępny porywacz soli mineralnych. Czyli woda! Kto by pomyślał? Woda przesiąka coraz głębiej w ziemię, przesącza się czasem nawet przez warstwy skał, zabierając ze sobą rozpuszczone sole. W jaskiniach tworzy z nich  gustowne stalaktyty albo inne nacieki. Niekiedy zresztą ścieka do rzek, a z nimi do morza (to dlatego morze jest słone, chociaż nie każda sól mineralna jest słona hmmm)!
    To wypłukiwanie zachodzi intensywnie wtedy, kiedy ziemia nie jest przykryta i na dokładkę nikt biednych soli nie wyłapuje z powrotem.
      Dlatego po zebraniu plonów dobrze jest posiać zielony nawóz - odzyskuje on i wynosi na powierzchnię sole mineralne, a tym samym wzbogaca ziemię.

     Inne role zielonego nawozu, to tworzenie kołderki dla organizmów glebowych oraz rozbijanie grud ziemi, spulchnianie ich swoimi korzonkami.

    Najlepszym zielonym nawozem są rośliny motylkowe, bo mają na korzeniach bakterie wiążące azot. Jednak każda roślina, która rośnie szybko i daje dużo zielonej masy, też jest dobra. Teraz na motylkowe nieco za późno, nie zdążą wyrosnąć. A gorczyca i facelia owszem.

    No i chwasty mniej rosną, bo miejsce już zajęte. Ziemia nie cierpi być goła, więc kiedy tylko jakiś jej kawałek jest odkryty, to pobudza do kiełkowania dzikie rośliny.

niedziela, 14 września 2014

Odkrycia i nauki

        Kończy się lato - pięknie, ciepło i słonecznie. Dziwne to było lato, najpierw potraktowało nas zimnem i pluchą, jakiej nie pamiętam, potem upałem, ale ciągle mokrym. Rzeczka wylała do połowy łąk, jak tylko na przedwiośniu bywało, i tak została prawie przez cały sierpień. Teraz za to mamy suszę... Dziwne lato, pełne komarów i gzów, które zaganiały mnie do domu skuteczniej, niż duszący upał. ale dzięki nim spędziłam większość tego lata w stawie, w chłodnej wodzie.
      Świat oglądany z żabiej perspektywy wydaje się całkiem inny, może dlatego, zamiast gorączkować się dość nieciekawą sytuacją świata, wolałam podziwiać obłoki, nenufary i wąchać tatarak.
     Mimo tak niesprzyjającej pogody ogród zaplonował całkiem uczciwie, chociaż nie podlewałam go ani razu (z wyjątkiem kilku podlewań pod folią i to tylko wzniesionej grządki.

     Odkryłam kilka nowych rzeczy, oto one:

- Poznałam kilka nowych osób, w tym Kuro Neko z grona blogerek i jej chłopaka oraz Elę i jej przyjaciółkę, a także naszą Kalinę z Kalinowa, poetkę podlaskich zwykło-niezwykłych dni. Tacy wspaniali ludzie, jak oni i inni, którzy tu gościli, sprawili, że z optymizmem widzę przyszłość świata. O dobrych, mądrych ludziach rzadko słyszy się w wiadomościach, ale oni są tym, co na tej Ziemi najważniejsze.

- Inteligencja roślin jest dowiedziona naukowo, piszą już o tym poważne publikacje. Rośliny reagują, komunikują się, wołają sprzymierzeńców na ratunek, nawet kłamią. Możliwe też, że reagują na potencjał elektromagnetyczny naszego ciała, czyli na nasze uczucia.

- Odkryłam bluszczyk kurdybanek i zakochałam się w nim. Zbieram listki i suszę, żeby móc się cieszyć nim także jesienią.

- Odkryłam kozieradkę. Szkoda, że u mnie raczej nie będzie rosła, bo lubi dużą zawartość wapnia w glebie, a u nas wręcz przeciwnie jest.

- Nauczyłam się wiele o sobie i o energiach, rozmaitych. Tu wielkie dzięki Utygan, która odkryła przede mną nową cząstkę rzeczywistości i pasjonującą literaturę, nie tylko o ziołach...

- Nauczyłam się robić sery i lubię to! Dzięki Asi i jej Akademii Pod Lipami. A moi lubią, jak robię sery, bo uważają, że są pyszne.


      A przede wszystkim ciągle uczę się szczęścia i radości. Rzeczywistość nasza ma wiele twarzy. Głównie ode mnie zależy, którą z nich wybiorę, której poświęcę uwagę. Czy będę się martwić administracyjnymi zawirowaniami, czy cieszyć widokiem mysikrólika w trzcinach i zachwycać gwiazdami. Odkąd zachwycam się gwiazdami, mam się o wiele lepiej. Inne sprawy załatwiam mimochodem, tak mi się wydają błahe w porównaniu z różą, która znowu kwitnie. Spacer z mężem, trzymając się za ręce, czy dyskusja z córką są najważniejsze na świecie. Uczucie wdzięczności za to wszystko sprawia, że czuję się wewnętrznie o wiele młodsza, niż kiedykolwiek byłam od wielu lat.
     Ot, miałam dać post o pracach w ogrodzie w tej chwili, a wyszła taka sobie oda dziękczynna do świata. I dobrze. A post o i tak Was nie ominie.





czwartek, 11 września 2014

Zbieranie


  Cichcem - milczkiem przyszła jesień i pora zbiorów. Spędzam dużo czasu w ogrodzie, a potem w kuchni. Spiżarka zapełnia się słoikami i butelkami, dając poczucie bezpieczeństwa.
     Wykopałam kartofle z dwóch zagonków, na trzecim, w słomie, są jeszcze zielone łodygi, więc poczekają. W tej chwili mam około 3 worków. Plon zadowalający, ale do wydajności kartofli "ozimych" mu daleko. Najładniejsze z tych z zagonków są jednak te, które posadziłam w kopczykach z ziemi, a dopiero potem grubo przykryłam sianem. Bardzo smaczne są te nasze ziemniaczki, różnicę widać już przy obieraniu, bo są takie bardziej zwarte i jakby suchsze, niż te pędzone na nawozach. Mają o wiele mniej wody, a więcej suchej masy. A po ugotowaniu to jest niebo w gębie.
     Marchewka udała się też pięknie, trochę gorzej pietruszka, jakaś taka słabowita. to chyba wina miejsca, na którym ją posiałam - niezbyt żyznego, bo jesion z lipą ciągną tam soki.
     Kapusta też już gotowa do zbiorów, poza nią pory i selery. Plonuje późna fasolka zielona. Fasola na suche ziarno ma już suche strąki, które muszę szybko zebrać, żeby nie było tak, jak z grochem. Oprócz tego ma dużo młodych strączków, a nawet jeszcze kwiaty.
      Ostatnie pomidory czekają na przerobienie na sosy lub leczo.
      A w lesie są grzyby. Kilka słoiczków już stoi na półce, na kuchni kaflowej suszą się pierwsze wianki podgrzybków. Bardzo lubię wyprawy do lasu, błądzenie po coraz to nowych bezdrożach, z dala od miejsc odwiedzanych tłumnie przez grzybiarzy. Zawsze coś znajduję, często nawet udaje mi się zapełnić kosz od kartofli w 2-3 godziny. Kilka dni temu przeszła koło mnie jakaś para, głośno narzekając, że nic nie ma w tym lesie. A ja w tym czasie o kilka kroków od nich kosiła podgrzybki całymi rodzinkami... Aż zaczynam wierzyć, że las wyczuwa mój prawie że nabożny stosunek do niego i sypie mi w zamian grzybami. Bo ja kocham lasy. Mogłabym tam spędzać całe dnie, zwłaszcza teraz, kiedy uprzykrzone gzy już wyginęły. Dla mnie jest to jak kąpiel dla duszy, taka leśna medytacja.
      Tyle rzeczy jest do zrobienia, do zobaczenia, do przeżycia. Miałabym ochotę się sklonować...


   
      Świat jest taki piękny, tajemniczy. Barwy są nasycone, powietrze chłodno-ciepłe, upajające jak wino. Winne jabłka spadają z drzew. Słońce ukosem prześwietla pnie drzew. Motyle ucztują na astrach. Alejkami snują się anioły, pająki próbują je zatrzymać diamentowymi sieciami wczesnym rankiem. Jest pięknie. Jest dobrze.


piątek, 5 września 2014

Praca czy robota?

       Na Facebooku ma swój profil pewna bardzo mądra Wiedźma ("Zapiski Wiedźmy"). Od dawna czerpię wiedzę z jej mądrych przypowiastek i refleksji. Tym razem napisała jednak coś tak wyjątkowego, że nie mogłam się powstrzymać, żeby się z Wami nie podzielić.
    Ostatnio miałam wrażenie, że ogrom pracy mnie przerasta... Czułam się bardzo zmęczona i ciut zniechęcona. Ten wpis bardzo mi pomógł.

Oto on:

Zastanawiam się, czym stała się praca. Niegdyś - potrzebna, by żyć. Celowa od początku do końca. Orka, ścięcie drzewa, otulenie domu mchem na zimę i kubek tańczący na kole garncarskim - żadna z tych czynności nie kradła czasu, a wypełniała go. Świadomość, że każdy, najdrobniejszy gest ma swój sens i stanowi ogniwo w łańcuchu życia sprawiała, że praca, choćby męcząca fizycznie, nie zabijała duszy.

Dziś wykonujemy czynności będące imitacją pracy, krzycząc przy tym o misji, powinności, zmianie świata. Tworzymy wielkie słowa mające zakryć miałkość naszych codziennych obowiązków. Obowiązków, od których nie potrafimy się uwolnić. Zabieramy pracę do domu, odganiamy dzieci, bo przeszkadzają nam liczyć, pisać, dokańczać, krzyczymy na bliskich, bo mamy przecież tyle pracy...

Zapomnieliśmy, że niegdyś, gdy dziecko przypatrywało się pracy rodzica, a ten pokazywał mu, krok po kroku, co czynić. Dziecko wchodziło w świat z ojcem czy matką u boku. Dumne, że już potrafi, już może, dorasta! Z rodzicem przewodnikiem, autorytetem, a nie krzyczącym strażnikiem enigmatycznej pracy, której sensu nikt nie zna.

Praca wypełnia życie, dominuje w nim, a chwile odpoczynku rodzą wyrzuty sumienia. Nie mamy prawa cieszyć się słońcem, biec w deszczu, zasłuchać w świat i zapatrzeć, bo praca czeka. Nic z niej nie może zwolnić. Choroba? Znajdą się inni na twoje miejsce. Śmierć? Pokrzyżuje plany przełożonym, nie wzbudzi żalu, a złość. Nie wykonałeś zadania, normy, jak śmiałeś odejść!

Praca... Źródło radości, spełnienia, dumy z własnych osiągnięć. Wiedza przekazywana kolejnym pokoleniom. Ta część życia, w której z czeladnika stajemy sie mistrzem.

Praca. Źródło lęku, gniewu, poczucia słabości. Odcinająca nas od tych, którym jesteśmy potrzebni. Czyni z nas niewolników podległych innym niewolnikom.

Tak zabiliśmy piękno pracy.

   

niedziela, 31 sierpnia 2014

Sati Sauri- Modlitwa Słowiańska

Grzyby w domu

       Teraz coś dla tych, którzy nie mają drzew do zamikoryzowania, za to mają jakiś zaciszny kącik w budynku gospodarczym lub w piwnicy.
        Istnieją takie pakiety ze słomy, już przerośnięte grzybnią. Taki gotowy kit do hodowli np. boczniaka. Kupujemy taki pakiet i przynosimy go do domu. Uważajmy tylko, żeby był zdrowy. Nie przesuszony i nie zgniły.
       Stawiamy go w onym zacisznym i zacienionym kąciku, ale nie na ziemi, tylko na kilku kostkach słomy lub wręcz na balocie (dla tych, którzy idą na całego).
       Po czym wszystko podlewamy regularnie, obficie, tak, aby ten "podnóżek" też był wilgotny.

       Kiedy wyrosną nam ulubione grzybowe kapelusze, zbieramy je z wyjątkiem 3-4, które zostawiamy na rozmnożenie. One rozsieją zarodniki, które skolonizują słomianą podstawę. Może też być tak, że grzybnia z pakietu w nią przerośnie, trzeba tylko zrobić otwory na miejscach styku (zwykle te pakiety zawinięte są w folię z otworami).

       Po czym czekamy cierpliwie, pamiętając o utrzymywaniu słomy w stanie wilgotnym. Na zimę możemy ją przykryć czymś przewiewnym np. agrowłókniną, workami, starym dywanem....

       Możemy się tak doczekać drugiego pokolenia grzybów, a może i następnych.

Smacznego!
      

piątek, 29 sierpnia 2014

Jak zrobić mikoryzę?

     Zebrałam piękne maślaczki pod sosnami i modrzewiami, włożyłam w słoiki. To już któryś rok z kolei, kiedy zbieram grzyby wprost za progiem.
     Niektórzy mają je w sposób naturalny, inni mogą sami zamikoryzować drzewa. Ja mikoryzowałam na dwa sposoby: najpierw kupnym żelem, potem zrobionym własnoręcznie.

      Najpierw popatrzmy, jak rozmnażają się grzyby.
  
       Stare grzyby "pylą" spod kapelusza. Są to maleńkie zarodniki, podobne do drobnego pyłku. Jednak z takiego zarodnika grzyb nam nie wyrośnie, a to dlatego, że ma on tylko połowę potrzebnych chromosomów. Coś, jak komórka rozrodcza.
       W wilgotnym środowisku taki zarodnik zaczyna się rozwijać, wytwarza mały splątek. Ten splątek intensywnie szuka sobie partnera tego samego gatunku, a kiedy już się spotkają, zlewają się ze sobą i mamy zarodek z pełnym garniturem chromosomów.
       Taka młodziutka grzybnia szuka intensywnie przyjaznego drzewa, które jest jej niezbędne, bo sama nie wytwarza złożonych cukrów i innych związków organicznych, nie mając chlorofilu.
       Kiedy znajdzie takie drzewo, oplatuje jego cienkie korzonki i wrasta w nie. Pomaga drzewu czerpać sole mineralne i wodę z podłoża oraz chroni je przed chorobotwórczymi grzybami, drzewo w zamian dzieli się z nią słodkim soczkiem wytworzonym w liściach.
       Po pewnym czasie (od roku do kilku lat) grzybnia jest już dojrzała i wytwarza wyrastające nad ziemię owocniki. Czyli to, co my nazywamy grzybami.
      Każdy rodzaj grzybów ma swoje ulubione gatunki drzew.

      Wiedząc to wszystko, możemy sporządzić własną szczepionkę mikoryzową. Wystarczy przynieść z lasu trochę starych, "pylących" grzybów (mogą być nawet robaczywe, byle miały sprawne blaszki lub rurki zarodnikowe). Takie grzyby rozdrabniamy i wrzucamy do wody, w której zostawiamy je na kilka godzin, np. na noc. Nie za długo, żeby nie zaczęły gnić.
  
     Następnie idziemy do ogrodu, wyszukujemy drzewa, pod którymi chętnie rosną takie grzyby, jakie zebraliśmy (informacje można znaleźć na forach grzybiarskich lub z własnej obserwacji). Robimy dołki w obrębie brzegów korony, tam, gdzie drzewo ma strefę korzeni włośnikowych i w każdy z nich wlewamy trochę tego roztworu. Pod jednym drzewem dobrze jest zrobić kilka dołków, w zależności od jego wielkości. Pamiętajcie: nie przy pniu, tylko w takiej odległości, na jaką mniej więcej sięga korona, a nawet trochę dalej.
     Zasypujemy dołki z najlepszymi życzeniami i pozostaje tylko czekać....

     Na ogół się udaje i często już za rok można mieć kilka pierwszych grzybków. A potem jest już tylko lepiej!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Był raz sobie kartofelek

     Najpierw jednak była szczera glina, wyciągnięta przy zakładaniu wodociągu. Na glinie nic nie chciało rosnąć, więc swoim zwyczajem zaczęłam układać na niej przekładańca. Na spód poszły gałęzie i łodygi, następnie przez prawie dwa lata wyrzucałam tam wszystkie wyrwane chwasty i inne resztki roślinne, dodałam też trochę gnoju. W końcu pryzma była okazała i częściowo rozłożona, wyrównaliśmy ją więc i w zeszłym roku na części zasadziłam dynie i ogórki, a na części ziemniaki.

   Plon był ładny, choć nie jakiś wyjątkowy.

   Tak się jednak złożyło, że, jak to często bywa, przeoczyłam jakieś kartofelki, które były zagrzebane wyjątkowo głęboko.

     W tym roku na grządce pięknej, czarnej ziemi, w jaką zamienił się przekładaniec, posadziłam kapustę, pory, selery i sałatę. Trzy ostropesty wyrosły same.
     Patrzę ja sobie, a tu kiełkują w dwóch miejscach okazałe, gęste pędy ziemniaka. Zapomniane kartofelki spokojnie przetrwały zimę i z wiosną "dały popalić", wyrastając na ponad metr w górę.
Zostawiłam oczywiście te najpiękniejsze; słabowite pędy, wyrastające z kartofelków wielkości fasolki, powyrywałam, bo i tak plonu by z nich nie było. Te dwa krzewy, które zostawiłam, musiały wyrosnąć z okazalszych ziemniaków z dużą ilością oczek, bo były dość liczne.



      Niedawno przyszła chwila prawdy, czyli wykopałam plon. Pod jednym krzewem, mniejszym, było 8 ogromnych, ciemno różowych kartofli wielkości męskiej pięści. Są one reputowane, jako mało wydajne, dlatego droższe od innych. Bardzo ładna wydajność. Za to drugi krzew, poczciwa różowa Irga, wspiął się na szczyt możliwości. Zresztą zobaczcie sami:

Ponad 30 ziemniaków przyzwoitej wielkości, malutkich nie liczyłam. Nawet jednak najmniejsze się przydadzą - ugotowane w łupinach i zmieszane z otrębami są świetną karmą dla kur.

      Dziś zajrzałam pod inny krzak z "zapomnianego" kartofelka, tym razem Irgi białej. Plon jest jeszcze większy.

      Zaczynam na serio myśleć o ozimym siewie ziemniaków. Trzeba wybrać je dostatecznie duże, żeby dały wiele pędów oraz zakopać głęboko, ewentualnie przykryć bardzo grubą warstwą ściółki w obronie przed mrozem. Jeśli nie wszystkie wzejdą, można w wolnych miejscach posadzić czy posiać inne rośliny: bób, fasolę, chrzan, kapustę, pory, selery i inne.
     Takie zimowe ziemniaki wschodzą wcześniej od posadzonych wiosną, są większe i zdrowsze oraz ładniej plonują. Poza tym nie ma na nich szkodników, być może dlatego, że "giną" wśród innych warzyw. No i niebagatelna dla mnie sprawa: wiosną na ogół jest nawał prac, którym trzeba podołać. Jeśli odpadnie mi sadzenie kartofli (bo przy systemie ściółki okopywanie już odpadło), będę miała więcej czasu na dopieszczanie innych siewów.

P.S.  Zastanawiam się, czy obsadzanie kartoflami dużych pól nie jest przypadkiem błędem, aberracją hodowlaną. O ile zboża mają swój ekwiwalent w naturze - w trawiastych stepach, o tyle nie ma ogromnych przestrzeni porosłych psiankowatymi. Zawsze są wymieszane z innymi roślinami. Może to wskazówka co do sposobu uprawy? Sami widzicie, jak pięknie i zdrowo rosną zapomniane gdzieś na kupie kompostu czy w kącie ogrodu, a jak malutkie i podatne na choroby są "na zagonach".

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Uciekająca cebula i czosnek

      Czosnek i cebula w tym roku obrodziły całkiem przyzwoicie. Liście już wyschły, czas by było zbierać.
      Tymczasem w filmiku, który wcześniej zapodałam, Philip mówi, żeby cebulę zostawić w gruncie jeszcze długo po zaschnięciu szczypioru, bo może nawet podwoić swoją wagę. A u nas mówią wręcz odwrotnie - żeby koniecznie zebrać przed 15 sierpnia, bo potem korzenie zaczynają na nowo rosnąć i cebula nimi wciąga się w głąb ziemi, żeby przetrwać zimę. Coś w tym jest, sama widziałam, jak cebule, które praktycznie były na powierzchni, znikały gdzieś nagle po sierpniowych deszczach, żeby wyrosnąć szczypiorem w następnym roku.
      Myślę, że ta różnica spowodowana jest klimatem. Tam, na południu Francji, nawet w górach, upalne lato trwa do października. U nas, w połowie sierpnia, daje się zauważyć nagły zwrot w pogodzie. Ja to nazywam od dawna "drugą wiosną" - lekki chłodek w nocy, sporo opadów, mniej upalne dni. Wszystko to sprzyja podjęciu na nowo wegetacji. Wiele bylin kwitnie po raz drugi.

     Pędzę-lecę więc zbierać cebulę, zanim mi ucieknie.

sobota, 2 sierpnia 2014

Lato w pełni

       Upały na zmianę z deszczami i burzami... Czuję się jak w tropikalnej dżungli. W takim tempie wszystko rośnie, a zwłaszcza wiadomo co - chwasty. Jakie to szczęście, że mamy staw! Kąpiel kilka razy dziennie stawia na nogi spoconych i przegrzanych.


     Taka pogodę lubią też te wszystkie gryzące i swędzące, latające paskudy. Mieliśmy już plagę much (kiedy sąsiad wyrzucił nam tuż za płotem kilka przyczep gnoju), ślepaków, much końskich (ogromne, robią wrażenie), a plagę komarów mamy cały czas. No cóż, trudno, wszyscy lubią nas za coś, tylko komary lubią nas takimi, jakimi jesteśmy.
     Praca w ogrodzie jest też dość uciążliwa, z jednej strony żar tropików, z drugiej komarki.

Mimo to coś tam udaje się zrobić, w dużej mierze dzięki wspaniałym, młodym ludziom, którzy nas odwiedzają. Była u nas Kuro Neko z bloga "Wędrując przez życie", razem ze swoim narzeczonym. Niesamowicie fajni młodzi, dobrze wiedzą, czego chcą i wytrwale do tego dążą. A przy tym następni pracusie. Razem z nimi zlikwidowaliśmy większość starej plantacji truskawek i zrobiliśmy tam dwa wały w pełni profesjonalne. Nawet zbutwiały drewniany wkład się znalazł. A Sylwia rozpoznała roślinę, która wyrosła na wybiegu dla kur i jest oblegana przez pszczoły. To serdecznik, miłe ziółko i akurat teraz nam potrzebne. Wiedziało, kiedy wyrosnąć!
      Dawałam też występy gościnne w akademii Bosej Stopy w Barkowie i potem kilka osób wpadło nas odwiedzić. Było świetnie! Następni wspaniali ludzie.

      Teraz gotuję na gazie całe tony kabaczków w sosie (czyli leczo), bo mi w tym roku obrodziły. Nasze pomidory dopiero się zaczynają, papryki jeszcze nawet nie, więc muszę dokupować na targu. W ogóle późne przymrozki w końcu maja zrobiły nam sporo szkód, z owoców ostały się tylko jabłka. Pomidory i papryki oraz dynie musiałam sadzić drugi raz i mają spore spóźnienie, ale dzięki tym upałom mam nadzieję, że dorosną.
     A tak w ogóle to odkryłam sympatyczną Hildę Duane Bryersa i to ona ilustruje dzisiejszy post. Jest sympatyczna, zabawna, piękna i bardzo sexy. W dobie anorektycznych top modeli to dla mnie miód na serce. Cieszmy się więc latem razem z Hildą!


P.S. Dziś było u nas 35 stopni! Najzimniejszy region kraju pozdrawia resztę Polski!

piątek, 25 lipca 2014

Ściółkowanie

      Wiadomo, że ściółkowanie, czyli mówiąc fachowo - kompostowanie powierzchniowe, jest dobre na wszystko: na suszę, na deszcz, na życie w glebie i samą glebę. Tylko jak ściółkować, żeby to było efektywne?
       Ostatnio jest wielki pęd na słomę. Ma ona swoje zalety, np. dynie się na niej nie brudzą i nie podgniwają, truskawki podobnie. Jednak, moim zdaniem, więcej ma wad, niż zalet. Po pierwsze: jeśli jest kupowana w gospodarstwach tradycyjnych, to zawiera pestycydy i herbicydy, które w ten sposób wprowadzamy do naszego ogrodu. Po drugie: jest lekka i przewiewna, nie chroni gleby przed parowaniem, tworzy tylko sprężysty materac, przez który wszystko przecieka. Po trzecie: trudno się rozkłada i zawiera bardzo mało azotu. Po czwarte: jest ulubionym schronieniem ślimorów.
    Natomiast już ta sama słoma, pocięta na sieczkę i wymieszana np. z zielonymi liśćmi lub trawą jest o niebo lepsza. Jak to zrobić? Ano najprościej za pomocą zwykłej kosiarki do trawników. Zgromadzić na jeden stos słomę, siano, młode gałęzie z liśćmi (w tym też iglaste - ślimaki ich nie lubią) i wszystko razem zmielić kosiarką. Wypróbowałam, robi się to szybko i łatwo, nawet cienkie gałązki się mielą. A ściółka jest cud malina.
     Można ją pomieszać ze zrębkami, ściętą trawą z trawnika albo nawet trocinami i rozłożyć grubą warstwą tam, gdzie się tylko da. Jesienią można tak mielić opadłe liście.
      Ziemia, przykryta 20-30 centymetrową warstwą takiej ściółki jest wilgotna, żywa i wzbogacona w próchnicę. Po kilku latach nawet na najsłabszych ziemiach będziemy mieć piękne plony.
        Natomiast słoma jest świetną ściółką dla zwierząt. Gnój jest naszym brunatnym złotem, słoma zmielona racicami i nasączona moczem zwierząt gospodarskich zyskuje zupełnie inne właściwości i jest bardzo przydatna.
      A jeśli jeszcze do tego zbudujemy wały-przekładańce, to urodzaj murowany. Można je budować przez cały rok, także teraz, latem.
    
       My przenieśliśmy starą plantację truskawek. W miejscu wykopanych krzaczków, z pomocą fantastycznej młodej pary, która nas odwiedziła, zbudowaliśmy dwa wąskie wały z całym zachowaniem zasad tej sztuki.
     A wyglądało to tak: najpierw wykopano rowy, takie na sztych łopaty, troskliwie zbierając warstwę żyznej ziemi i odkładając ją na bok. Następnie na dno rowu poszły zmurszałe pniaki i gałęzie, przesypane drobniejszymi zielonymi resztkami. Na to owczy gnój. Potem siano i rozmaite zielone resztki. Wszystko dobrze udeptane, zwilżone deszczem, więc nie musieliśmy podlewać. Potem przykryte odłożoną ziemią, znów udeptane i uklepane. A na wierzch warstwa ściętej trawy oraz nasiona zielonego nawozu: facelia i gorczyca. Wytworzą one dużo liści i kwiatów, będących pokarmem pszczół podczas jesiennej posuchy na nektar. Zwarzone mrozem, będą one dodatkową warstwą ściółki, a ich korzenie zwiążą wały i ochronią je przed rozmywaniem. Wiosną można będzie sadzić na nich od razu, rozgarniając ściółkę. Najpierw ziemniaki, dynie, kapustę, selery, pory i szpinak, a po 2 latach także warzywa korzeniowe.
   
        Zielone rośliny, zwłaszcza te wiążące azot, są też dobrą ściółką. Np. koniczyna perska lub biała. chodzi mi tu o żywą, rosnącą ściółkę. Można też je oczywiście skosić gdzie indziej i domieszać cienką warstwą do naszej ściółki z innych roślinnych resztek.  Rosną sobie tuż przy ziemi, zacieniając ją, a następnie rozkładają się zimą.  Można między nimi sadzić te wyrastające wysoko, jak brukselka czy cukinie albo słoneczniki, kukurydzę, fasolę...
     Lubię za to słomę na ścieżkach, przyjemnie się po niej chodzi, bo jest sprężysta i sucha.
     Pamiętajcie o ściółce zwłaszcza teraz, latem. Ziemia w ogrodzie będzie Wam za nią wdzięczna.