wtorek, 31 grudnia 2013

Kalendarze, kalendarze....

      Kilka lat temu ustaliliśmy sobie, że dla nas nowy rok zaczyna się każdego dnia na nowo i odpuściliśmy szumne obchody. Zresztą zabaw i potańcówek nigdy nie lubiliśmy specjalnie, innych spędów tudzież. Z noworocznych obyczajów zatrzymałam tylko jeden - żeby nie wchodzić w Nowy Rok z długami. Od kilku dni płacę więc wszystkie faktury, podatki, długi.... Ufff... nieprzyjemne to dosyć, ale konieczne. Pamiętam też o długach honorowych, obietnicach, nieodpisanych listach i takich tam. Szczególnie uważnie traktuję inne Wiedźmy, bo koleżeństwo koleżeństwem, a jak któraś się zdenerwuje i urokiem rzuci, to może być nieprzyjemnie. Więc jeśli o czymś zapomniałam, to przypominajcie mi zaraz, żebym zdążyła.



      Zaopatrujemy się też w kalendarze, w tym jeden, bardzo ważny dla mnie - kalendarz biodynamiczny. Trudno powiedzieć, dlaczego, ale działa, sprawdziłam to kilkakrotnie. Poza tym pomaga mi rozplanować pracę w ogrodzie, co też się liczy.
      Na czym polega ten kalendarz? Otóż opiera się na pozycji księżyca nad horyzontem, nie na fazach (nów-pełnia-nów), jak niektórzy uważają. Założenia podał Rudolf Steiner w swoich wykładach o biodynamice w latach 20, następnie kalendarz był uzupełniany i sprawdzany przez całe pokolenia rolników - astronomów. Ostatnio wydawała go Maria Thun wraz z synem. Przez kilkadziesiąt lat przeprowadzała niezmordowanie obserwacje, doświadczenia i obliczenia, a następnie je publikowała. Jeśli ktoś miałby możliwość sięgnięcia do jej książek, to gorąco polecam. Niestety, Pani Maria od kilku lat nie żyje i dla mnie stało się niemożliwe znalezienie jej kalendarza na następny rok. Przerzuciłam się więc na "Kalendarz Biodynamiczny" wydawany przez Działkowca - jest on najwierniejszy w stosunku do oryginału. Inne, które można znaleźć w necie czy gdzie indziej, są niekompletne, nie uwzględniają położenia planet, węzłów i innych czynników, lub wręcz zafałszowane, bo nie odnoszą się do rzeczywistego położenia gwiazd, ale do umownych znaków zodiaku z horoskopów, które nie odpowiadają obecnie prawdziwemu obrazowi nieba.

        Każdy wie, że Słońce przez pół roku wznosi się na niebie, aż osiągnie swój najwyższy punkt czyli apogeum, 21 czerwca. Następnie opada coraz niżej, aż do zimowego przesilenia, czyli perygeum. Codziennie przesuwa się też miejsce, w którym wschodzi i zachodzi, średnio o 1 stopień dziennie, co sprawia, że punkt, w jakim wschodzi, przesuwa się przez różne gwiazdozbiory, nazywane znakami zodiaku.

          Mniej osób wie, że księżyc odbywa taką samą drogę w o wiele krótszym czasie 28 dni. Przez 14 dni wznosi się coraz wyżej, następnie przez tyle samo opada. Czas, kiedy wznosi się, przeznaczony jest na zbieranie plonów i pewne zabiegi pielęgnacyjne. Czas opadania to czas sadzenia - rośliny posadzone czy wysiane w tym czasie o wiele lepiej się przyjmują. Wtedy też wprowadza się do gleby nawozy, które łatwiej penetrują i wiążą się z glebą.
       Księżyc również przesuwa się przed znakami zodiaku, którym przyporządkowano żywioły i części roślin. Części roślin, używane w kalendarzu biodynamicznym to: OWOC (znaki - Strzelec, Koziorożec, Lew; żywioł - Ogień), KWIAT (znaki - Waga, Wodnik, Bliźnięta; żywioł - Powietrze), LIŚĆ (Skorpion, Ryby, Rak; żywioł - Woda), KORZEŃ (Byk, Baran, Panna; żywioł - Ziemia).


      Tak więc w czasie sadzenia w dni korzenia najlepiej siać warzywa korzeniowe, w dni owocu - te, z których zbieramy owoc itp. Trudno powiedzieć, na jakiej podstawie to działa, ale działa. Wprawdzie wiadomo, że Księżyc wpływa na wysokość przypływów mórz i oceanów, a rośliny składają się w 90% z wody, ale ten wpływ powinien być tak słaby, że prawie niezauważalny. A już znaki Zodiaku to zupełna magia, tymczasem... Mąż śmiał się z moich czarów-marów  z tymi dniami sadzenia, więc na tym samym zagonku wysiałam z tej samej torebki nasiona rzodkiewki i sałaty. Jedne w dniu korzenia i liścia (jak należy - korzeń dla rzodkiewki, liść dla sałaty), inne w dniu kwiatu. Chociaż różnica w dniach wysiewania wahała się tylko o kilka dni, w plonach była niezwykle widoczna. Rzodkiewki wysiane w dzień korzenia miały malutką rozetkę liści i piękny korzeń, te w dniu liścia - odwrotnie. Sałaty z dnia liściowego powiązały piękne główki, te z dnia kwiatu były luźne i szybko wybiły w pędy kwiatowe. Przekonałam niedowiarka.


        Oprócz znaków zodiaku istnieją też planety, które czasem ustawiają się w jednej linii z Księżycem (patrząc z Ziemi) lub tworzą inne układy, często niekorzystne dla prac w ogrodzie. Te dni również zaznaczone są w kalendarzu biodynamicznym, podobnie jak tzw. węzły, perygeum i apogeum, które również ograniczają czas pracy.
       Kalendarz ten zmienia się co roku, dlatego też co roku trzeba kupować nowy. Ułożenie go wymaga dużej wiedzy astronomicznej, obserwacji i dokładności wyliczeń, dlatego dla zwykłego człowieka, jakim jestem, łatwiej jest kupić gotowy i kierować się jego wskazówkami.
       Zauważyłam też, że nie zawsze trzeba trzymać się niewolniczo określonego znaku, można też używać tego, który jest podobny. Sadziłam pomidory zarówno w dzień owocu, jak i kwiatu - oba dawały podobne plony. Jedynie te sadzone w dzień liścia dawały pełno pędów i liści, a mało owoców.

      Nie jest tak, że wysiewając rośliny w nieodpowiednie dni nie będziemy mieli plonów (chociaż raz zdarzyło mi się to z kapustą - wysadzona w wyjątkowo nieodpowiedni dzień koniunkcji planet po prostu zgniła) - plony będą, ale słabsze. Dlatego dobrze jest wszystkie siły natury mieć po naszej stronie.

      Zauważyłam też, że kalendarz biodynamiczny ma mały lub prawie żaden wpływ na plony z roślin traktowanych ciężką chemią, co dla mnie jest też wskazówką, że są to plony nienaturalne. Im bardziej naturalny ogród, tym wyraźniej widać subtelne wpływy Kosmosu.
     A tutaj mały dodatek, który przekonuje nas, że warto mieć własny ogródek, żeby mieć zdrowe, naturalne warzywa. Bo te ze sklepów mają to:


     

środa, 25 grudnia 2013

Dobre Święta

        Nie pisałam za wiele życzeń w tym roku - i tak by się zagubiły w tym całym przedświątecznym bałaganiku, natomiast myślałam bardzo, bardzo mocno. Chciałam zobaczyć, co da ta moja nowa strategia nie przejmowania się  przygotowaniami. Było cudownie!

   
         To nie tak, że nic nie robiłam, coś tam zdziałałam, ale bez napinania się, nerwów i dążenia do perfekcjonizmu. Celebrowałam każdą chwilę, dając se na luz, w myśl mojej nowej zasady, że co się zrobi, to dobrze, a czego nie, to też dobrze.
        Dzięki temu miałam siłę i czas na żarty i rozmowy, na myślenie i promieniowanie dobrą, radosną energią.
        Najpiękniejszym momentem przygotowań był ten, kiedy razem z córką lepiłyśmy ceremonialnie pierogi, moja mama nam się przyglądała, a wszystkie trzy rozmawiałyśmy bardzo ciekawie i radośnie.
        Może dlatego, że robione było na luzie i z ceremoniałem - wszystko wyjątkowo się udało. Zarówno wędlina, jak barszczyk, pierogi, makowiec, sałatka jarzynowa - no wszyściutko. Nigdy mi się wcześniej tak nie zdarzyło!
       Pogoda też była odświętna, wprawdzie temperatura na plusie i bez śniegu, ale za to czyściutkie niebo rozjarzone miriadami gwiazd i lekki wietrzyk. A pod tymi gwiazdami ja błądząca po labiryncie naszego ogrodu i przygotowująca niespodzianki, jak mogłam najlepiej! A niespodzianka była taka: po wieczerzy wymknęłam się do ogrodu z torbą wypełnioną prezentami i kolorowymi latarenkami-świeczkami. Każdy prezent został ukryty w jakimś świerku czy sośnie, a nieopodal zapalona latarenka. Tylko Mama, która ma kłopoty z poruszaniem się, dostała prezenty pod choinką. Reszcie powiedziałam, że Mikołaj spieszył się i porozsiewał prezenty po całym ogrodzie, a drogę do nich wskazują magiczne światełka. Mąż i córka mieli też w oczach ten magiczny błysk, kiedy wrócili z poszukiwań z prezentami. Twierdzą, że przeżyli tam, pod gwiazdami, coś zupełnie wyjątkowego, wypatrując kolorowych latarenek w labiryncie roślin. Mąż nawet twierdzi, że dla niego to były najbardziej pamiętne Święta w całym jego długim życiu. Nie tylko z powodu tych poszukiwań, ale całej atmosfery.

  
 Tego wieczoru byłam bardzo skupiona właśnie na tworzeniu takiej innej, niepowtarzalnej atmosfery, na czerpaniu jej garściami i rozsyłaniu po całym świecie. Mam nadzieję, że do Was też dotarło trochę, razem ze światłem magicznych latarenek.
      Na całą nędzę świata niewiele mogę poradzić, ale mogłam zrobić tak, żeby przynajmniej jedna rodzina miała spokojne, cudowne Święta, ta rodzina, na której zależy mi najbardziej, moja. A w tym ja sama też.... Tylko tyle i aż tyle....
      Zauważyłam, że kiedy wrzucam sobie na luz, nie przemęczam się i nie spinam, nie denerwuję się nawet po cichu, tylko jestem szczęśliwa, jak prosię w deszcz z każdym momentem, który jest mi dany, to innym się to udziela.
      Kochani, wszyscy, którzy to czytacie - bądźcie szczęśliwi w każdej chwili, w każdym momencie i rozsiewajcie ten pokój wokół siebie. Nic nie musimy!  Niech dobre, piękne chwile Waszego życia łączą się, jak klejnoty jedna za drugą, jedna za drugą. Promieniujcie światłem i radością życia, bo jednak mamy też wiele rzeczy, z których możemy się cieszyć!


    To jest takie łatwe - że też nie wiedziałam tego wcześniej! Tyle lat myślałam, że trzeba zaciskać zęby, męczyć się i cierpieć, żeby inni mieli wszystko przygotowane perfekcyjnie. A tymczasem oni wcale się tym tak nie cieszyli, więc znowu rozdrażnienie i gorycz, rozczarowanie, że tyle przygotowań, a Święta minęły nie wiadomo kiedy i jak...  Tymczasem wszystko jest połączone, nie mogło być magii, kiedy ktoś jest przemęczony, rozdrażniony i zawiedziony. Tym razem Święta trwają cały czas - wielkie święta celebracji tajemnicy życia i tajemnicy ludzkiego serca.

czwartek, 19 grudnia 2013

Uwaga!

     Ogródkowicze z Podlasia i nie tylko - uwaga na nieproszonych gości w warzywnikach. Grodzimy warzywniki, najlepiej murem - szrokość 1,5 m., wysokość - co najmniej 2 metry.









Zdjęcia wyszperane w necie, ale nie mogłam się powstrzymać!

Wypadki losu

     Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Zrobiłam zdjęcia naszych kurek, bo chciałam znaleźć dom adopcyjny dla Dominika Juniora, kurczaka z niesamowitą wolą przeżycia. Niestety, los zarządził inaczej. W zeszłym tygodniu byłam zmęczona w niedzielę wieczorem i nie chciało mi się wychodzić na dwór. Poprosiłam więc męża, który odwoził córkę na autobus o 17, żeby zamknął kurnik. Nawet po powrocie spytałam go, czy to zrobił. Odpowiedział, że tak. W poniedziałek rano okazało się, że kurnik był otwarty, a z całego drobiu ostał się kogut Dominik i Gusia, gęś garbonosa. Resztę lisy czy dzikie psy wyniosły... Smutno mi było, bo moje kurki hodowałam od wielu pokoleń, krzyzowałam je, żeby uzyskać ciekawe mieszańce...
       Trudno, stało się i się nie odstanie. Obiecałam Dominikowi, że na wiosnę dostanie piękny harem zielononóżek, uwierzył mi na słowo. W tej chwili pociesza się integracją międzygatunkową, bo zaprzyjaźnił się z Gusią i wszędzie chodzą razem. Śmiesznie to wygląda, kiedy on biegnie przodem, a Gusia ze wszystkich sił stara się nadążyć, kolebiąc się na krótkich łapkach.
       Gusia jest gęsią rozmowną i potrafi prawie do perfekcji imitować dźwięki ludzkiej mowy. No, w każdym razie ja ją rozumiem. Kiedy ją wołam, to pyta: "czego?", potrafi też powiedzieć "ziarno", "chleb" (uwielbia go) i "woda". Naprawdę, różnica wymowy i intonacji jest wyraźna. Nawet Pierre, który na początku śmichy-chichy sobie stroił, kiedy posłuchał tego swoim muzykalnym uchem, musiał przyznać mi rację.
      A wczoraj dostałam w łeb drzwiami do strychu. tytułem wyjaśnienia: jako, że u nas wiele rzeczy jest dziwnych i zwariowanych, mamy w kuchni drzwi w suficie. Na końcu schodów, bardzo stromych, prowadzących na strych. Nie żadną klapę, ale porządne drzwi z klamką, z drewna, cholernie ciężkie. Miałam kłopoty z ich podnoszeniem i zamykaniem, więc nasi znajomi Weseli Stolarze (wspaniali chłopcy, którzy potrafią nawet zbudować samochód z drewna i zrobili to!) zainstalowali mi podnośnik od bagażnika samochodowego, żebym mogła łatwo to otwierać i zamukać, a w międzyczasie żeby się trzymały otwarte, bo waży to to - dziesiąt kilo!
     Wczoraj więc otwarłam drzwi na strych i zaczęłam wnosić zbędne rzeczy, kiedy nagle opadły one z wielkim hukiem wprost na moją biedną głowę. Podnośnik nie puścił, ale puściły trzymające go śruby. Całe popołudnie była w dziwnym stanie, nie spałam większość nocy. Nie tyle głowa mnie boli, ile szyja i ramiona. Mąż słyszał huk z odległości 20 metrów! Czyli mam twardą głowę.
      Ten wypadek trochę mi przywrócił właściwe proporcje rzeczy. Nie sprzątam - boli mnie głowa. W ogóle miałam olać Święta w tym roku, ale mi nie dali. Mąż z miną spaniela i oczami ze Shreka _ "To nie będziesz w tym roku wędzić?!" Mama : "To nie będzie ryby w pomidorach i sałatki jarzynowej?" Córka: "Jedyne, co lubię, to barszczyk z uszkami Twojej roboty!" Ja do męża: "Wiem, że mieliśmy nie stawiać choinki, ale jakoś nie wyobrażam sobie Świąt bez..."
     No i tera jest prawie jak co roku, tyle tylko, że próbuję wszystko olewać. Mama jak chce, to niech sprząta. Mnie boli głowa i kręgosłup. Córka pokroi warzywa na sałatkę, a mąż postawi choinkę.!

niedziela, 15 grudnia 2013

Naturalne i tanie mycie i sprzątanie

      Miałam dać taki mądry, refleksyjny wpis, ale atmosfera ogólnego sprzątania i szorowania na Święta jakoś temu nie sprzyja. Dlatego coś stosownego do okoliczności próbuję wysmażyć. Przyznam się, że Utygan mnie zainspirowała, pisząc o myciu włosów sodą.
   
           Ja dość często myję nie tylko włosy, ale całe ciało "błotkiem" czyli sproszkowanymi orzechami piorącymi. Można je kupić pod nazwą "Aritha" w necie. Biorę łyżkę tego proszku, dodaję łyżkę sproszkowanej skórki z cytrusów, zalewam letnią wodą, dodaję trochę octu jabłkowego własnej produkcji i kilka kropel olejku zapachowego. Tak powstaje błotko. Można je używać od razu, ale lepiej, jeśli trochę postoi, np. kiedy mam zamiar umyć się wieczorem, robię je rano. Potem wcieram to we włosy i zostawiam na trochę, w tym czasie dokładnie polerując błotkiem całe ciało. Na koniec wracam do włosów, masując je. Wtedy często pasta zaczyna się delikatnie pienić. Po spłukaniu całe ciało jest cudownie gładkie, oddychające, a włosy piękne i ożywione.
 
        Piorę też często w orzechach, tym razem połamanych na kawałki i zamkniętych w woreczku. Ludzie różnie o nich mówią, ale ja nie widzę różnicy między orzechami, a proszkiem - ubrania są tak samo czyste, a bardziej miękkie, bez chemicznego smrodku. Do pojemnika na płukanie daję też kilka kropel olejku, więc uprane rzeczy pachną przyjemnie. Trzeba tylko pamiętać, że nie można prać nimi w temperaturze wyższej, niż 50 stopni. Inaczej robi się z nich brązowawy wywar, który może zabarwić jasne tkaniny.

       Orzechy, towar bądź co bądź z importu, z powodzeniem można zastąpić ususzonym korzeniem mydlnicy. W wielu wiejskich ogrodach rośnie ona sobie zapomniana i zwalczana - pamiątka z czasów, kiedy wszyscy używali jej powszechnie. A przecież jest tak piękna, kiedy kwitnie! A jak pachnie! Mocno rozrasta się i trudno ją utrzymać w ryzach, dlatego nadaje się najlepiej do "dzikich kątów". Lubi glebę wilgotną, niechętnie rośnie w miejscach suchych. Cała roślina, także kwiaty i łodygi, nie tylko korzenie, zawiera saponiny. Można z niej zrobić wywar czy wyciąg, który z powodzeniem zastępuje płyny do kąpieli, a suszony korzeń używać tak, jak orzechy piorące.

     Następnym produktem samodzielnie otrzymanym jest ocet jabłkowy. Nie będę podawać przepisu, bo jest ich w necie pełno. Można go otrzymać z odpadków - skórek, ogryzków itp, zalewając wodą z odrobiną cukru i drożdży i zostawiając w otwartym naczyniu, przykrytym gazą, do fermentacji. Ja mam ocet w wersji "de luxe" z czystego soku jabłkowego, bo kiedy robię cydr, to zwykle któryś nastaw się nie uda. Dodaję go do wody do sprzątania, używam do mycia okien i kafelków, do prania i płukania, jako dezodorant do psich posłań i kocich kuwet, do płukania włosów. Myje i czyści rewelacyjnie, a przy tym świetnie pachnie.

       Następnym cennym dla mnie środkiem czyszczącym jest popiół drzewny. Moja Babcia mówiła, że najlepszy do otrzymywania ługu jest popiół z olchy. Ja ługu jeszcze nie robiłam, ale z popiołu zmieszanego z octem jabłkowym robię pastę czyszczącą. Właśnie wyszorowałam nią kilka garnków, strasznie "uświnionych" odpryskami tłuszczu, oraz zlew w kuchni. Odkąd kilka lat temu zaczęłam ją stosować, jestem zachwycona jej skutecznością. Nikt mnie już nie namówi na chemiczne mleczka i pasty czyszczące! U mnie wszystko idzie do szamba z rozprowadzaniem, nie mam zamiaru wprowadzać trucizn do mojej ziemi. Bo i po co? Kiedy za darmo mam produkt lepszej jakości, przyjazny dla mojej skóry i dla ogrodu. Usuwa też mydło z kafelków pod prysznicem, dezynfekuje, usuwa nawet ślady pleśni.

          Oprócz orzechów mam wszystko, co potrzeba, u siebie: jabłka na ocet, popiół z drewna, mydlnicę w ogrodzie. Fajnie się z tym czuję, bo wiem, że i my i dom zawsze będziemy czyści i wyszorowani, nawet jakby w sklepach znów mydła zabrakło, hi hi hi!

    

środa, 11 grudnia 2013

Rzadko spotykane krzewy i drzewa owocowe

       Mieszkamy w prawie najzimniejszym regionie w Polsce, na dokładkę w korytarzu wiatrowym i zastoinie mrozowej, co wpływa nieciekawie na nasze drzewa i krzewy owocowe. Niektóre z nich, które pięknie rosną i owocują nawet w niedalekich miejscowościach, u nas albo wymarzają (czereśnie0, albo chorują (wiśnie), albo rosną ładnie, ale rzadko wydają owoce (śliwka węgierka, renkloda, grusza, leszczyna). W tym roku po raz pierwszy od kilku lat przymrozki nie zwarzyły zawiązków śliw i renklod i mogliśmy się objadać tymi pysznymi owocami.
      Dlatego zwróciłam się w stronę roślin znoszących nasz klimat, a dających również pyszne owoce.

Pierwszą z nich była wiśnia syberyjska, czyli kosmata. Sadzonki sprzedawała pena Ukrainka na targu po bardzo przystępnej cenie (4 zł za sadzonkę), podczas kiedy w szkółkach kosztują ponad 20 zł. Kupiłam ich 5 i wszystkie się przyjęły.


Jest to krzew, nie drzewko. Wyrasta do 2 m. Liście są pod spodem lekko "kosmate", stąd ich nazwa.

Co ważne dla nas - całkowicie mrozoodporne i bardzo plenne.
W tym roku 3 letnie sadzonki pięknie zakwitły biało-różowymi kwiateczkami, a na początku lata były oblepione niewielkimi owockami.
(Zdjęcia mi zżarło, ale wyglądały podobnie, jak te z netu)
 Zebraliśmy całe wiadro niewielkich owoców z tych młodziutkich krzewinek. Są mniejsze od wiśni, z przezroczystym sokiem (typ "szklanka"), słodkie, soczyste i pozbawione prawie goryczki. Pestka też jest malusieńka, więc w sumie całkiem sporo do jedzenia. Zrobiłam z nich tez pyszny sok i konfiturę. Ich aromat jest delikatniejszy, niż typowych wiśni, ale mi bardzo smakują.

Następne były jagody goji, czyli kolcowój. Te chyba wszyscy znają, bo ostatnio zrobiły się modne. Co kilka lat odkrywa się jakąś "cudowną" roślinę i robi wokół niej masę szumu medialnego, a wszystko w celach komercyjnych. Niemniej owoce goji są naprawdę zdrowe (podobnie jak większość owoców). W tym roku wydały mi kilka owocków "na zachętę", ale to normalne, bo one nie lubią przesadzania i po posadzeniu trzeba czekać nawet do 5 lat, żeby zaczęły dobrze owocować. Kwitną też dość dekoracyjnie.


Także tego lata skosztowałam po raz pierwszy naszych owoców świdośliwy. Bardzo lubię te małe drzewka, które mają wszystko, żeby się podobać - piękne kwiaty, słodkie owoce oraz przepięknie wybarwione liście jesienią. Wyglądają wtedy jak płomienie. Za mało tych owoców było, żeby myśleć o przetworach, ale już wiem, że jestem ich fanką. Na dodatek dojrzewają wcześnie, już na początku lata. Sama słodycz.





Inne posadzone przez nas drzewka jeszcze nie owocowały, ale mam nadzieję na przyszłe lata. Przede wszystkim czekam na owoce jarzębinogruszy, którymi kiedyś poczęstował nas pewien znajomy. Były tak smaczne i soczyste, że pamiętam to do dziś. Nasze sadzonki pierwszy rok przechorowały, bo trudno zniosły transport i przesuszenie. W tym roku za to pięknie zaczęły rosnąć, chociaż myślę, że na owoce muszę poczekać jeszcze ze 2 lata.
A wyglądają one tak, jak na zdjęciu. Wielkości ulęgałek, mniej lub bardziej pomarańczowe.

         Jeśli już jesteśmy przy jarzębinach, to posadziłam też dwie jarzębiny słodkie (miczurinowskie) - czerwoną i niebieską. Przeżyła tylko jedna, ale że w transporcie straciły etykiety, to nie wiem, która. Pożyjemy, zobaczymy.
          Pięknie rosną też prawdziwe pigwy (nie pomylić z pigwowcem japońskim). Są to drzewa, ktore mają owoce podobne do jabłek lub gruszek i podobnej wielkości. Na surowo zupełnie niezjadliwe, ale na galaretki, konfitury i nalewki - pierwszorzędne. Trochę się jednak o nie obawiam, bo są mniej odporne na zimno, niż poprzednio opisane. Cóż, mój mąż je uwielbia, więc zobaczymy, co to da.

            Mamy jeszcze młode morwy, ale to już absolutna loteria w naszym klimacie. Skusiłam się na nie, bo żywopłoty i lasek coraz lepiej zatrzymują mroźne podmuchy wiatru i w ogrodzie robi się coraz zaciszniej. Od 2 lat rosną bez przemarzania, mam nadzieje, że dalej tak będzie.
           Mamy jeszcze limby i młodziutkie cedry syberyjskie (na "orzeszki"), ale to już chyba moja córka doczeka owoców, albo ja na późną starość, bo 15 do 20 lat trzeba czekać. Ale są i rosną, z czego się cieszę.

niedziela, 8 grudnia 2013

Grządki i grządeczki

       Ostatnio wszyscy budują wały permakulturowe, ot takie jak tu:



To bardzo dobry sposób, już Indianie podobnie uprawiali ziemię. Dość szybko i z minimum wysiłku mamy piękne, żyzne grządki. Bez przenoszenia kompostu, bez kopania.
      Ale to nie jest jedyny i słuszny sposób uprawy, takich sposobów jest wiele. W ogóle to z daleka trzymam się od wszelkich "jedynych i słusznych"... No, jest wiele różnych sposobów na ogród i każdy może wybrać taki, który mu najbardziej odpowiada.
      Także wielkość ogrodu nie ma wielkiego znaczenia, przynajmniej na początku. Wiele osób się zniechęciło, bo od razu chcieli zrobić zbyt wiele i po prostu nie starczyło ani sił, ani umiejętności. Każdy według swoich możliwości - jednemu odpowiada pół hektara upraw, inny tyle samo frajdy będzie mieć z jednej grządki albo nawet z pojemników na tarasie. Ważne jest, żeby się przy tym dobrze czuć, żeby zrobić coś samemu. A że często apetyt rośnie w miarę jedzenia, warzywniki mają właściwości rozrostowe.
      Innym ciekawym sposobem jest uprawa w skrzyniach. O płytkich skrzyniach nie będę pisać, bo zrobiła to przepięknie kobieta na tym blogu http://mywayofgardening.blogspot.com/ , w dodatku ze zdjęciami i wyjaśnieniami krok po kroku. Natomiast chciałam się chwilę zatrzymać nad skrzyniami wysokimi. Ot, takimi:



 Piękne, prawda? Najprościej jest chyba zrobić skrzynie (bez dna, oczywiście) z desek. Wysokość - od 50 cm. do 1 metra, jak komu pasuje. Wymiary również dowolne, trzeba tylko pamiętać, żeby móc sięgnąć swobodnie ręką do środka.
            Bardzo polecam dla osób z bolącym kręgosłupem (ukłony dla Livii, biednej po wypadku). Można przy nich pracować, siedząc wygodnie na stołeczku.
            Można te skrzynie ustawić wprost na trawie, ale jednak lepiej zerwać darń i wysypać czymś grubo ścieżki (choćby trocinami czy zrębkami), będzie spokój z chwastami. Wypełniamy je podobnie, jak wały, czyli najpierw gałęzie, następnie "nabój słomiano-gnojny", resztki roślinne i gruba warstwa ziemi kompostowej na wierzch. I już można siać i sadzić. Można też ustawić kilka takich skrzyń w rzędzie, odległych od siebie o ok. 1,20 m., a między nimi siać w ziemi rośliny wysokie (kukurydzę, słoneczniki, fasolę tyczną, groch pnący).
        Niektórzy wykładają boki takich skrzyń folią, ja mam plastykofobię i tego nie robię i też wszystko gra.
       W skrzyni chwasty prawie nie rosną, warzywa mają cieplutko i rosną jak szalone, jest tylko jedno "ale" - skrzynie szybko się wysuszają i trzeba sporo podlewać. Ja sobie radzę wbijając szyjką w dół butelki po napojach czy oleju (umyte i z obciętym dnem). wlewam do nich wodę, a ona dostaje się wprost do korzeni. Plony z takich skrzyń są wyższe, niż z grządek w ziemi.
        Po pewnym czasie ziemia opadnie, wtedy należy uzupełnić ją kompostem.

           Innym sposobem, lubianym zwłaszcza przez panów (weź i zrozum dlaczego) jest system rzędowy. Nazwa kojarzy się nieciekawie, ale to jest naprawdę uprawa ekologiczna. Dzielimy nasz warzywnik na równe pasy ok. 80 cm szerokości, można do metra. Jeden pas jest zasiany, następny przez całe lato obficie ściółkowany, służy jednocześnie za ścieżkę.  W następnym roku to, co było ściółkowane, jest zasiane, a była grządka jest ściółkowana. Wystarczy wtedy raz opracować dobre sąsiedztwo upraw (o tym w następnym poście), a potem przesuwać o półtora rzędu.

        Każdy może wybrać coś dla siebie, można też kombinować różne sposoby, aby nasz warzywnik był jak najbardziej dopasowany do nas, niezwykły i po prostu ładny. Zadbany warzywnika może być równie piękny, a nawet piękniejszy, niż ogród ozdobny. Chcecie przykładu?



Łuk tryumfalny z fasoli...hm... czemu nie?
Tu pod spodem słabo widać, ale jest to ogromny sześciokąt, podzielony na takie trójkątne grządeczki.




 A dwa ostatnie zdjęcia to zamek Villandry we Francji, w Dolinie Loary.




      No to kochani, kartka papieru, ołówek i kredki i tworzymy żywe dzieło sztuki na swój własny użytek! Hej!
Acha - nie myślcie sobie, że u mnie tak ślicznie jest - jest jeszcze śliczniej, ale awaria starego kompa zżarła mi zdjęcia, a teraz to ja se mogę porobić... więc niech żyje wyszukiwarka - jak się uczyć, to od najlepszych.       

sobota, 7 grudnia 2013

To lubię!

       Zapowiadany orkan-huragan u nas jakoś się nie popisał. Ot, powiało porządnie, jak co roku o tej porze. Kudy mu tam do tej wichury kilka lat temu, kiedy dachy latały jak latawce! A Piotruś z poświęceniem próbował włazić na drabinę z 10 kilogramowymi kamieniami, żeby dach garażu trochę obciążyć, bo też już się do lotu zrywał. Dobrze, że miał te głazy w rękach, bo jego też by porwało. Zostały na dachu do dziś! Albo do tej burzy, która przeszła akurat w przeddzień przyjazdu ekipy "Mai w ogrodzie", kiedy drzewa trzaskały jak zapałki, wszystkie bramki w ogrodzie nam rozwaliło, a oni musieli po drodze wymijac TIR-y pospychane do rowu i drzewa leżące w poprzek drogi.
      Teraz to podmuchało, poświstało, pośnieżyło - nic wielkiego. Za to jak świetnie zasypia się w ciepłym domku, w ciepłym łóżeczku, okręcona kołdrą po uszy, słuchając takiego wichru! Uwielbiam to!
      Na dwór wychodzimy niewiele, ot, tyle, żeby krew w żyłach się nie zastała - dopatrzyć zwierzaki, przywieźć taczkę drewna, przejść się po ogrodzie albo lasku.
      Przed obiadem na ogół odwalam "prace siłowe", czyli w tej chwili generalne porządki i rzeczone spacerki, a po obiedzie to jest raj. Siadam sobie w mojej "narkotycznej" kanapie z robótką w ręku, dobra książka tez może być, po prawej mam żeliwny piecyk mruczący i trzaskający iskrami, a od niego ciepełko, po lewej okno z widokiem jak z pocztówki bożonarodzeniowej. Pies grzeje mi plecy albo stopy, do wyboru, a kot rozwala się pod lampą na biurku. No i zazwyczaj kończy się tym, że chrapię sobie na rzeczonej kanapie z psem pod pachą, a kot bawi się robótką. A jakie fajne sny miewam...
      Dobrze, że zdążyłam przed wichurą odpiąć od rusztowania róże pienne i zabezpieczyć je. Krwawa robota była, mimo rękawic i stroju ochronnego.
      A przy tym wszystkim najfajniejsze jest poczucie bezpieczeństwa. Nawet jeśli nie będzie prądu i drogi nieprzejezdne, to nam będzie ciepło, syto i przyjemnie. Ha!

Obrazek zimowy z pobliskiej Białorusi. Tak piękny, że nie mogłam się powstrzymać.


środa, 4 grudnia 2013

Liście, gałęzie, łodygi

        Opuszczamy dziś ciemny i cichy świat gleby i wychodzimy ponad nią, do królestwa światła i powietrza, światłocieni, szumu i śpiewu. Do świata woni i kolorów.
        Korzenie, które rozwijają się w głąb, są podstawą dla części nadziemnej rośliny, części, która pnie się w górę, do słońca, która korzysta z powietrza i oczyszcza je. Chodzimy wśród liści, nieświadomi tego, że każdy z nich jest fabryką chemiczną, gdzie wre praca. Niezwykle nowoczesna to fabryka, wykorzystująca energię słoneczną oraz wodę i proste związki chemiczne do produkcji cukrów, białek, witamin... Jej technologia jest tak zaawansowana, że do dziś nie umiemy jej odtworzyć. Na dokładkę zupełnie nie szkodzi naturze, a wręcz ją oczyszcza ze szkodliwego dwutlenku węgla, w zamian oddając czysty tlen. Potrzebują go wszystkie żyjące stworzenia (no, prawie wszystkie), w tym same rośliny, które także oddychają w "normalny" sposób. Każda roślina produkuje jednak o wiele więcej tlenu, niż sama potrzebuje, więc i różne zwierzęta i my sami korzystamy z ich szczodrości.
         Wszystko to dzięki chlorofilowi, którego budowa chemiczna przypomina bardzo budowę naszej hemoglobiny, jedynie w środkowej części zgrabnej gwiazdeczki króluje w niej atom magnezu, podczas gdy w hemoglobinie - żelaza.
         Chlorofil wykorzystuje energię światła słonecznego do budowy "ciała" rośliny. Kiedy więc odżywiamy się roślinami, można powiedzieć, że żywimy się częściowo światłem minionych dni.
         Liście oddają do atmosfery także dużą ilość wody, czyściutkiej, przefiltrowanej i pozbawionej wszystkiego, co wcześniej mogło ją zanieczyszczać. Jak tchnienie roślin wznosi się ona w przestworza, by uformować obłoki i spaść w formie deszczu. A przy okazji nawilża nasz drogi oddechowe i skórę, kiedy tylko jesteśmy blisko. Lasy wytwarzają obłoki - obłoki dają deszcz. Dlatego tam, gdzie wycina się lasy, klimat wysusza się i pustynnieje.
        Roślina jest organizmem żyjącym, ale czy jest świadoma? Trwają na ten temat burzliwe dyskusje, także wśród uczonych. Bo skoro aktywność elektryczna korzeni może przypominać pracę mózgu, przywabianie pożytecznych bakterii ma znamiona działania celowego, to istnieją też inne, dziwne zachowania roślin.
       Widzicie - oto pęd fasoli. Na jednym z liści usadowiła się gąsienica i zaczyna spokojnie go pożerać. Cała roślina nagle zaczyna się mobilizować i to na kilku frontach. Najpierw wydziela substancje, które zmieniają jej smak, staje się gorzka i niesmaczna. Jednocześnie wysyła w powietrze falę odpowiednich substancji chemicznych, które docierają do innych fasoli, rosnących w pobliżu. One także zaczynają zmieniać smak. Jednak to wszystko wydaje się nie przeszkadzać za bardzo gąsienicy, spokojnie żre dalej. Wtedy roślina u nasady zaatakowanego liścia wydziela kropelkę słodkiej cieczy. Ciecz ta posiada swój zapach, który dociera dość daleko, aż tam, gdzie wędrują mrówki. Kilka z nich zaczyna iść w stronę rośliny, spiesząc się coraz bardziej. W końcu któraś z nich dociera do zaatakowanego liścia, wypija kropelkę nektaru, oblizując się starannie i... nie, nie odchodzi sobie. Podchodzi do gąsienicy i pcha ją z całych sił, gryzie i popycha, aż zepchnie z liścia. Czasem potrzeba kilku mrówek, ale zawsze jest tak samo - gąsienica zostaje zepchnięta, czasem zabita i zabrana do mrowiska.
       Podobnie robią wszystkie zaatakowane rośliny, także te zjadane przez trawożerców. Dlatego krowy i inne zwierzęta roślinożerne, jeśli tylko mogą, przechadzają się z miejsca na miejsce, odchodząc od tych kępek traw, które stały się niesmaczne i szukając innych.
       Najlepiej zbadano ten mechanizm na akacjach afrykańskich, których liście zjadane są przez żyrafy. Taka akacja, kilka razy podgryziona, jest już tak wytrenowana, że wystarczy sam zapach żyrafy lub jej cień, żeby zaczęła robić się niestrawna. Żyrafy też nie głupie - podchodzą po zawietrznej i często zmieniają drzewo. Co ciekawe, że cień np. ptaka albo chmury nie wywołuje takiej reakcji obronnej, zapach innych zwierząt także nie.
     Ciekawa jestem, jak rośliny reagują na zapach człowieka....


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Nie wierzę w telegonię, ale....






      Nasz kocurek, Łobuziak vel Marszałek P. (te wąsy! i to spojrzenie! i ten charakterek!) ma dość rzadko spotykane "bułki" pod nosem. Jest to zwierzę niesamowite i oczywiście najmilsze na świecie (zwłaszcza dla mego męża).
      Więc sąsiad bardzo się ucieszył, kiedy pod koniec lata jego kotka urodziła kociaczka podobnego do naszego jak dwie krople wody. To ten sąsiad od pełnych mich mleka, bo pierwsze "zdójki" trzeba i tak wylać, a on ma 30 krów. Szkopuł w tym, że już od ponad roku nasz jest wykastrowany. Miauczy teraz "Miał, miał, ni maaaa", więc fizycznie ojcem kociaka być nie może.
      Ale sąsiad zapewnia, że tak umaszczonych kotów w okolicy nie ma i nie było.
      No i co o tym myśleć?

niedziela, 1 grudnia 2013

Serce, szkiełko i oko

         Poczytałam Wasze wpisy o jednym takim artykule, który krążył w sieci - jak to kobiety z miasta zniesmaczyły się życiem na wsi - i jestem Wam niesłychanie wdzięczna za to, jak to odebrałyście. Bo ja, naiwna buszmenka, wzięłam to na poważnie i zaczęłam zastanawiać się, czy przypadkiem nie jestem świrnięta. Czy nie za bardzo wychwalam sielankę, jaką jest dla nas życie na wsi, we własnym ogrodzie, otoczonych zwierzętami i roślinami. Bo jeszcze ktoś przeczyta, spróbuje naśladować, a potem będzie mnie przeklinać?
        Czyli nie jestem porąbana, a jeśli tak, to w dobrym towarzystwie, bo z fajnymi kobietami, które cenię i poważam.
        Bo widzicie, ja to czuję tak właśnie - sielankowo. Wyrzucanie gnoju i rozwożenie go taczkami mnie nie brzydzi, nawet mi za bardzo nie śmierdzi, chociaż jestem węchowcem. Ubieranie się w obszurpane przez kolejne pokolenia psów i kotów swetry i stare portki jest wolnością i wygodą, a gumiaki - najwygodniejszym rodzajem obuwia. No trudno, widać niechluj jestem z urodzenia (ale kąpię się codziennie).hi hi hi
       Za to, poza poczuciem swobody, wygody i wolności mam coś niesłychanie cennego, co zaczęło się rodzić w momencie, kiedy dotknęłam swojej ziemi. Trudne to do wytłumaczenia, bo zahacza o jakieś pradawne instynkty czy wręcz o mistykę - takie poczucie więzi i porozumienia z naturą. W tym porozumieniu nie liczy się, jak wyglądam, ale to, kim jestem i jak odczuwam, co robię. Takie obnażenie duszy. Rośliny i zwierzęta nie umieją kłamać, ale też na kłamstwo nie dadzą się nabrać. Pozory się nie liczą, liczy się to, kim się jest.
      Poznałam też różnicę między wiedzieć, a rozumieć. Kiedy zaczęłam czuć ziemię i wszystko, co na niej żyje, zastanawiać się, jak to ulepszyć w zgodzie z jej prawami, to okazało się nagle, że mam wiele wiadomości, z których nie zdawałam sobie sprawy. Wykute, z niczym nie związane, telepały się gdzieś po zakamarkach umysłu, jak niepotrzebny balast. A tutaj nagle zaczęły układać się w logiczne ciągi, znajdować swoje miejsce. Ciągle czytam i uczę się, ale teraz staram się to przeżywać, włączać w moje odczuwanie świata. Bardzo fajne i wręcz podniosłe uczucie.
     Nauczyłam się też dbać o wewnętrzny spokój i logikę, odsuwać lęki i nerwowość. Tutaj to zwierzęta są świetnymi nauczycielami. Jeśli mam coś z nimi zrobić, a jestem niepewna i zdenerwowana, to uciekają ode mnie, nic nie wychodzi. Kiedy czują we mnie spokój i harmonię - wszystko idzie doskonale.
      Kiedy człowiek obserwuje bacznie naturę i to, co się wokoło niego dzieje, to nie ma czasu na dopieszczanie swego "ego", tylko czuje się cząstką czegoś wielkiego i zachwycającego. Wspaniałe uczucie.
      Fakt, że trzeba pracować i to się wiąże z pewnymi niedogodnościami - bóle w plecach, w ramionach, czasem się zmarznie, kiedy indziej spoci, ale zawsze można znaleźć jakiś sposób, żeby sobie ulżyć. No i w końcu lepiej patrzeć na efekty tej pracy, wtedy wszystko to wydaje się nieważne. A w dodatku ruch na świeżym powietrzu - cóż bardziej naturalnego i zdrowego? A i tak kombinuję, jak kot przed lodówką, jak najbardziej uprościć i ulżyć sobie bez szkody dla efektu. wiele tych pomysłów, o których tu piszę, wzięło się z tego właśnie.
      Po tylu latach dla mnie sielanka trwa i umacnia się coraz bardziej. Dziczeję?