niedziela, 29 maja 2016

Kostki domina

          Wszyscy widzieliśmy nieraz ogromne i skomplikowane konstrukcje z kostek domina, gdzie wystarczy poruszyć jedną kostkę, żeby wszystko sukcesywnie się poprzewracało. Nieco podobnie jest w naturze. Dąży ona do harmonii i równowagi wielu elementów, żywych i nieożywionych. Wszystko jest ze sobą powiązane najrozmaitszymi zależnościami, nićmi, które ciągle jeszcze są słabo poznane.
         Wystarczy poruszyć jeden element, wyeliminować go i cała konstrukcja się chwieje. Wystarczy wyeliminować lub nieostrożnie wprowadzić jeden organizm i zaczynają się plagi i nieszczęścia.

        Przykład: w pewnej wiosce wyeliminowano koty wolno żyjące, bo "niszczą ptaki". Po eliminacji kotów nastała plaga gryzoni, które do tej pory występowały nielicznie. Wytruto więc gryzonie w wojnie totalnej. W następnym roku nie obrodziły rośliny strączkowe, które były podstawą upraw w tamtym regionie. Znikła z łąk koniczyna. Dlaczego? Bo rośliny motylkowe zapylane są przez trzmiele, tylko one mają dość długie ssawki, żeby tego dokonać. A trzmiele żyją w opuszczonych mysich norkach. Zabrakło myszy = zabrakło norek = zabrakło trzmieli = motylkowe nie zostały zapylone.

       Inny przykład: w Chinach jakiś "geniusz" obliczył kiedyś, ile ziarna nadermno zjadają ptaki. Postanowiono pozbyć się ptaków. Wszyscy Chińczycy rozpoczęli masakrę, zabijano ptaki, wycinano drzewa, na których przesiadywały. Dzieci dostawały w szkole nagrody za przyniesione martwe ptaki, dorośli musieli rozliczać się w zakładach pracy czy miejscowych komitetach. W niektórych okolicach ptaki całkowicie zniknęły i cieszono się, ileż to ryżu więcej będzie dla ludzi. W następnym roku nastała niespotykana plaga much i koników polnych i w rezultacie stracono o wiele więcej, niż wyjadały ptaki. I znowu wszyscy łapali much na chwałę Mao wielkim nakładem sił i czasu, a ptaki robiły to za darmo. No, prawie...

       Zaglądam na różne grupy ogrodnicze i widzę, jak krucha jest chęć ludzi do uprawy ekologicznej. Tak, chcą mieć zdrowe warzywa, ale wystarczy, że pojawi się cień jakiejś choroby czy szkodnika, kiedy zaczynają panikować no i cóż - sięgają po chemię. Eliminują krety, a potem dziwią się, że zbiory zjada im turkuć podjadek. Zabijają niewinne zaskrońce, bo boją się węży, wyrzucają ich jaja z kompostu, a potem dziwią się, że mają nornice. Sięgają więc po środki przeciw nornicom. A kostki domina padają, padają, padają... W końcu nie można już obejść się bez chemii. Wpadają ludziska w panikę na widok kolonii mszyc na liściach, pryskają chemią, nie bacząc, że zabijają też larwy biedronek i złotooków, które by im tę populację mszyc zmniejszyły za darmo...

      Oczywiście są też plagi niezawinione przez ogrodników, choć zawinione przez człowieka, jak hiszpańskie ślimaki, które w niektórych okolicach pożerają wszystko, co zielone. Żal mi tych ludzi, bo tu jest u nas w tej chwili jedna tylko rada: kaczki biegusy, które je pożerają. W swojej ojczyźnie te ślimaki mają naturalnych wrogów, nie tylko drapieżniki, ale też nicienie i organizmy, które na nich pasożytują, nie są więc zbyt wielkim problemem. U nas tych wrogów naturalnych chwilowo nie ma, ale cierpliwości - przyroda nie znosi próżni, niedługo się znajdą tak czy inaczej. W niektórych rejonach ich ilość już zaczyna spadać.

      I tu pojawia się słowo-klucz: cierpliwość. Aby naprawić podartą koronkę powiązań trzeba czasu. Trzeba też mądrości, a tę zdobywa się przez obserwację. Wiadomo, że w pierwszych trzech latach po przestawieniu się z chemii na ogrodnictwo czy rolnictwo naturalne mogą wystąpić masywne ataki szkodników. Pomału jednak organizm Matki - Przyrody wraca do równowagi, wszystko istnieje, ale nie ma plag. No, chyba że plaga suszy czy powodzie, ale to już inna rzecz. 

     W naszym społeczeństwie istnieje kult choroby, podczas gdy natura uprawia kult zdrowia. Jesteśmy tak dogłębnie przekonani, że trzeba leczyć, pryskać, sypać, bo przecież natura jest chora, że dla wielu z nas przejście na ekologię oznacza zastąpienie środków chemicznych środkami ekologicznymi. Stąd furorę robią przepisy na różne gnojówki, napary i inne bakcyle w proszku. Tymczasem należy dążyć do tego, żeby obejść się bez tego, żeby pozwolić naturze działać. Czasem tylko, w wyjątkowych okolicznościach, dajemy maleńką pomoc, jak np. opryskanie drożdżami pomidorów przy niesprzyjającej pogodzie.
      Szanujmy wszelkie życie, od bakterii glebowych do kretów, wężów, jeży i ptaków. Zapewnijmy im warunki do życia, ale nie asystujmy za bardzo. Przyroda pozbywa się organizmów chorych, niepotrzebnych lub w nadmiarze.
      Pewna znajoma dokarmia jeże na swojej działce kocim żarciem. Nie mówiąc już o tym, że kocie żarcie, choć smakowite, jest dla nich wysoko szkodliwe, bo zapycha nie dostarczając potrzebnych składników, to nażarte jeże nie chcą polować. Potem taka osoba dziwi się, że jeże nie chcą jeść ślimaków. A potem te "ukochane" jeżyki umierają w męczarniach z jelitami zapchanymi kocim żarciem, którego nie mogą strawić, albo nękane wyniszczającą biegunką.

       Jak radzi Fukuoka - nie zastanawiajmy się nad tym, co możemy zrobić, ale nad tym, CZEGO MOŻEMY NIE ZROBIĆ. I róbmy tylko to, co jest konieczne. I tak będzie tego po kokardę...

       Kierując się rozwagą i pomyślunkiem osiągnęłam taki stopień równowagi w ogrodzie, że nie stosuję ŻADNYCH lekarstw.  Sąsiedztwo roślin, obecność dzikich ziół, żywopłoty, cała wesoła hałastra dzikich zwierząt i zwierzątek dba o to, żeby żadna choroba czy szkodnik nie rozplenił się zbytnio. A jeśli coś uparcie choruje i nie chce rosnąć, mimo dobrego sąsiedztwa, pielęgnacji, karmienia i w razie potrzeby podlewania, to rezygnuję z tego, bo wiem, że tutejszy biotop po prostu temu nie odpowiada. Zastępuję to czymś innym, równie smakowitym czy ładnym, ale rosnącym zdrowo. Tak zrezygnowałam z brzoskwiń, którym ani ziemia ani klimat nie odpowiadają, a w zamian mam winogrona, jarzębinogrusze, świdośliwy, renklody i masę innych.  Ja dostarczam im tylko próchnicę i wodę w razie potrzeby, pielę trochę, żeby nie zostały zagłuszone, sadzę gatunki sprzyjające i w sumie to wszystko. Ale dojście do takiej równowagi zajęło nam około 7 lat....

       Wiadomo, że jeśli chcemy mieć mądre dziecko, to nie należy za niego odrabiać lekcji, ale trzeba go zainteresować światem, podsunąć książki, rozmawiać. Towarzyszyć mu. Nie odrabiajmy więc lekcji za Przyrodę, ale asystujmy jej i pozwólmy działać po swojemu. Ona jest miriady lat starsza od nas, wie, co robić.

sobota, 21 maja 2016

To lubię

       Przygotowanie grządek, siewy, sadzenie, stawianie nowego tunelu (przy pomocy miłych prawie-sąsiadów), obsadzanie go itp. już ogarnięte. Dzisiaj więc robiłam to, co lubię najbardziej, czyli pielenie.
       Po nawale prac fizycznych, przy których mój kręgosłup cierpiał, a reszta była paskudnie wymęczona, nareszcie sama przyjemność. Bo ja motyczki używam głównie na ścieżkach, na zagonach o tej porze i często w ogóle się nie da. Korzystając z żyzności wzniesionych grządek sieję i sadzę dość gęsto i to mieszane towarzystwo - no, nie za gęsto, żeby miało każde, co potrzeba, czyli światło i miejsce, ale gęściej, niż to się zazwyczaj robi. Między malutkimi siewkami chwasty wyrastają w trybie przyspieszonym i często jest to jeden zielony dywan, gdzie nie dojdziesz, co i gdzie. Trzeba ręcznie. Siadam więc sobie z łopatką i pazurkami na ciepłej, suchej słomie alejki uzbrojona w okulary i wyskubuję paskudniki. Całkiem szybko to idzie. Mąż twierdzi, że osiągnęłam już prawie szybkość zbieraczki herbaty z Cejlonu. To duży komplement, bo im ręce chodzą z szybkością światła.
      Siedzę więc lub klęczę sobie między grządkami, słońce do spółki z obłokami odstawia swój taniec, cieplutko, spokojnie. Bzy i konwalie pachną bez opamiętania, pszczoły bzykają, ptaki śpiewają, Tiki śpi. Pełnia szczęścia. Posuwam się sobie do przodu, a za mną zostają czyściutkie zagonki z rzędami młodych roślinek, prężącymi młodziutkie listeczki jak przedszkolaki udające wojsko. Rządki niezbyt równe, ale za to jakie dziarskie w swojej chęci do życia!

     Zaściółkowane grzędy może nie wyglądają jak z żurnala, ale jaka na nich ziemia! Cudowna - ciepła, miękka, urodzajna. I nic to, że plątają się liście, słoma i patyczki - niedługo ich nie będzie widać.
      Górą gdzieś wieje wiatr, korony drzew tańczą frenetycznie, ale w warzywniku między żywopłotami zacisznie jest i cieplutko. Kładę się na słomie, podziwiam grę obłoków i wykonaną pracę. Przyjemnie. Bose stopy czują energię wzbierającą w tej ziemi, to bujne życie dookoła.

     Kwiaty jakby szły w zawody, rozkwitają coraz inne, coraz więcej. Świerki wypuściły malutkie, delikatne łapki. W słońcu pachną miodem...

     Piękny dzień, aż szkoda, kiedy się kończy. To nic, jutro będzie jeszcze lepsze.