piątek, 16 lutego 2018

Sentymentalna kaligrafia

            Kiedy poszłam do szkoły na początku dano nam ołówek, a potem przez cztery lata pisaliśmy piórem ze stalówką. Owszem, długopisy już istniały, pióra wieczne również, ale nam nie wolno było ich używać. Lubiłam pisać piórem jak najładniej. Mam jeszcze zeszyt z II klasy z równiutkimi literkami i szlaczkami, w sumie jedyną pamiątkę ze szkoły podstawowej.
            Każdego roku, razem z podręcznikiem, sprzedawano nam zeszyt ćwiczeń. Potem go nie używaliśmy na zajęciach, ale był. Było w tych zeszytach dużo ćwiczeń z ładnego pisania, najpierw pojedynczych literek, potem całych zdań.  Ponieważ bardzo często chorowałam i rodzina trzęsła się nade mną, nie pozwalając wychodzić na dwór przy brzydkiej pogodzie, miałam dużo czasu na nudę.
          Tak, nuda dziecka potrafi być bardzo twórcza i pożyteczna! Ileż to rzeczy nauczyłam się po prostu z nudów! Wiadomo, komputerów nie było, w telewizji tylko jeden program i to po południu, w ogóle niezbyt interesujący dla dziecka, z małymi wyjątkami, jak "Zrób to sam", "Zwierzyniec" czy Dobranocki. Trzeba więc było czymś wypełnić to morze czasu.
          Za zabawkami nigdy nie przepadałam, nie lubiłam udawać, wolałam robić coś naprawdę. Jedynym wyjątkiem było szycie ze szmatek ubiorów i pościeli dla lalek, tyle, że nikt mi nie pokazał, jak to robić, więc wyniki były dość słabe.
          Co innego może robić dziecko, kiedy się nudzi? Przede wszystkim czytać. Pochłanianie książek zostało mi do dziś. A ile wiedzy zdobyłam w ten sposób! Poza tym rysować, lepić z plasteliny czy własnie ćwiczyć kaligrafię.Na szczęście moja pewna niezdarność, z powodu której zawsze byłam słaba w grach zespołowych, nie obejmuje dłoni. Ręce mam sprawne, nawet bardzo. Lata rysowania i dziergania koronek jeszcze je usprawniły.
         Niektóre wymyślane przeze mnie zajęcia były dość specyficzne. Moja matka do dziś mi wypomina, jak założyłam na strychu hodowlę pająków krzyżaków (chciałam je obserwować, opis hodowli znalazłam w jakiejś przyrodniczej książce) albo jak podpaliłam stół przy jakichś doświadczeniach chemicznych.

        Z tamtych czasów został mi wielki sentyment do pisania piórem, do pięknych rękopisów, papieru i tego uczucia skupienia, nieledwie medytacji w trakcie tego zajęcia.  Kilka lat temu w czasie pobytu w Warszawie wpadłam przypadkiem na sklep z przyborami do pisania. Z sentymentu kupiłam drewnianą obsadkę i kilka stalówek. Atrament mamy ciągle w domu - do wiecznych piór. Wprawdzie dość rzadko z nich korzystamy, ale są.
       Przez kilka lat obsadka i stalówki przeleżały zapomniane, aż odnalazłam je niedawno, przy okazji sprzątania. Mniej więcej w tym samym czasie (zbieg okoliczności? - prawdopodobnie nie ma czegoś takiego) wpadłam na artykuł o kaligrafii. Zajrzałam raz. Potem drugi, trzeci i zaczęłam szukać więcej. Wzięło mnie. Pogoda jest taka, że znowu mam sporo czasu na nudę.
        Wyjęłam więc pióro, atrament, papier - zwykły blok w kratkę, otworzyłam w komputerze wzorniki liter. Zamoczyłam pióro w atramencie.... i wsiąkłam. Od kilku dni zapełniam kartki literami, mniej lub bardziej ozdobnymi. Nic to, że z prawdziwą kaligrafią niewiele mają wspólnego, mnie daje przyjemność cyzelowanie liter, próby cieniowanie przy zmianie nacisku. Lubię ten stan skupienia bliski medytacji, lubię zapach atramentu i papieru. Nic to, że wyniki są takie sobie. Nie jest to kaligrafia we właściwym tego słowa znaczeniu, ale ładne, równe pismo, nieco nawet ozdobne. Cieszy i bawi, a jednocześnie człowiek obcuje z jakąś niedzisiejszą elegancją i wyrafinowaniem, kiedy pisanie było sztuką równą innym oraz miało cieszyć oko, umysł i przenosić piękno i harmonię. Jeśli więc ktoś dostanie ode mnie list, to bardzo możliwe, że będzie on pisany piórem ze stalówką.

       Załączam fotografię pięknie wykaligrafowanego tekstu, znalezionego w necie. Na razie moich prac wstydzę się pokazywać....

       

środa, 14 lutego 2018

Bliski kontakt czyli jak bardzo jesteśmy samotni

         Czytam po raz któryś książkę "W głębi kontinuum" Jean Liedloff i tak sobie myślę, że powinna ona być lekturą obowiązkową nie tylko dla przyszłych matek, ale dla wszystkich. Dla tych, którzy jej nie znają: autorka, sama cierpiąca z powodu problemów ze swoją matką, w młodości prowadziła dość awanturnicze życie. W pewnym momencie znalazła się w amazońskiej dżungli, towarzysząc poszukiwaczom diamentów. Miała wtedy okazję mieszkać wśród Indian i uderzyła ją niezwykle pogoda, spokój i poczucie pełni, jaką mieli ci ludzie. Potem wracała tam kilkakrotnie, już jako lekarz i badacz ludzkich zachowań, a także filozof. Nie tylko dorośli są tam szczęśliwi i rozluźnieni, ale też dzieci i to nawet niemowlęta, zachowują się zupełnie inaczej, niż przywykliśmy do tego w "cywilizowanym" świecie. Są pogodne, radosne, samodzielne. Nie ma kryzysu wieku dojrzewania. A matki i inni dorośli nie wiedzą, co to depresja, "baby blues" czy zamartwianie się. Książkę napisała na podstawie swoich obserwacji i porównania sposobu podejścia do wychowania dzieci i ogólnie stosunku do świata.
       Dziecko przez pierwszy rok jest bez przerwy noszone przez matkę lub innego członka rodziny, ale poza tym mama prowadzi normalne życie, robi wszystko wspólnie z innymi. "Poświęcanie się" dla dziecka nie jest w ogóle znane, w sumie dziecko niewiele zmienia w jej życiu. Kiedy samo zaczyna odczuwać potrzebę, aby oddalać się od rodziców i poznawać świat, pozwala mu się na to z pełnym zaufaniem, że samo sobie poradzi. W razie potrzeby matka jest zawsze do jego dyspozycji, ale nie trzęsie się nad nim, nie zabrania i nie "pilnuje" za bardzo. Ufa, że dziecko wie, jak ustrzec się wypadków. No i co ciekawe: wypadki tam prawie się nie zdarzają, mimo, że nie ma żadnych zasad bezpieczeństwa. Ludzie są zaradni, łagodni i bez agresji. Nikt nikogo do niczego nie zmusza, a najwyżej proponuje.

        W dzieciństwie miałam okazję doświadczyć jakby cienia takiego wychowania w kontinuum - w niewielkim domu mieszkały 3 rodziny: dziadkowie, ich córka z mężem i dziećmi oraz syn ze swoją rodziną. Czasem były konflikty, ale żadna młoda matka nie była samotna i przygnieciona problemami z dzieckiem. Nie mówiąc już o tym, że większość ulicy to było rodzeństwo mego Dziadka z potomkami. A także zatrzęsienie ciotek, wujków, kuzynów itp. w całym miasteczku.

       Ja swoje dziecko urodziłam na obczyźnie, zupełnie sama. Maleńkiego wcześniaczka poniżej 2 kg. Na dokładkę przeżyłam po porodzie tragedię, która mnie zupełnie rozłożyła. A córeczka spędziła pierwsze tygodnie w szpitalu. Instynktownie, bo nie znałam wtedy tej książki, uznałam, że potrzebna jest jej moja bliskość. Mieszkaliśmy na dokładkę w górach, gdzie więcej schodów, niż prostych ulic. Z tego względu najpraktyczniejsze było noszenie dziecka przy sobie. Nosiłam więc ją w nosidełku (chusty nie były jeszcze wtedy popularne) albo na rękach, bo tylko wtedy była spokojna. Prowadziliśmy tez nasz normalny tryb życia: wyjazdy, wyjścia itp. Pierwszy dwutysięcznik i pierwszą noc w namiocie mała zaliczyła w wieku 3 miesięcy. A potem też było inaczej, niż zwykle jest przyjęte: uczyłam ją wspinać się, chodzić po krawędziach i pływać, pozwalałam jej decydować, co chce robić (w ramach możliwości). Wyjeżdżaliśmy na wakacje, spaliśmy w samochodzie, gdzie po złożeniu tylnych siedzeń można było rozłożyć materac, albo pod namiotem. Kąpałam małą w lodówce turystycznej albo w strumieniach. No i to maleństwo nabyło żelazną odporność - nigdy nie chorowała, a jeśli już załapała jakiś katar czy grypkę, jak zaczęła chodzić do szkoły (we Francji szkoła zaczyna się w wieku 3 lat), to wystarczyły domowe środki i trochę snu, żeby na drugi dzień była zdrowa.

      Przeczytałam wczoraj straszny artykuł o tym, jak młode matki źle przezywają swoje macierzyństwo, jak cierpią same w domu z wrzeszczącym czymś, czego nie potrafią nawet kochać. Jak zaniedbują się i czują się okropnie zmęczone i samotne, tak, że mają ochotę czasem zabić to dziecko. Czytam o innych, które nie chcą mieć dzieci. I zastanawiam się, jak daleko jeszcze zabrniemy w to bagno. Od obrazu zapuszczonej, nieszczęśliwej, wściekłej i uwięzionej w czterech ścianach kobiety odbija się obraz młodej matki, która przywiązuje dziecko przy piersi czy na plecach i, nie przejmując się nim więcej, robi to, na co ma ochotę w gronie rodziny i przyjaciółek, a dziecko jest przyjmowane z zachwytem i lekkością przez całą społeczność.

      Mam wrażenie, że wszyscy jesteśmy coraz bardziej samotni, zamknięci i odcięci od naturalnych instynktów. Dlatego coraz bardziej nieszczęśliwi. Gdzie podziała się taka naturalna bliskość, kiedy ludzie mogą liczyć na siebie nawzajem w razie potrzeby, ale bez chęci podporządkowania i manipulowania. Kiedy życie przyjmuje się z prostotą i naturalnością, bez konieczności napinania się, żeby sprostać wydumanym rolom i obrazom rodem z przesłodzonych ilustracji? Kiedy kobieta może przyjść do pracy z dzieckiem na plecach, jak to się dzieje w Afryce i karmić je swobodnie, kiedy ono tego potrzebuje? Dzieci, których potrzeba bliskości i bezpiecznego oglądania zmieniającego się świata z ramion matki, nie została zaspokojona, całe życie będzą szukać dopieszczania. Człowiek, którego potrzeby są niezaspakajane w imię jakichś wymyślonych teorii, a sen, jedzenie i aktywność regulowana przez innych, nigdy nie zaakceptuje siebie i nie nauczy się akceptować innych. Dziecko, zamknięte w przegrzanym domu, jak więzień ze sfrustrowaną, cierpiącą matką, nigdy nie nauczy się prawidłowych kontaktów z innymi i własnej autonomii. chociaż nie, może się tego nauczyć, ale z wielkim trudem.
         Jeśli Indianka jest zmęczona zajmowaniem się dzieckiem, zaraz są dziesiątki ramion, chętnych, żeby je przyjąć i jej ulżyć. Nawet malutkie dziewczynki, zamiast piastować martwe lalki, piastują niemowlęta. Tyle, ile chcą i mogą. I wszystko dzieje się dobrze, bezpiecznie i spokojnie.

       W tej chwili wszyscy potrzebujemy wzajemnej bliskości, swobodnego zrozumienia i dzielenia się, a nie dobrych rad. Mam nadzieję, że nowa osada, gdzie już wiosną osiedlą się rodziny z dziećmi, będzie zbliżać się pomału do tego rodzaju życia, lekkiego i dobrego. Czego nam wszystkim życzę.


sobota, 10 lutego 2018

Zwierzęta się uczą!

          Pamiętacie jeszcze trzy kurze sierotki (matkę i resztę rodzeństwa coś zżarło nocą), które najpierw wyszukiwałam przez cały dzień w dżungli naszego ogrodu, a potem wychowywałam w skrzynce w piekarniku (bo tylko tam było ciepło tak, jak trzeba, mieliśmy okropnie zimną wiosnę). Skonstruowałam im krytą siatką zagródkę i wynosiłam, kiedy tylko temperatura pozwalała.                        Wychowały się wszystkie trzy, ale jedną kurkę porwał jastrząb. Została parka. Kurka jest brązowa i ciągle bardzo oswojona. Przy tym niespotykanie sprytna. Nie wystarcza jej wybieg, znalazła sposób, żeby codziennie z niego się wymykać i hajda po całej posesji. Po pewnym czasie dołączyła do niej kurka dropiata, a potem inne.
       Obcinanie lotek nie pomogło, dopiero niedawno zaobserwowałam, jak to robi. A robi w kilka etapów: pierwszy etap do daszek, pod którym stoją miski. Drugi - gałąź dzikiego wina rozpięta wzdłuż muru. Etap trzeci - skok na szczyt siatki. No i wolność. Inne kury wyraźnie ją naśladują. Ucieczki stały się tradycją, bardzo niebezpieczną dla uciekinierek, bo zima lisy przychodzą aż do sadu. Dzisiaj więc daszek został przestawiony, dzikie wino przycięte. Zobaczymy, co teraz wymyślą.

    Rude kocię, które jeszcze niedawno mieściło mi się na dłoni, wyrosło niesamowicie. Niedługo dogoni Marszałka P., który jest dużym kotem. A Karmelek ma dopiero około 5 miesięcy! Co to będzie za olbrzym, kiedy dorośnie?  Apetyt ma niesamowity, ciągle by tylko jadł. Mam wrażenie, że przez cały dzień kilkanaście razy muszę mu dawać jeść, a potem zaraz wypuszczać na dwór. Bo on też się nauczył od Marszałka załatwiać się na dworze. No i jest tam tak ciekawie, mimo, że zimno! Pobiega, powspina się na drzewa, pogoni kury i ptaszki z karmnika i wraca, miaucząc rozpaczliwie, że głodny. Naje się i znów to samo. Na szczęście czasem śpi, bo musiała bym czuwać cały czas przy drzwiach. Na szczęście też nie odchodzi daleko, otoczenie naszego domu i ogród mu wystarczają. Na trzecie szczęście przychodzi na wołanie i gwizdanie, jak pies. Tego też nauczył się od Marszałka.

       Zauważyłam, że moje kociabambry, i to wszystkie, jakie z nami mieszkały, nie bardzo interesują się zabawkami. Ot, czasem na odczepnego, ale tylko dlatego, żeby nam sprawić przyjemność. No i chyba wiem, dlaczego. One mają dużo bodźców i zabawek naturalnych, więc te sztuczne wydają im się mało interesujące. Podobnie jak mnie, kiedy byłam dzieckiem. Zabawkami bawiłam się dopiero, kiedy nuda mi dokuczyła i nie miałam nic innego do roboty.
       Nasze kotorki, zamiast wyżywać się na drapaku, mają najróżniejsze prawdziwe drzewa, drabiny, słupki i daszki. Pogonić taką kurę albo gromadkę wróbli, jest ciekawsze, niż uganiać się za sztuczną myszą. Za prawdziwymi się uganiać, o, to jest to! Karmelek niedawno przyniósł mi pierwszą upolowaną myszkę. No cóż, takie są prawa natury.
        Nawet specjalnie kupiona piłeczka nie jest interesująca, ale kraść orzechy z miseczki i roznosić je po całym domu, to tak. Olewają wędkę z maskotką, a bawią się kawałkiem papieru, jak szalone! Koty niewychodzące lubią zabawki z nudów, bo co jest do odkrywania w dobrze znanym mieszkaniu?
      Niedługo rudasek zostanie odjajczony, żeby nie poszedł gdzieś na kotki i nie był ranny lub nie zginął. Marszałek P. tak ma i już od lat trzyma się domu, zrobi rundkę wkoło stawu, po łąkach i wraca. O właśnie, obydwa kociabambry niezbyt boją się wody. Karmelek nawet brodzi sobie w niej do pół łapek. Mam tylko nadzieję, że latem nie będzie pływał w pogoni za kijankami, bo u niego wszystko możliwe.

       Luna i Tiki starzeją się coraz bardziej. Luna bardzo cierpi z powodu dysplazji bioder i żadne kuracje nie umieją tego zatrzymać. Miała nawet kurację kwasem hialuronowym, okropnie kosztowną, która niewiele dała. Sterydów trochę się boimy, bo ostatnio pojawiły się jakieś podejrzane guzki na listwie mlecznej, a operacja, przy jej słabym serduchu i w jej wieku (10 lat) jest problematyczna. W tej chwili jest pod obserwacją. Większość czasu spędza śpiąc w moim pokoju, mimo że w kuchni ma wypasiony materac. Tiki zajmuje się nią z wielkim oddaniem: myje oczy i uszy, przytula, wygrzewa swoją osobą chore biodra. Podaję jej regularnie specjalny syrop, ale czasami trzeba robić w tym przerwę. Na szczęście znosi to bardzo dobrze, nawet czasem towarzyszy mi w ogrodzie.
        Pomału dociera do mnie, że być może niedługo trzeba będzie się rozstać z moim Białym Aniołem, ale jeszcze nie teraz. Tak anielsko dobrego i oddanego psa jeszcze nie widziałam, a widziałam ich naprawdę dużo. Nawet teraz, kiedy Tiki-zazdrośnik próbuje przeganiać koty z mego pokoju, potrafi go spacyfikować. Gości też ciągle uwielbia i przychodzi się miziać, ale już nie bierze ich za rękę i nie oprowadza po ogrodzie. Bo wcześniej tak robiła.

       Owce-matuzalemy mają się dobrze. Jedna delikatnie kuleje, ale nie widać żadnych obrażeń. Może zwykłe dolegliwości podeszłego wieku? One też się wiele nauczyły. Jak sobie przypomnę, jaka corrida była z nimi na początku, a jak jest teraz, kiedy chodzą za mną jak pieski i reagują na komendy, to nie chce mi się wierzyć. Mimo, że jest zima i nie ma trawy, to codziennie wypuszczamy je do sadu i lasku nad stawem. Odkąd zrozumiałam, że zwierzęta też mogą się nudzić, jakoś nie mam serca trzymać ich na okrągło w obórce. No, chyba że jest bardzo brzydka pogoda i dużo śniegu.

     Tak sobie żyjemy razem, ucząc się od siebie i obdarzając uczuciem. Trudno mi wyobrazić życie bez zwierząt w najbliższym otoczeniu. A one chyba też są zadowolone, bo okazują mi tyle uczucia i zaufania....

czwartek, 1 lutego 2018

Pod znakiem Wodnika

         Wprawdzie astronomiczny znak Wodnika przypisany jest do żywiołu powietrza, niemniej przedstawia rzeczonego wodnika lejącego szczodrze wodę z dzbana. Mnie kojarzy się z wilgocią i opadami. Jeśli to prawda, że mamy Erę Wodnika, to u nas króluje ona od roku. Lato było wyjątkowo mokre, podobnie jesień. Krótki zimowy epizod nie pozwolił nawet się sobą nacieszyć, kiedy minął. Obecnie pogoda jest typowo przedwiosenna - mokra.

         Żywioł wody przenika wszystko, Powietrze i Ziemię. Łąki aż po horyzont stały się jeziorami, z których sterczą smętne wierzby. Na podwórzu woda spod butów tryska fontannami. Znowu jesteśmy uwięzieni z powodu drogi zepsutej przez elektrykę. Poprowadzili nią kabel linii wysokiego napięcia. Rozkopali tuż przed Godami, zasypali byle jak i z dziurami za kolana. Po mojej interwencji nawieźli żwiru i dopóki trzymał mróz, to droga była nawet przejezdna. Teraz glina rozmiękła i ze smakowitym plaśnięciem wchłania buty aż do kolan. Nic to, jest co jeść dzięki dobrym ludziom, co mnie na zakupy zawieźli, jest czym palić. W domu ciepło, sucho i bezpiecznie. Koty robią mi okłady z kota, a psy chrapią na podłodze. Otulam się tymi mgłami, tą wodą przenikającą wszystko, jak szarym, ciepłym kokonem i hibernuję. Wyszywam, czytam, odpoczywam. Mąż codziennie chodzi na bardzo długie spacery, z których przynosi a to chleb z miejscowego sklepiku, a to plecak ziemniaków od sąsiada. Ćwiczy, bo ma ochotę wyjechać na pieszą wyprawę w jakieś egzotyczne strony. 78 lat za kilka dni, a jemu nic nie robi spacer po 15 km. dziennie, po deszczu i błocie. Zazdroszczę pozytywnie.

       Ale już gdzieś na brzegu świadomości pojawia się delikatne drżenie, już zaczynam myśleć o nasionach i sadzonkach. A tu prześladuje mnie ulubiony sklep z nasionami pomidorów, prezentując nowości. A kysz! Mam dość nasion, zebranych u siebie! Ale kusi spróbować jeszcze czegoś nowego...

      Zastanawiam się nad wysianiem selera, czy warto? Mogę spokojnie kupić gotowe flance wiosną, sympatyczne panie ogrodniczki tez muszą z czegoś żyć. Za to na pewno wysieję papryki. Już kilkakrotnie sprawdziłam, że te moje, mimo, że mizerniejsze od kupnych, są zdrowsze i o wiele lepiej rosną. W tym roku zrobiłam grillowaną paprykę z czosnkiem i ziołami w oliwie. Jest przepyszna! Podobnie jak inne przetwory, które teraz wyciągamy i powoli zjadamy.

     A ja już planuję, gdzie posadzę różne smakowitości w tym roku. Mam ochotę zainstalować wieże ziemniaczane poza warzywnikiem. Może stonka ich tak szybko nie znajdzie? Ciekawe, jakie będzie lato pod względem temperatury i opadów.

      W temacie przygotowań do lata: znalazłam hamaki z moskitierą. Akurat coś dla nas! Często nie można korzystać ze sjesty w ogrodzie z powodu komarów (wiadomo: bagna biebrzańskie!), a bardzo lubię. Albo leżeć wieczorem pod gwiaździstym niebem i czekać na spadającą gwiazdę... Wszystkie ludzkie krzątaniny i kłopoty wydają się takie maleńkie z perspektywy gwiazd...

      Przed nami na horyzoncie jeszcze znak Ryb, ten to już na pewno należy do trygonu Wody. Czyli będzie jeszcze bardziej mokro. Zamieniamy się w stworzenia wodne, rosną nam skrzela i ogony. Ratuje nas Ogień w domowym piecu i ciepło przyjaciół, którzy o nas pamiętają. Jednak zima i przedwiośnie to czas wielkiej samotności, czas wchodzenia w siebie i uczenia się. Wiecie czego mi brakuje w moim przytulnym kokonie? Tych bajęd i gadek, które słyszałam będąc dzieckiem. O tej porze rodzina i znajomi często schodzili się wieczorami i rozmawiali, opowiadali. W naszej rodzinie było sporo talentów bajarzy, więc słuchanie było zajmujące. Brakuje mi tego. Między słowem żywym a pisanym jest jednak różnica. Może kiedyś wróci? Bo dobre to było.