poniedziałek, 18 listopada 2019

Kocie szczęście

     Wczoraj był dzień czarnego kota. przy tej okazji zaczęłam sobie przypominać historię naszych kociambrów. Przez długi czas mieszkały z nami głównie czarne koty i czarne psy. Kiedy najukochańsza, czarna jak smoła, Mićka odeszła, a niedługo potem jej syn, mąż orzekł, że do towarzystwa dla czarniutkiej Kity trzeba kota, ale już nie czarnego, na litość! Zaczęłam szukać kotów do adopcji poprzez przeróżne stowarzyszenia, ale tu natknęłam się na mur: "Dom wychodzący? Nie wydajemy kotów do domu wychodzącego". No paranoja jakaś! Bo o ile rozumiem konieczność uwięzienia zwierzęcia w domu, jeśli mieszka się w wieżowcu albo przy ruchliwej ulicy, o tyle jest to bez sensu w przypadku domu stojącego wśród tysięcy hektarów łąk, pól i lasów, gdzie do najbliższej drogi, zresztą niezbyt ruchliwej, jest ponad 300 metrów. Więzienie, nawet luksusowe, pozostaje więzieniem i nikt z nas nie chciał by spędzić czasu zamknięty w domu pod pretekstem, że świat jest niebezpieczny. Koty to esencja wolności i niezależności. Jeśli więc mają możliwość poznać świat zewnętrzny bez narażania się natychmiast na wypadek, to trzeba im to umożliwić. Wystarczy widzieć, z jaką radością i błyskiem w oku nasze koty przetrząsają ogród i szuwary nad stawem, ostrzą pazurki o drzewa, śpią w sianie, towarzyszą nam wszędzie w ogrodzie i na łące!

     W czasie tych bezskutecznych poszukiwań kota pojechaliśmy do znajomego mechanika z jakąś drobnostką. A on do nas, czy nie chcemy kotka, bo się do warsztatu przybłąkał, a do domu go wziąć nie może, bo koci rezydenci się nie zgadzają. Mąż poszedł zobaczyć (ja od razu byłam na tak!) i wychodzi z kotkiem w ramionach. Kotek nie taki malutki, raczej koci nastolatek, smukły i cały jakby z aksamitnych wstążeczek. Czarnych oczywiście. Ale ma białe bułki na policzkach, patrzy bursztynowymi, ogromnymi ślepkami i wtula się w męża, mrucząc namiętnie. No i następny czarny kot zagościł u nas. Zapytałam znajome z forum wieśniaczek, jak go nazwać. Zwyciężyła propozycja Agniechy: Piłsudski. Prawdopodobnie ma identyczny wąs i spojrzenie.
     Marszałek P. jest już z nami 8 lat, korzysta wedle swojej woli z domu i z ogrodu. Wykastrowaliśmy go, oczywiście, żeby nie biegał po całej wsi za amorami. To jednak może być niebezpieczne: samochody, psy, ludzie nie zawsze dobrze usposobieni, choroby...

     Jest to kot arystokratyczny, delikatny, subtelny, ale zdecydowany. Ciekawski bardzo, wchodzi, gdzie się da. Kiedyś wszedł pod boazerię, w miejsce gdzie idą rury i trzeba go było wyciągać, bo nie dał rady się odwrócić. Na szczęście część panelu jest odkręcana, żeby tych rur można było doglądać. Niedawno upodobał sobie buszowanie w pustce między dwoma stropami, a właściwie stropem i podłogą na strychu. Na szczęście dziura już zamknięta. Bardzo czuły i cierpliwy w stosunku do nas, zdziczał jeśli idzie o obcych. Kiedy mamy gości - nie ma kota. Goście tylko wyjadą, a czarny, połyskliwy łebek wyłania się gdzieś zza węgła. Uwielbia wskakiwać mi w ramiona i kłaść łebek na lewym ramieniu, tuż przy szyi. Sierść ma niezwykle delikatną, mięciutką, jak najmiększy jedwab. Je z apetytem, ale nie żarłocznie. O jedzenie prosi grzecznie i bez natarczywości.

   

      Przy tym arystokracie nasz młody rudzielec wygląda i zachowuje się jak wiejski łobuziak, ale kochany łobuziak. Trafił do nas dwa lata temu przez Danielę, żonę Jana, która znalazła w zimny listopadowy dzień trzy małe, porzucone kocięta. No i zagościło u nas takie małe, rozwrzeszczane i rozrabiające coś. Zagarnęło zaraz całe jedzenie dla siebie, a żarłoczny jest bardzo. Zagarnęło też nasze serca. A potrzebowało dużo opieki i starań: najpierw zapadł na jakąś tajemniczą chorobę jako maluch i była cała akcja z dostaniem się do weterynarza, ponieważ my byliśmy uwięzieni w domu z powodu rozkopanej bez uprzedzenia drogi prywatnej, później okazało się, że jest jednojajeczny, więc tutejszy weterynarz usunął mu tylko jedno jądro, bo drugiego nie mógł znaleźć. Potem okazało się, że to drugie jest i działa, kiedy niespełna 6 miesięczny kociak polazł w marcu na amory i nie było go kilka dni. Oczy sobie wypłakiwaliśmy, bo ten wesoły sowizdrzał był naszym najmłodszym oczkiem w głowie, spał na mojej szyi i na wszystkie sposoby okazywał nam swoją miłość. Kiedy wrócił, capnęłam go i pojechałam aż do Ełku, do dobrego weterynarza. Okazało się, że jest chory i najpierw trzeba go leczyć. W międzyczasie znowu zwiał. W końcu pani doktor go zoperowała, usunęła co trzeba i wydawało się, że już będzie spokój, kiedy po niedługim czasie wrócił koci katar w bardzo ostrej formie. Jedno leczenie - niewielka poprawa i znowu choroba. Dopiero drugie pomogło. Teraz Ruda Morda Zdradziecka cieszy się pełnym zdrowiem.

 

  Jest dość bezceremonialny, głośnym krzykiem domaga się jedzenia, jedzenia i jeszcze raz jedzenia, ale przy tym tak mile rozdaje całuski i baranki, że nie idzie się na niego gniewać. Przez długi czas budził mnie przed świtem, wsuwając pazurzastą łapę pod kołdrę i drapiąc mnie w podeszwy stóp. Teraz trochę zgrzeczniał, kiedy śpię na ogół daje mi spokój, ale niech no się poruszę czy wstanę do łazienki! Umierający z głodu tygrysek domaga się swego... Jego futerko jest bardziej szorstkie, niż Marszałka, ale też miłe. Uwielbia być ze mną, spać, miziać się (aby nie za dużo), leżeć na biurku przed komputerem z łebkiem na moim ramieniu. Wieczny dzieciak, łobuzowaty i rozkoszny. Dobry łowca, połapał w domu wszystkie myszy, robiąc czasem rumor w środku nocy. I dobrze. Ma jedną śmieszną i rozczulającą cechę: siedzi sobie i patrzy na nas z miłością. Oczka robią mu się coraz bardziej maślane, rozczulone i robi nagle zeza z tej miłości. Tylko wtedy, nigdy poza tym.

 
  Obecnie oba koty wyczaiły już dobrą miejscówkę na piecu i co rusz widzę zwisający stamtąd ogon albo łapy.

   

     Od niespełna roku mamy też trzeciego, nielegalnego rezydenta. Ale on nie daje się do siebie zbliżyć. Czasem tylko widzimy go, jak się przemyka. Przybłąkał się i został w budynkach gospodarczych. Ma tam dużo siana i ciepłą budkę w sianie, dostaje jeść, ale złapać się nie da. Jest caluśki czarny. Mam wrażenie, że dzięki niemu w końcu pozbyliśmy się szczurów z kurnika. Często tam przebywa, mieliśmy nawet wrażenie, że podjada jajka, ale nie. Albo uważa się za kurę, albo poluje na gryzonie.




czwartek, 7 listopada 2019

Jak się grzać czysto, tanio i wygodnie

       W komentarzach pod jednym z poprzednich postów ktoś napisał, że piece to przeżytek. Uśmialiśmy się z tego komentarza porządnie i postanowiłam, że zamiast odpowiadać pod nim, napiszę oddzielny post. Bo to i materiału sporo i warto wyłożyć swój punkt widzenia.
      A tak w ogóle, to mimo obaw, że nie zdążę i nie dam rady dałam radę z warzywnikiem. Wszystko zebrane, dwa baniaki kapusty ukiszone, reszta warzyw w piwniczce czeka na dalsze przerabianie, ale już na spokojnie. A w ogrodzie ciągle jest sałata, rzodkiewki i trochę ziół. Posadziłam czosnek zimowy między truskawkami. Będę miała czosnek, truskawki - ochronę przed chorobami, a nornice może się w końcu wyniosą.

       A teraz wracając do ogrzewania. Zacznijmy od początku: w naszym klimacie trzeba dogrzewać dom, no chyba że ktoś ma jakiś super pasywny i daje radę go ogrzać tylko własnym ciepłem. My takiego nie mamy, podobnie jak większość ludzi. Czyli grzać trzeba. Przejrzyjmy kolejne alternatywy.

1. Ogrzewanie elektrycznością, obojętnie czy będą to grzejniki, czy pompa ciepła. Elektryczność jest coraz droższa, to jedno. A drugie - jest produkowana przy pomocy spalania węgla, czyli paliwa kopalnego. Ewentualnie w elektrowniach jądrowych (kupujemy elektryczność na Litwie), z ryzykiem, jakie to niesie. Jaki sens jest spalać węgiel, produkować elektryczność, przesyłać ją na wielkie odległości ze stratami, jakie to niesie, żeby na końcu używać do ogrzewania? To już lepiej by było ten węgiel spalić na miejscu, bez strat energii na każdym etapie przetwarzania. Ale ciągle jest to paliwo kopalne, zwiększające emisję dwutlenku węgla.

2.Ropa lub gaz - podobnie paliwa kopalne, wydobywane ze szkodą dla środowiska (polecam pooglądać sobie, jak wyglądają miejsca wydobycia), przesyłane na ogromne odległości przy wielkich kosztach. Drogie, kłopotliwe i czasem niebezpieczne w użyciu. Niezdrowe dla środowiska, dla nas samych i miejsca, w którym mieszkamy.

3. Centralne ogrzewanie - zależy, czym się pali. Bo można wszystkim, są piece na węgiel, ekogroszek (ta nazwa to wielka ściema, jest produkowany przy użyciu substancji szkodliwych, transportowany itp), nawet trociny. Są tu dwa mankamenty, jednym jest ilość opału, drugim fakt, że trzeba podtrzymywać ogień przez cały czas, bo ten rodzaj ogrzewania ma małą zdolność akumulacji ciepła. Wydajne, dobre piece do CO są uzależnione od elektroniki, która często się psuje, a w przypadku braku prądu zawodzi. Cena też jest niebagatelna, zarówno dobrego pieca, jak i opału do niego. A jak wygląda palenie w kopciuchach, to może się każdy przekonać. I jak śmierdzi oraz zanieczyszcza powietrze.

4. Kominek - jest nieekonomiczny, większość ciepła "idzie w komin", czasem aż 90%. Poza tym również nie kumuluje ciepła i dom wyziębia się natychmiast po zgaśnięciu ognia.

5. Piec - moim zdaniem najlepsza alternatywa. Oczywiście są piece i piece, ale mówmy o takim dobrze zbudowanym, który zbiera i akumuluje większość ciepła. Na wyjściu jest to spory wydatek, chociaż można postawić tradycyjny piec kaflowy lepiony gliną już za 7 - 8 tysięcy. Ja poszłam w luksus z najwyższej półki, ale to osobista decyzja. Piec stawiamy raz na całe życie, więc wydatek nie jest aż tak wielki. Moja kuzynka, która ma centralne ogrzewanie, co kilka lat musi wymieniać piec, a też tani nie jest. Ciągłe awarie zmusiły ich po posiadania 2 pieców, jak jeden się zepsuje, to grzeją się drugim, bo na naprawę trzeba czasem dość długo czekać. Do mego pieca używam wysuszonego drewna drzew liściastych, ogrzewanie zimą kosztuje mnie dwukrotnie ( teraz pewnie czterokrotnie mniej), niż moja matka płaciła za ogrzanie kawalerki w bloku, a oszczędzała na nim, jak mogła. Kawalerka 37 m.kw., a dom 120 m.kw.  Niedługo prawdopodobnie będziemy już całkowicie samowystarczalni, jeśli chodzi o drewno. Nasza plantacja olchy energetycznej rozwija się nad podziw. Co ważniejsze - nie uśmiercamy przy tym drzew, prowadzimy je w formie krzaków i wycinamy najgrubsze pędy.  Krzaki rozrastają się z roku na rok bujniej i asymilują w sezonie z naddatkiem dwutlenek węgla wyrzucony do atmosfery w trakcie spalania, czyli ujemny bilans węglowy.
Drewno jest surowcem odnawialnym, węgiel w nim skumulowany pochodzi z ostatnich lat, a nie z epoki dinozaurów. I owszem, mamy w Polsce dosyć miejsca, żeby hodować drewno opałowe. Wystarczy rozsądnie wykorzystać nieużytki. Ponieważ w nowych piecach potrzeba go niewiele w zamian za wiele godzin równomiernego ciepła. Trzeba jeszcze, żeby palenisko pieca było dostosowane do ekonomicznego spalania i żeby sam delikwent czyli posiadacz pieca, umiał w nim palić. W tradycyjnych piecach palenisko zwykle jest za małe, żeby załadować je na jeden raz i rozpalić od góry, tymczasem w zduństwie nowoczesnym robi się duże paleniska z szybą, mam więc zalety kominka: widok na żywy ogień i zalety pieca: wielką moc akumulacji. Taki piec załadowuje się raz i rozpala od góry. Ilość drewna zależna jest od temperatury, którą chcemy utrzymać w domu. U mnie w tej chwili jest to wiaderko wysezonowanego drewna.
Rozpalanie od góry jest bardzo ważne, bo to, co daje najwięcej ciepła, to gazy wydzielające się z drewna. Przy słaby paleniu i od dołu, idą w komin. Sadza to czysty węgiel, który zostaje zmarnowany, podobnie jak niedokładnie spalone drewno. W palenisku powinna być odpowiednia temperatura (tzw. niebieski płomień), żeby wszystko zostało doszczętnie spalone bez strat. Czyli musi hajcować na całego. Zmniejszanie płomienia wcale nie jest oszczędnością, a brudzi tylko przewody sadzą, która mogła by w innych warunkach dać ciepło.  Prawie całe to ciepło kumulowane jest w przewodach grzewczych, a potem przez wiele godzin (u mnie 12) oddawane równomiernie. Kiedy już wszystko ładnie się wypali, a piec przestanie huczeć jak rakieta, nawet węgle przestaną już się żarzyć, można zamknąć dopływ powietrza,co sprzyja zachowaniu ciepła w masie pieca. Ale nie wcześniej, jak po całkowitym wypaleniu, bo inaczej wydziela się czad. Reasumując: jedno wiaderko dębowych kawałków (odpadki z tartaku) grzeje mi dom przez 12 godzin. Pali się ok. 2-3 godzin, potem działa akumulacja. Kiedy temperatury spadną, pewnie trzeba będzie dawać tego drewna nieco więcej. Popiołu jest zadziwiająco mało. Z komina, po kilkunastu minutach od rozpalenia, lecą tylko czyste gazy, bez pyłu. Widać jedynie drganie powietrza, a nie siwy dym. Żadnych przykrych zapachów, leciutki przyjemny zapach palonego drzewa.

        Wszystko to sprawia, że uważam piece na drewno za doskonałą alternatywę, przyszłościową. Oszczędną i przyjazną środowisku. Oszczędzamy na każdym poziomie: pozyskanie surowca, transport (na ogół drewno pochodzi z najbliższej okolicy lub wręcz z siedliska), brak strat przy przesyłaniu ciepła, brak drogich urządzeń, które mogą się popsuć. Chociaż istnieje alternatywa dla ludzi, którzy nie mogą zostać w domu i czekać, aż się wypali, żeby zamknąć dopływ powietrza. Istnieją elektroniczne sterowniki, które to robią. Same otwierają i zamykają szyber przy rozpalaniu, same zamykają dopływ powietrza w odpowiednim momencie. Właściciel ma tylko załadować piec i rozpalić go zgodnie z zasadami sztuki. Jeśli ktoś nie ma innego wyjścia i ufa elektronice, to może je zamontować.
Dla tych, co nie wiedzą, co to szyber - kiedy rozpalamy piec przy zimnym kominie, dobrze jest na początku skierować ciepło wprost do komina, żeby złapać ciąg. Do tego służy szyber, taka płytka, którą wyciągamy do siebie, a po kilkunastu minutach, kiedy płomień jest już silny, zasuwamy. Ja często rozpalam bez użycia szybra, bo piec jest jeszcze ciepły po poprzednim paleniu i łapie ciąg błyskawicznie.