niedziela, 29 czerwca 2014

Wyprawa po skarby.

    Gdzie ja byłam, że nie wiedziałam, jakie skarby mogę znaleźć całkiem blisko mego domu? Dzięki mojej przyjaciółce Gosi z Leśnego Dworku (ta kobieta jest niezwykła, nie tylko prowadzi pensjonat, ale gotuje, jak nikt, jej leszcz po biebrzańsku gościł na stole prezydenta, a mimo to, z powodu bzdurnych przepisów, nie może go sprzedawać - za to goście mogą nim zajadać do woli), no więc dzięki Gosi dowiedziałam się o młynie w pobliżu Augustowa. Pojechaliśmy tam, młynisko wcale duże, ale dobrze schowane przy polnej drodze. No i przywieźliśmy pierwsze skarby: mąkę żytnią razową (5 kg), żytnią zwykłą (też 5) i uwaga! orkiszową (5) - czyli 15 kg dobrej mąki bez polepszaczy w cenie nieco powyżej 30 zł.
     Przy okazji szukania dojazdu od młyna w necie odkryłam, że całkiem niedaleko jest też olejarnia. Nie żaden zakład przemysłowy, a mały, rzemieślniczy warsztat. Oczywiście podrałowaliśmy tam przy okazji i nakupiłam oleju tłoczonego na zimno, nie rafinowanego: rzepakowy, słonecznikowy, z ostropestu i odrobinę kokosowego.
    Ciasto na chleb orkiszowo-żytni już rośnie i bąbelkuje, jak szalone. Olej spróbowałam - świetny. Ma ten smak prawdziwego, czystego oleju. Takich próżno szukać po sklepach.
  
    Następne skarby zjawiły się same. Dwie młode dziewczyny po 40, każda ma własny kawałek ziemi (jeśli kawałkiem można nazwać kilkanaście hektarów) i każda spragniona wiedzy o uprawie ekologicznej. Przedstawiłam im swoje warunki: 4 godziny pracy dziennie w zamian za spanie, wyżywienie i naukę. No i masz! Trafiłam na pracoholiczki do kompletu z moim Piotrusiem. Dostały za zadanie układanie drzewa na opał i tak od przedświtu do ciemnej nocy słychać było stukot polan. Ułożyły kilka kubików w niecałe 2 dni! Narobiły sobie bąbli i zakwasów, ale siłą ich oderwać nie było można od tej dębiny. Dziękuję Wam z całego serca! Ja ze swojej strony starałam się przekazać jak najlepiej to, co wiem i dobrze je karmić. Tak przyjemnie jest przekazywać wiedzę innym, zwłaszcza ludziom zmotywowanym i przez to chłonnym.
      Przy okazji odkryłyśmy pewną sprzeczność między permakulturą i bidynamiką. Otóż permakultura mówi: ściółkować, ściółkować i jeszcze raz ściółkować. I są na to uzasadnienia. A biodynamika mówi: nie ściółkować, bo to przyciąga ślimaki, dawać tylko dobrze rozłożony kompost. Ja robię i tak i tak - niektóre uprawy ściółkuję, inne nie, robię przekładańce, a gdzie indziej daję kompost. Jakiejś znaczącej różnicy nie widzę. No, ale u mnie jest niewiele ślimaków (dzięki Wam, Jeże i Ropuszki). Może ktoś się pokusi o dalej posunięte eksperymentowanie?

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Świętość rzeczy codziennych

      Właściwie to miałam w zamiarze wpis o ogrodach permakulturowych we Francji. Z podaniem linków do filmików, które zachwycają mego męża. Otóż pewien pan (Anglik chyba) od 25 lat uprawia ogród w górach, na skalistej glebie. Stosuje sporo drewna i zrębków sosnowych i świerkowych (bo takie ma, ale twierdzi, że gdyby miał inne, to z nich by korzystał z takim samym efektem). Buduje anteny elektryzujące ziemię i twierdzi, że podwajają ilość plonów. Poza tym lata po ogrodzie boso i prawie goło (slipki opadają mu do połowy pośladków) i prezentuje niesamowite plony rosnące w radosnym bałaganie na wałach. Proszę, oto jeden z linków, inne filmy z tym panem wyświetlą Wam się obok: https://www.youtube.com/watch?v=0jk0h1laL-0

      A teraz rozważania, które ostatnio mi przyszły do głowy. Otóż od dawna piekłam własny chleb, ale różnie z tym bywało. W końcu robiłam to coraz rzadziej, zniesmaczona stęchłym zapaszkiem mąki kupionej w sklepie i tym, że zakwas nie chciał wyrastać. Nowego kopa dały mi warsztaty serowarsko-chlebowe z Asią z Akademii Pod Lipami oraz namiary na młyn, w którym można kupić prawdziwą mąkę. Teraz więc z zapałem piekę własny chleb i na dodatek robię sery. Mają jedną wielką wadę: "schodzą" kilkakrotnie szybciej, niż te ze sklepu. I odkrywam, czemu chleb i inne produkty były tak święte dla naszych przodków. Kiedy człowiek sam zrobi wszystko od początku, kiedy widzi, jak działa cudowna alchemia przekształcania pokarmów, kiedy zmęczy się tymi przygotowaniami, a potem zakosztuje smaku niepowtarzalnych, własnych produktów ( a ten smak nie jest taki oczywisty, do ostatniego momentu jest ta wątpliwość - "Czy się uda?"), to zaczyna cenić to własnoręcznie wyprodukowane pożywienie, jak jakąś świętość. A co dopiero, kiedy hodował tę mąkę od ziarna wrzuconego w ziemię?

     Podobnie ma się sprawa z ubiorami. Uprałam trochę wełny z moich bab i teraz ją skubię, jak robiła moja Babcia. Muszę, bo dość brudna jest. Kiedy człowiek może ubrać się tylko w to, co sam zrobi, jego stosunek do odzieży też jest całkiem inny. Nie liczą się sztucznie rozdmuchane mody, ale trud i serce, które włożono w zrobienie tego, co ma na grzbiecie. I ogromna wdzięczność, że można to mieć....

     Kiedy zaczęła się desakralizacja życia codziennego? Chyba wtedy, kiedy zaczęto coraz bardziej mechanizować wytwarzanie tego, co nam potrzebne, kiedy nasze ręce stały się zbędne, kiedy nie znają już dotyku ciasta w dzieży, krowich wymion, ciepłego boku strzyżonej owcy, błękitnych kwiatków lnu... Ceną za tę desakralizację, za to zerwanie kontaktu, jest postępująca lawinowo utrata jakości. Oraz utrata szacunku do tego, co jemy, tego, w co się ubieramy i tego, jak mieszkamy. W rezultacie utrata szacunku do nas samych. Dziś masa towarów w sklepie zachwyca nie swoją niepowtarzalnością, a kolorowymi opakowaniami, kryjącymi chemiczne koktajle bez wartości. Jest masowo wyrzucana, bo nie ma w niej świętości, jaką ma własny chleb czy własna konfitura.

      Trudno to wytłumaczyć komuś, kto nigdy sam nie próbował zrobić tego, co sam je, w co się ubiera i w czym mieszka. Jest to misterium, które trzeba przeżyć. A wtedy otwierają się w nas niezauważalnie jakieś drzwi na inny stosunek do świata, do tego, dzięki czemu żyjemy. Spróbujcie tylko wyobrazić, że możecie się odżywiać jedynie tym, co sami wyhodowaliście i przygotowaliście, wczujcie się w tę rolę. A kiedy uda się Wam spojrzeć na świat w ten sposób, to już nigdy nie będziecie tacy sami....

środa, 18 czerwca 2014

Dobry czas

     Mimo zapowiadanych deszczów, pogoda od kilku dni jest prawie idealna - nie za ciepło, nie za chłodno, niebieściutkie niebo z obłoczkami, dość silny wiatr niosący zapach siana. W takie dni dobrze jest żyć, człowiek czuje się tak silny i radosny, tak pełen dobrej energii, jakby ten wiatr wiał od strony raju, a nie pobliskich łąk.
     Zaczyna się też czas błogosławiony, kiedy posiłek zbiera się na bieżąco w ogrodzie i w lesie. Są już kurki (grzyby), jagody i poziomki, w ogrodzie obfitość sałat, cebulek, rzodkiewek, truskawek, młodej włoszczyzny. Już zaokrąglają się strąki groszku, a młoda kapusta zaczyna zwijać główki.
    Odchudzone owieczki biegają szparko, zapas siana na zimę rośnie, kury niosą się przykładnie.
    Jak tu się nie cieszyć? A jeszcze dziś spotkała mnie dodatkowa przyjemność. Rano pracowałam dość ciężko, po obiedzie powlokłam się więc nad oczko wodne, aby popodziwiać nenufary. A tam kłębiło się coś pływającego! Mama kaczka ze stadkiem malusieńkich kaczątek. Jak się tam dostały? Nie dość, że oczko wodne jest na terenie ogrodzonym, to jeszcze dość daleko od rzeczki i wszelkich zbiorników wody. Dorosła kaczka mogła przylecieć, ale te maleństwa? Najbardziej prawdopodobne, że wysiedziała je gdzieś w gęstwinie paproci nad oczkiem wodnym. Że też się nie bała! Mam nadzieję, że zostaną u nas na dłużej.
     Tak pomalutku nasi rozmaici współlokatorzy biorą w posiadanie ogród, który jest dla nich ostoją. Z roku na rok widzę coraz więcej gatunków ptaków i małych ssaków. Brakuje tylko jeszcze, żeby jakiś łoś przyszedł prosić o azyl w obronie przed myśliwymi, bo ministerstwo zamierza znów pozwolić na ich odstrzał. Czemu nie, mógłby zamieszkać z babami w obórce.
     A jutro zamierzam pleść wianuszki z 12 magicznych ziół i kwiatów, takie, jakie święci się w kościołach. Ale zwyczaj ich robienia jest dużo, dużo starszy. Zawieszę je na oknach i ścianach, niech moc wczesnoletnich kwiatów i ziół chroni nasz dom, niech pachną latem.

O tu, tu pływały> Malutka mama-kaczka i 4 czy 5 żółto-czarnych pisklaczków.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Obrona bobrów

    Wiecie, pisałam o bobrach, które osiedliły się u nas. Zbudowały tamę na granicy naszego tereny, w dole strumyka. Poziom wody w strumieniu się podniósł, ale tylko wzdłuż MOJEJ łąki i to nawet nie całej. Moja łąka rozciąga się od tamy na 300 metrów w górę strumienia. Dalej zaczynają się łąki sąsiada, które są położone wyżej, niż nasze i to małe spiętrzenie do nich nawet nie dochodzi.
     Otóż dziś pod wieczór zastałam jego dwóch synów w trakcie rozwalania tamy. Kiedy mnie zobaczyli, chcieli się schować, ale z nasypu nad stawem widziałam ich jak na dłoni. Zapytani, dlaczego to robią, odpowiedzieli, że u nich łąki zalewa. A mnie wtedy krew zalała. Wytłumaczyłam im to, co napisałam powyżej - u mnie trochę zalewa, mnie to nie przeszkadza, moja ziemia, moja sprawa, moje bobry. A im nic do tego. No to poszli. Nie wiem, czy chyłkiem nie wrócą.
     W sumie sąsiedzi to fajni ludzie, ale coś mają z tym rozwalaniem tam. Rozwalają je na całym strumieniu, w górę i w dół, z daleka od nich. Takie, które im nie mogą w żaden sposób zaszkodzić.
Kurczę blade, facet ma kilkadziesiąt hektarów, może, z dzierżawami, nawet ponad 100, co mu szkodzi ten strumyk poszerzony o trzydzieści centymetrów? A nawet tego nie, tym razem, bo wszystko zostaje u mnie. Tama miała może 50 cm wysokości, a jego tereny są ponad półtora metra wyżej. Na pewno go nie zalewało.
    Wściekła jestem, jak nie wiem co.  Czemu wleźli aż na sam koniec mojej ziemi, żeby zniszczyć coś tak bezinteresownie?
    Czy ktoś wie, co mówi prawo w takim przypadku? Czy mają prawo niszczyć te tamy wszędzie, gdzie im się podoba?

niedziela, 15 czerwca 2014

Eksperymenty z ziemniakami

     W tym roku posadziłam ziemniaki w słomie. Jesienią dałam warstwę słomy wprost na ziemię, na to gnój i znowu słomę. Wiosną dorzuciłam jeszcze słomy po wierzchu i powtykałam w to sadzeniaki. Mimo, że były posadzone najwcześniej, na początku kwietnia, to bardzo długo nie wschodziły. Już myślałam, że nic z tego nie będzie. wygrzebane ziemniaczki cały czas miały tylko mikroskopijne kiełki. W końcu zdecydowały się wyrosnąć. W chwili obecnej ta grządka wygląda tak:


Niezbyt to okazałe, prawda? Zobaczymy, co będzie dalej. Nie jestem pewna, czy to nie resztki środków chwastobójczych obecne w słomie hamują rozwój ziemniaków. W zeszłym roku sadziłam w sianie, wzeszły be kaprysów.

     Tymczasem pyrki posadzone w ziemi dwa tygodnie później i tylko wyścielone w międzyrzędziach starym sianem, wyglądają tak:

Na brzegu rośnie bób, który jest bardzo dobrym sąsiedztwem dla ziemniaków. Białe kłaczki to najbrudniejsze kawałki wełny, które też tam wrzuciłam.

      Najbujniejsze są jednak krzaki, które wyrosły z kartofelek zapomnianych przy zeszłorocznych zbiorach. Zdarza się nam to co roku. Zapomniane kartofelki przemarzają, ale nie tracą zdolności kiełkowania i wyrastają niezwykle bujnie. Na zdjęciu dla porównania obok stoi konewka 10 litrowa.

Wydają też wcześnie plony, zanim zaraza ziemniaczana zacznie czynić spustoszenie (atakuje ona zwykle w połowie sierpnia). Czemu nikt jeszcze nie wpadł na pomysł ozimych ziemniaków?

      A tak poza tym, to u nas znowu zimno i mokro. Truskawkowa Pełnia przyniosła zmianę pogody na gorszą. A było już tak ciepło i przyjemnie...

piątek, 13 czerwca 2014

Historyja owiec cała

       Widzę, że moje baby kudłate Was interesują, to opowiem od początku, jak to z nimi było.
 
       Przez przypadek dowiedziałam się, że pewien starszy pan, mieszkający po drodze do mojej Matki będzie likwidował hodowlę, więc skoczyłam na okazję i zamówiłam dwie owce. Kiedyś, kiedy byłam mała i przyjeżdżałam tu do Dziadków (do sąsiedniej wsi), to wszędzie na pastwiskach widziałam stadka owiec pasące się z krowami. Dziadkowie też je mieli. A obecnie wcale się ich nie widzi. Więc nostalgia mnie chwyciła, przypomniałam sobie Babciny kołowrotek i krosna...
     Owce pasują nam bardziej, niż kozy, bo nie ogryzają kory z drzew i mogą paść się w sadzie albo na łące nad stawem, gdzie mąż posadził malownicze grupy drzew i krzaków i wara każdemu, kto mógłby je obgryźć!
      Niebagatelnym zyskiem jest nawóz, bo na taki ogród, jak nasz, potrzeba go dużo. Myślałam też, że łowiecki będą grzecznie i równo wykaszać trawę, ale gdzie tam! Mając wybór, wyjadają tylko to, co najsmaczniejsze.
     Zbudowaliśmy małą obórkę i baby przyjechały, świeżo ogolone i poranione przy tym. Trzecią babę dostaliśmy w prezencie, super płochliwą i rzekomo ślepą. Ale ona nie jest ślepa, tylko sierść jej tak rośnie, że szybko zakrywa całe oczy i wtedy nie widzi.
    Były super dzikie, nie dawały się zagonić na pastwisko, uciekały od ludzi. Przez kilka dni miałam z nimi prawdziwy koszmar, bo latały po całej posiadłości galopem, a ja za nimi, drżąc o nasadzenia ozdobne i o to, żeby nie wpadły do oczka wodnego. Ale dość szybko nauczyły się właściwej drogi - z obórki na ogrodzone pastuchem elektrycznym pastwisko w sadzie i z powrotem.
     Zaczęłam też je oswajać na suchy chleb. Rano, przed wypuszczeniem z obórki, dawałam im po trochu. A za suchy chleb to one wszystko zrobią, dość szybko zaczęły za mną chodzić.
     Wtedy też miałam z nimi przygodę: którejś nocy słyszę niezwykłe ujadanie naszych psów. One często ujadają na lisy, wilki, dziki, czy inne zwierza, więc normalnie nie powinnam zwracać uwagi, ale wtedy coś mnie tknęło. Czy obórka jest zamknięta? Niestety, nie była. A owce wyparowały. Na szczęście zostawiły po sobie szlak ze śladów kopyt i owczych bobków. A szlak prowadził za bramę, która latem jest u nas permanentnie otwarta. No i tak szłam, w koszuli nocnej i gumiakach, z latarką, pod księżycem w pełni. Nad głową latały mi sowy i to wielkie, a czasem nietoperze. Przeszłam tak prawie kilometr, a ślady idą dalej.... Wróciłam po samochód, bo ze wsi dobiegało szczekanie, więc myślałam, że tam zaszły tą drogą.
     Zabrałam chleb i powolutku jadąc samochodem wypatrywałam uciekinierek. Nagle coś zabielało na rżysku obok drogi, niedaleko cmentarza. No, baby normalnie sobie się pasły. Zwabiłam je chlebem (nie bez problemów) na drogę i zaczęłam gnać z powrotem do domu. Tzn. najpierw poganiałam je kawałek pieszo, "uwięzione" w świetle reflektorów, potem podjeżdżałam za nimi, znowu poganiałam kawałek itp. W końcu zaczęły po prostu iść przed autem. I pewnie byśmy byli tak dotarli do domu, gdyby nie samochód jadący z przeciwka. Baby się spłoszyły i poleciały w bok, na szczęście nie do rowu, tylko w otwartą bramę na pastwisko sąsiada. I przepało! Pastwisko ogromne, dochodzące aż do rzeki, łączące się też z innymi, porośnięte miejscami drzewami i krzakami. W sumie kilkadziesiąt hektarów. Nie mogłam ich znaleźć. Więc tylko zaciągnęłam drągi w bramie i poszłam spać.
      Rano dzwonię do sąsiada (bo to jednak pół kilometra od nas): "Są u Was na pastwisku te moje kudłate cholery?" "A są, zastanawialiśmy się, kto nam taki prezent zrobił." - odpowiada. Poszłam więc z nowym zapasem chleba. Znalazłam je daleko na bagnach. Sąsiad pomógł i już bez przygód wróciliśmy do domu.
     Szefowa stada miała paskudny zwyczaj bodzenia wszystkiego, co się rusza. Oberwało się biednej Lunie w zad, aż koziołka wywinęła. Od tej pory boi się owiec; to tyle jeśli chodzi o jej zdolności jako owczarka. Mnie się też oberwało kilka razy, zawsze, kiedy byłam odwrócona tyłem, a one szły za mną. Kiedy bodnęła mnie tak, że się przewróciłam, to skoczyłam na nią, złapałam za szyję i przewróciłam. Niech wie, dranica, kto tu rządzi! Od tej pory mam spokój.
     Teraz wyprowadzanie na pastwisko wygląda tak: idę sobie przodem śpiewając "Baby, ach te baby", a one grzecznie rządkiem za mną. Przychodzą też kiedy je zawołam. Natomiast dalej boją się innych ludzi, w tym również mego męża. Córkę naszą uważają za drugą mnie, jej też słuchają.
     Lubię te kudłatki i ubolewam trochę, że nie miały potomstwa, ale nie udało mi się znaleźć w przyzwoitej odległości żadnego przystojnego barana (nie przystojnego też nie).

środa, 11 czerwca 2014

Baby beeee

     Nie święci garnki lepią...
     U nas ostatnio cudowna pogoda, upały nas ominęły, bardzo przyjemne 21 - 25 stopni, słoneczko, wiaterek, co przegania precz wstrętne krwiopijce, chmurki jak baranki.  Hmmm ... no właśnie, baranki!   Moje owieczki już dawno prosiły się o strzyżenie, bo przyznam się bez bicia, że w zeszłym roku zaniedbałam.
    Przedtem zwykle pomagał mi ktoś, nie tyle przy strzyżeniu, co przy łapaniu dzikusek. W zeszłym roku po prostu nie udało mi się ich złapać! Ale w tym roku nie mogłam odpuścić, wyglądały jak pieczarki.
    Obmyśliliśmy strategię z Pierem, bo muszę coś wyznać: mój mąż, jako typowy mieszczuch nie ma pojęcia o zwierzętach, jest zbyt nerwowy i po prostu się ich boi. No i latka już nie te, żeby corridę urządzać. Postanowiłam więc użyć tego, czego zawsze się bałam: lasso. A bałam się, żeby biedactw nie udusić. Teraz miały tyle wełny na szyi, że raczej nie było powodu do obawy. Oczywiście nie rzucałam na nie lassem na łące, tylko rankiem wchodziłam z nim do obórki, zarzucałam jednej na szyję i wyciągałam ją jak psa na smyczy na zewnątrz, gdzie już czyhał mój mąż. On łapał ją za nogi i przewracał na ziemię, a ja wiązałam jej łapy. Raz uziemione owce leżą na ogół spokojnie.
    Po czym mąż oddalał się w swoją stronę, a ja brałam w rękę nożyce krawieckie (jakoś nie nauczyłam się nigdy strzyc tymi dla owiec, wcale mi nie tną runa, tylko je szczypią, więc krawieckie lepsze) i zaczynałam postrzyżyny.
     Prawdopodobnie dobry postrzygacz owiec potrafi ogolić jedną w kwadrans. Mnie to zajmuje  3 - 4 godziny. Nawet wtedy, kiedy strzygę co roku. Trzeba przebić się przez kołtuny, delikatnie ostrzyc nogi, brzuch i szyję, powstrzymać wstręt i wygolić okolice kupra i ogon. Boki i grzbiet to przy tym bułka z masłem: odgarnia się i ścina z rozmachem. Wszystko to w kucki albo na kolanach, pochylając się nad owieczką. Cały czas w skupieniu, cały czas  uważając, żeby jej nie zranić, żeby nie przyciąć skóry, żeby nie wierzgnęła i nie nadziała się na nożyce. Pochlebiam sobie, że poza jednym czy dwoma mikroskopijnymi zadrapaniami, nawet bez krwi, nie było urazów. Kiedy zaś kupiłam je, były świeżo po strzyżeniu przez "profesjonalistę" i wszystkie miały głębokie skaleczenia i to nie jedno.
     Przy tej robocie wszystkie mięśnie są tak napięte, że potem mam zakwasy, jak po maratonie. Po godzinie ręka trzymająca nożyce zaczyna omdlewać, a to jeszcze nie półmetek. Ale efekt wart jest tego wysiłku, moje Be-Baby wyglądają, jakby razem z wełną zrzuciły kilka lat. tym bardziej, że na koniec dostają w nagrodę obcinanie pazurków, czyli korektę racic, które przez zimę wyhodowały sobie jak sekretarki w budżetówce. Tak się tego bałam! A okazuje się, że to całkiem proste. Dziękuję Sylwii za rady i dodawanie odwagi. Czasem tak jest, że trudno nam się za coś zabrać, bo wydaje się, że to za trudne, tymczasem wystarczy się przełamać i okazuje się, że nie święci garnki lepią i że wystarczy trochę się przyłożyć i ta dam! zrobione!
     Po takim seansie podnosiłam się jak zaczadzona, miałam tylko siłę dotrzeć nad staw i uwalić się na materacu na odpoczynek. Złotawa woda (od torfu) działa na zbolałe mięśnie jak najlepszy masaż, wokoło łąki tetnią życiem i zapachami, żaby i ptaszory się drą jak opętane... Cudownie.
     A po odpoczynku sianowanie, żeby mięśnie rozruszać. Udało się nam zebrać całkiem sporo siana, a to jeszcze nie koniec.
     Na tym zdjęciu to nie matka z młodymi jagniętami, tylko dwie baby ostrzyżone, a jedna jeszcze nie. Tak, żeby było widać kontrast.


piątek, 6 czerwca 2014

Myło do bani

       Moje ciało wymusza na mnie bycie ekologiczną hi hi hi.... O jedzeniu to nawet nie piszę, całe tomy tego wszyscy wypisują. Ale jest jeszcze ubranie. Otóż moje ciało, sporo lat temu, postanowiło nie akceptować tkanin sztucznych. Zaczęło więc mi serwować całą gamę zaczerwień, swędzących wyprysków tudzież innych przyjemności tego typu. No i bach!  chciał, nie chciał, muszę nosić tkaniny naturalne, przynajmniej w bezpośrednim kontakcie ze skórą. Farbek też niezbyt zresztą moja skóra lubi, dopiero potem dowiedziałam się, że niektóre barwniki do tkanin są mocno trujące. No i tak chodzę w lnach, bawełnach i wełnach, a ludzie się zachwycają: "Jak ty musisz kochać ekologię!" Ano muszę...
      Potem przyszła kolej na kosmetyki. Najlepsze kremy, nawet te AA (nie Anonimowi Alkoholicy, tylko anty Alergiczne) dają mi wysypkę. Mydła sodowe, nawet te domowe - też won! Bo cię ciało pokara świądem takim, że masz ochotę skórę zedrzeć. Past do zębów przemysłowych nie lubię po prostu, też dopiero później dowiedziałam się o fluorze i plastykowych miniaturowych kuleczkach, które zatruwają już w tej chwili wody w oceanach, rzekach i jeziorach oraz ryby... Wcześniej jednak po prostu ich nie lubiłam.
     Trudno, myć się trzeba. Błotko z orzechów myjących fajne, ale trzeba je wcześniej przygotować, sam zabieg trwa dość długo. Zachowuję je na okazje, kiedy chcę poczuć się kobietą luksusową.
     Lawirowałam tak między różnymi mydełkami, aż w końcu szukając pasty bez fluoru w necie wpadłam na serię kosmetyków z samej Syberii "Recepty Babuszki Agafii". Patrzę, a tu pasta cedrowa (do cedru syberyjskiego mam wielką słabość). A oprócz pasty mydła na bazie mydlnicy lekarskiej, bez sodu i nawet bez potasu, za to bardzo po rosyjsku i barokowo z pierdylionem ziół, olejków i wyciągów. Tudzież szampony, balsamy i kremy. Cena przystępna, więc sobie myślę: "Co mi tam, trochę można spróbować." Zamówiłam dwa mydła i szampon oraz balsam do włosów.
     Mydła mają konsystencję żelu, bazą jest wyciąg z mydlnicy białej i czerwonej (hmmm, tej nie znałam), olej cedrowy i rzeczony pierdylion olejków i wyciągów z ziół oraz w jednym przypadku dziegieć brzozowy i czaga brzozowa. Pachną niezwykle przyjemnie, świeżo i delikatnie. Pienią się też bardzo ładnie, w przeciwieństwie do kosmetyków z orzechów piorących. Można nimi myć zarówno ciało, jak i włosy. Aż mi się łapy same po nie wyciągają, kiedy wchodzę do łazienki.
     Jedyny bemol, to obecność konserwantów, ale mam wrażenie, że inaczej byłyby niedostępne w handlu, bo ileż czasu można przechowywać same mieszanki wyciągów z ziół i olejów? Kilka dni? Kilka tygodni może, ale w lodówce.
     W każdym razie moja skóra nie protestuje, wprost przeciwnie, wygląda, że jest mocno zadowolona. Włosy również, bo takie czyste i żywe już dawno nie były. Zwykle już 24 godziny po umyciu znów były tłuste i klapnięte, mimo używania specjalnych szamponów. Logiczne, tym, którzy na tych szamponach zarabiają, wcale nie zależy, żebyśmy musieli je stosować rzadko, tylko jak najczęściej. A tu mija jeden dzień, drugi, trzeci, a włosy ciągle sypkie i miłe w dotyku. Dopiero po trzech dniach coś tam było widać, ale też nie oszczędzałam się przez ten czas - pociłam się i kurzyłam przy sianie, że aż miło.
    Coraz bardziej jestem zmotywowana, żeby poeksperymentować z moją mydlnicą. Robiłam z niej kiedyś wywary, niezbyt mi wyszło. Teraz szukam innych przepisów. Może ktoś z Was zna?

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Chaszcze

       Wiosna, wilgotno i dość ciepło, więc zieleń się rozbuchała i rośnie w oczach.  Rozbuchane do granic możliwości drzewa, krzaki i zielska rozmaite wypełniają przestrzeń. Wilgotna zieloność wciska się wszędzie, radośnie i z wigorem.
      Mówiłam Wam, że nasz ogród jest dość bałaganiarski? No to jesteście uprzedzeni. Dziś zostawimy na chwilę warzywniki i wybieramy się do dżungli. No to zabieramy ekwipunek i naprzód!


Alejka przed domem i piękne, czerwone pęcherznice. Niedługo wejdą do domu, hm...
   Kiedyś posiałam margerytki, teraz wszędzie ich pełno. to jest moja wersja trawnika. Oraz młodziutka jarzębinka miczurinowska o słodkich owocach. Jeszcze ich nie próbowałam, ale już niedługo....

Tego cuda nie muszę przedstawiać... Uwielbiam zapach irysów, zarówno kwiatów, jak korzenia, który pachnie fiołkami.

  I znowu alejka....
 Łubiny wyhodowane w zeszłym roku z nasion.
  Małe oczko wodne. Niedługo zakwitną nenufary, moje magiczne kwiaty.

Bramka i pnąca róża, którą ocalam przed zamarznięciem odczepiając i zawijając wieloma warstwami agrowłókniny. Krwawa robota dla moich rąk, nawet w rękawiczkach, ale za to jak już zakwitnie, to czaruje wszystkich.
 Pióropusznik strusi nad oczkiem wodnym. Ma on długa historię, bo pierwsze sadzonki przyniosłam do ogrodu Babci z liceum - rósł tam pod północną stroną sali gimnastycznej. Potem z ogrodu Babci zabrałam sadzonki do nas. Teraz zajmuje cieniste zakątki ogrodu i rośnie czasem prawie tak wysoko, jak ja.
 Pergola opleciona klonem i winoroślą, a z niej widok na lasek.
 Ścieżka w lasku.
I druga ścieżka w lasku.
A teraz pomyślcie, że cała ta przestrzeń to był goły ugór, na którym pasły się krowy. Kilkanaście lat temu, kiedy tu się wprowadziliśmy. Aż samej mi trudno uwierzyć, że każde z tych drzewek i każdą z tych bylin zasadziliśmy sami. I wiele innych, które nie zmieściły się na zdjęciach. Malutkie świerczki wyrosły ponad dach domu....
Uwielbiam te swoje chaszcze, można się w nich zagubić i zapomnieć o całym świecie.
Jeśli więc sadzicie drzewka i krzewy, to spróbujcie patrzeć na nie oczami wyobraźni - jakie będą za kilkanaście lat. I nie sadźcie za gęsto. Maleństwa, które sadzicie, niedługo będą olbrzymami.