środa, 28 maja 2014

Wróciłam

      W niedzielę wieczorem wróciłam z Kaszub, ale dopiero teraz znajduję chwilę czasu, żeby podzielić się wrażeniami.
       Wyobraźcie sobie łagodne, porośnięte mieszanym lasem wzgórza, a między nimi zieloną, szeroką dolinkę i wijący się przez nią strumyk. Przepiękne miejsce, pełne dobrej energii. W dolince stara-nowa chata i stodoła w budowie (z przeznaczeniem na centrum konferencyjne), pasące się klacze ze źrebakami, kotki z kociakami, ognisko...
       Na co dzień, z powodu pracy i gromadki małych dzieci, właściciele mieszkają w Gdańsku, ale przyjeżdżają tu najczęściej, jak mogą. Centrum ożywa w trakcie różnorakich warsztatów. Tak było i tym razem. Zebrała się grupa kilkunastu osób, ze znaczną przewagą pań.
      Zaczęliśmy od odrobiny teorii (o tajemnym życiu gleby), siedząc w cieniu starej sosny, na zboczu. Następnie budowaliśmy "wał permakulturowy". Dzielne dziewczyny śmigały z taczkami po gnój i słomę. Na szczęście pod górę pchało się puste, a z góry pełne. Mam wrażenie, że dla niektórych było to pierwsze zetknięcie z brutalną prawdą o gnoju, ale wszyscy byli bardzo dzielni. Podziwiałam najmłodszą uczestniczkę, jeszcze nastolatkę, która pracowała jak stary ogrodnik i "brunatne złoto" nie było jej straszne.
        Na grządce posadziliśmy kupione wcześniej sadzonki (bo sezon już zaawansowany) oraz zrobiliśmy podlewanie butelkowe. Gildia roślinna rosnąca na tej grządce to: ogórki, wczesna kapusta, pory, selery i kilka aksamitek. Zobaczymy, jak wyrosną.
       Były jeszcze liczne pytania (ach ta glina w ogródku jednej z uczestniczek!), kilka krótkich wykładzików o różnych dodatkowych aspektach ogrodowych zmagań.
       Tym razem usuwałyśmy całą murawę z perzem. Ponieważ w nawale zajęć gospodarze nie mają zbyt wiele czasu na pielenie, uznałam, że tak będzie lepiej. Tym bardziej, że gnoju i słomy, takiej już trochę przekompostowanej, mieliśmy obfitość.

      Było pięknie i miło, jednak zdaję sobie sprawę z tego, że coraz trudniej robić mi takie maratony. Po zeszłorocznej chorobie zostały jednak ślady, mimo, że podniosłam się z niej wyjątkowo szybko, to jednak powrót do formy trochę potrwa. Męczę się szybko i potem muszę dochodzić do siebie przez kilka dni. Podziwiam tu bardzo Pacjana naszego kochanego, że daje radę, ale ona młodsza jest... Myślę więc, że pomalutku będę kończyć z wyjazdowymi warsztatami, natomiast ciągle chętnie będę przyjmować ludzi u siebie. Nauka w zamian za kilka godzin pomocy dziennie. Chyba tak będzie najlepiej dla wszystkich.
      Na warsztatach można się wiele nauczyć, ale ta wiedza pozostaje powierzchowna. Trzeba mieć czas, żeby sobie wszystko przemyśleć, przyswoić, uczynić swoim.

     A u nas w poniedziałek była burza z gradem, po której się ochłodziło. Sporo zniszczeń, na szczęście niegroźnych. Liście pocięte, jak żyletką, trochę połamanych pędów (zwłaszcza winorośli). Ulewa znowu zalała łąki i pola, siano sąsiada znikło pod wodą. A u nas żywa gleba wchłonęła to wszystko, jak gąbka. Nawet warzywniak na glinie jest w porządku, żadnych kałuż. tylko staw i oczko wodne wystąpiły z brzegów.

środa, 21 maja 2014

Jadę na Kaszuby

       Jutro bladym świtem jadę do Kukówki na Kaszubach poprowadzić staż o ogrodnictwie permakulturowym. Taka zawartość niniejszego bloga w pigułce.
       Można o tym poczytać tutaj: http://www.kukowka.pl/oferta/warsztaty-ogrodnicze

      W sumie wiadomości praktyczne przekazać łatwo, chodzi o to, żeby razem z nimi przekazać też pewną postawę, pewien stosunek do ziemi i - w dalszej perspektywie - do nas samych jako tej ziemi mieszkańców. A to już o wiele trudniejsze. Przygotowuję się więc mentalnie i merytorycznie.

       Po stażach na pewno podzielimy się, zarówno Gospodarze, jak i ja, refleksjami i wrażeniami. To do zobaczenia w przyszłym tygodniu!

wtorek, 20 maja 2014

Czas na nowe przekładańce

        Gorączka siewna na wygaśnięciu, roślinki powschodziły, zaczyna się uroczy czas wyrywania chwastów. Ja nie żartuję, ja naprawdę to lubię. Siedzę sobie wygodnie w warzywniku jak w dżungli, ptaszki śpiewają, worek wypchany sianem pod doopą lub pod kolanami i oczyszczam systematycznie młodziutkie siewki. Wyrwane chwasty do wiaderka i na ... kolejny przekładaniec.
       Tak, właśnie teraz, bez pośpiechu i niejako mimochodem można sobie przygotować grządki permakulturowe na następny rok. Na początku postępujemy, jak zwykle, czyli zdzieramy darń dookoła przyszłej grządki. Jeśli jest ona na terenie ogrodu z jakiegoś powodu nie obsianym, to oczywiście nie. Dalej układamy "podstawę" z gałązek lub badyli. Uwaga: unikajmy świeżo ściętych gałęzi, mogą się bardzo łatwo ukorzenić i będziemy mieć szkółkę drzewek, zamiast grządki.
      Ten drenaż przykrywamy zerwaną darnią korzeniami do góry, można na to dać słomę lub siano, ale się nie musi. I wyrzucamy tam wszystkie resztki ogrodowe - czyli zerwane chwasty, odpadki organiczne, obierki, ściętą trawę (cienką warstwą, żeby się nie zaparzyła). Dobrze od czasu do czasu dać warstwę obornika (jeśli mamy).
     Kiedy nasz przekładaniec osiągnie odpowiednią wysokość (tak do metra), przysypujemy go ziemią. Można tez przykryć słomą, sianem lub liśćmi. I zostawiamy w spokoju.
     Na przyszły rok będzie już dobrze przekompostowana grządka permakulturowa, na której można sadzić wszystko.
     Niektórych roślin, zwłaszcza ich korzeni, nie radzę dawać na taką grządkę. Będą wyrastać nawet spod grubej warstwy odpadków. Są to: perz, oset, powój, skrzyp i sałata kompasowa. Dla nich najlepiej przygotować osobny dół, z dala od upraw.
     A na deser zdjęcie fajnego warzywnika "w kółeczka":

Zdjęcie: #Huerta #mandala

piątek, 16 maja 2014

Mon legionnaire...

      Razem z wiosną obudziły się owady, te miłe i te mniej miłe. Komarów wprawdzie nie ma w tym roku zbyt wiele, ale muchy rozmaitej maści też potrafią być upierdliwe. A wszystkie muchy mają jedną obsesję: mego męża. Nam z córką nie robią nic, ot tam - czasem zabrzęczą, a on jest atakowany perfidnie ze wszystkich stron. Upodobały zwłaszcza jego uszy. Nie wiem, co w nich widzą (uszy jak uszy, normalne, czyste, tyle, że ciut odstające), ale jeśli jest jedna jedyna mucha w okolicy, to i tak będzie wokoło jego uszu brzęczeć. Wspomagana przez meszki i komary.
     Biedny Piotruś ogania się rękoma, rozmazując ziemię na całej twarzy, podskakuje, przytupuje, piszczy cienko i wrzeszczy grubo, a muchy nic.
    Żal mi się go zrobiło, bo narzekał niesamowicie. Zaproponowałam kapelusz od pszczół. Nie odpowiada, bo w nim za gorąco i źle widać. No to przypomniałam sobie Legię Cudzoziemską i te "woalki", które im opadały z kepi na kark i ramiona. No i raz! Znalazłam na strychu kawałek starej firanki (w niebieskie kwiatki), pocięłam i doszyłam do jego bejsbolówki, z którą się nie rozstaje, taką "woalkę" otwartą z przodu, ale chroniącą kark i uszy.
     Piotruś zadowolony nosi to cały czas - on nie boi się śmieszności, tylko much. A wszystkie stworzenia w ogrodzie ryczą ze śmiechu. Ja też. Moskitiera w niebieskie kwiatki najnowszym trendem na Podlasiu!

czwartek, 15 maja 2014

Sieję od wiosny po zimę

      Pomału wiosenne pastele ustępują miejsca soczystym, nasyconym barwom. Ogród dzielnie leczy rany zadane silnym przymrozkiem. Najbardziej żal mi paproci, orzecha włoskiego, młodych jesionów i dębów. No i zawiązków śliwek i czereśni... Oraz trochę moich sadzonek pomidorów, które już zastąpiłam kupnymi. Pierwszy raz przemarzły mi sadzonki w folii, tylko dwie zostały, na pociechę.
      Kończę siew roślin ciepłolubnych, jak dynie, ogórki, kukurydza i fasola. Jednak u mnie czas siewu nigdy się nie kończy. Jeśli ktoś nie zdążył zagospodarować ogrodu, to bez paniki. Można siać i w czerwcu i w lipcu i nawet jesienią.
     Pisałam już, że fasolkę szparagową wysiewam w kilku rzutach. Podobnie postępuję z rzodkiewką i sałatą, z tym, że w czerwcu sieję odmiany letnie - sałatę "fryzowaną" i na młode listki oraz rzodkiew czarną i białą. Można też kilkakrotnie siać rzepkę. W czerwcu można też wysiać marchewki i buraczki na późny zbiór, nawet kapustę wczesną można jeszcze wysadzać.
    U roślin warzywnych słowo "wczesna" nie znaczy, że należy je siać wcześnie (choć można i tak się robi), ale że okres od siewu do zbiorów jest krótki.
    W sierpniu wysiewam szpinak na jesienny zbiór. Nie zawsze udaje się idealnie, ale jak już się uda, to jest wiadro liści z jednej rośliny. W sierpniu też przesadza się truskawki.
      Szpinak sieję też we wrześniu a nawet w październiku, na wczesnowiosenne zbiory. Wykiełkuje, przezimuje pod śniegiem i szybko rośnie wiosną. Podobnie można postępować z marchewką i sałatą. U mnie zawsze jakaś nie zebrana w czas sałata wyrasta w pędy kwiatowe. Pozwalam jej na to, bo takie nasiona kiełkują potem w różnych miejscach, dając smaczne roślinki już od wiosny.
     Późną jesienią sadzę czosnek na zbiór w przyszłym roku.

    Na pustych zagonkach warto też siać zielone nawozy: facelię, gorczycę i grykę. Kiedy zakwitną, wyglądają pięknie i przywabiają pszczoły. Grykę można nawet zebrać na ziarno.

   

poniedziałek, 12 maja 2014

Tłumaczę się i witam!

      Usuwając spam, usunęłam niechcący komentarze w najstarszych postach i nie umiem ich przywrócić. Nowe się nie ukazują, tez nie wiem dlaczego.
      Dlatego w tym miejscu chciałam powitać nową blogerkę - Tuptusia i wkleić jej komentarz.

obecnie rozpoczynam zmagania z ugorem 30 ar-owym i zaczęłam budować pierwszą grządkę posadzę na nich dynie, cieszę się i boję wezwania, ja tą działkę kształtuję od zera ,zaczęłam od sadzenia 5-ciu drzew jako bazy wiem jakie chcę mieć krzew2y na luźny żywopłot na jednej części ogrodzenia bo ma to być ściana krzewów kwitnących czyli ściana zmienna, i zastanawiam się co powinno być posadzone na jej tle , chwilowo nie myślę o bylinach bo to dalszy etap po walce z glebą. Moja działka jest na górze ze skłonem, gleba gliniasta i kamienista ukształtowana przez lodowiec, widok piękny. oby tylko starczyło siły. Z wielką radością odkryłam tą stronę – dotyczy posta: Zakładanie ogrodu czyli co Kret może na ugorze?

niedziela, 11 maja 2014

Drzewologia

      Drzewa zawsze mnie zachwycały i intrygowały, podobnie jak wszystko, co jest z drewna. Mam do nich stosunek prawie że bałwochwalczy, kocham je i podziwiam, ale też znam ich wartość użytkową. Wiem, że bez nich nie dałabym chyba rady przeżyć. Intrygują mnie, zawsze mam wrażenie, że są mądrzejsze, niż na to wyglądają.
      Drzewa, które przechowują słońce minionych lat, a kiedy przychodzi ich czas, oddają je nam pod postacią ognia.

      Wprowadzając się tutaj odziedziczyliśmy kilkanaście drzew - stare jabłonie, wierzby, brzozy, osiki, olchy, lipy i jesiony. Dwa z nich - jesion i lipa, wyjątkowo bujne i ogromne, grały dość ważną rolę w filmiku nakręconym u nas przez ekipę Mai w ogrodzie. Teraz jesion dostąpił jeszcze większego zaszczytu. A było to tak: córka na zajęcia z ochrony środowiska musiała sporządzić fiszki klasyfikujące jakieś drzewo jako pomnik przyrody. Bardzo pożądane jest, aby było to drzewo jeszcze nie sklasyfikowane, nowiutkie. Pomyślała więc o naszym jesionie. Przyjechała i zabrała się za mierzenie. No i jest! Nasz kochany jesion męski spełnia warunki, żeby być pomnikiem przyrody!

Jak widzicie jest spóźnialski, jego listki dopiero zaczynają się rozwijać. Za to jabłonki mają w tej chwili orgię kwitnienia.

To moja ulubiona jabłonka dekoracyjna. Do tej pory nie wiem, co mogłabym zrobić z jej owocami, za to kwiaty są cudnej urody, a ich zapach! Połączenie jabłoni z bzem i czymś jeszcze, pachnie z daleka.
       Oczywiście białe jabłonki też wyglądają jak chmury kwiatów, zapachu i brzęczenia.  Święto sadu trwa!

Co roku staramy się posadzić kilkadziesiąt, a najlepiej ponad 100 drzew i krzewów. Nie tylko owocowych, ale też zwykłych, leśnych. Nie ma chyba drzewa, które nie byłoby do czegoś przydatne. Dla mnie jednak nie tylko przydatność się liczy, ale też niesamowity nastrój, jaki wśród nich panuje oraz ich piękno. Pisałam już, że latam do lasu jak do jakiejś katedry na medytację i wyciszenie. Teraz nasza posiadłość coraz bardziej zaczyna przypominać las. Nasz własny, naszymi rękoma zasadzony las, który żyje swoim tajemniczym życiem.
        Trudno wyrazić, jakie wzruszenie daje spacer po takim lasku-ogrodzie. Mam wrażenie, że młode i stare drzewa mnie chronią, otulają, wysyłają chmury zapachów i przyjacielskie pozdrowienia. A każde ma pełno podarunków w zanadrzu: owoce, liście, sok z brzozy, kwiat lipowy, grzyby wyrosłe w symbiozie z korzeniami, zdrowotne olejki, liście na herbatkę czy okłady, pędy na syrop, suche gałęzie do palenia... No i tlen do oddychania, zdrowe, czyste powietrze przesycone aromatami i zdrowotnymi substancjami.
      Sadźmy drzewa, kochani, sadźmy drzewa.






czwartek, 8 maja 2014

Traktat o sadzeniu fasoli

       Akurat jest dobry czas na sadzenie fasoli. Dlaczego tak późno? Bo to roślina wybitnie ciepłolubna. Nie lubi też przesadzania, więc raczej nie podhodujemy jej w doniczkach. Jeśli chcę przyspieszyć zbiory, to sieję kilka krzaczków fasolki karłowatej w tunelu, między pomidorami.
      No właśnie - fasola dzieli się na karłowatą i pnącą, poza tym na szparagową (gdzie jemy młode strączki) oraz na taką na suche ziarno. We Francjo odróżnia się jeszcze fasolkę flageolets, gdzie je się młodziutkie, niezupełnie dojrzałe ziarna (to specjalna odmiana, ale ja tak robię z młodymi ziarnami Pięknego Jasia i też są smaczne). Istnieją też fasolki omnibusy, które w młodości je się jako szparagowe, a starsze strąki suszy na ziarno. Zauważyłam, że w zasadzie wszystkie fasolki szparagowe mają ziarna dobre też "na sucho".
     Każdy rodzaj ma swoich zwolenników. Ja lubię wszystkie, ale mam słabość do fasolki pnącej Blauhilda. Odkąd Agniecha przysłała mi trochę ziaren, polubiłam jej fioletowe strąki i ozdobne, różowo-fioletowe kwiaty i staram się sadzić je co roku.
     FASOLA SZPARAGOWA - dzielę ją na trzy porcje i wysiewam co 3-4 tygodnie. W ten sposób mam świeżą aż do przymrozków. Ziarna wysiane latem potrzebują podlewania. Sieję po kilka krzaków na brzegach zagonów, żeby łatwo było zbierać
     FASOLA PNĄCA - sieję ją raz, teraz właśnie. Ponieważ potrzebuje ona podpór, trzeba przewidzieć sporo miejsca. Uważam, że pojedyncze tyczki są niepraktyczne, bo albo fasola się z nich zsuwa, albo wiatr je przewraca. A u nas potrafi wiać, oj potrafi. dlatego ustawiam najczęściej tyczki w formie tipi, zagłębione w ziemię i związane tak na 2/3 wysokości. Można też budować rozmaite struktury w formie igloo lub namiotu (drąg położony na dwóch solidnie wkopanych słupach, a o niego oparte ukośne tyczki). Widziałam też taką strukturę z wysokiego drąga, koła od roweru i mocnych sznurków:
Wybaczcie jakość rysunku, ale chyba wiadomo, o co chodzi. Sznury są przytwierdzone do ziemi kołeczkami, mogą być "śledzie" od namiotu.
Ważne jest, aby struktura była dostatecznie wysoka, bo u mnie fasola potrafi wyrosnąć nawet do 5 metrów. Najczęściej jednak 3 metry wystarczą.
Uwaga: sznurek musi być dość gruby i nie śliski, taki od snopowiązałek się nie nadaje, chyba że spleciony w warkocz. Można też po prostu zwinąć sznurki z gałganków, ale dość mocnych. Wtedy po prostu można je spalić jesienią.





Teraz siew. Fasolę siejemy płytko, bo inaczej nie chce wschodzić. Ot, tak tylko przykrytą lekko ziemią, najlepiej kompostową, bo przez twarde gleby przebija się z trudem. Mówi się, że posiana fasola musi widzieć, jak ogrodnik się oddala.
      No to lecę siać! Dostałam właśnie nasiona czarnej fasolki, nowość dla mnie. Zobaczymy, jak wyrośnie.

wtorek, 6 maja 2014

Nosiło mnie!

      Najpierw wiadomości z frontu pogodowego: ZIMNO! Kolejne nocne przymrozki zniszczyły nam sporo roślin, w tym nawet pomidory w tunelu, które zwykle znosiły dobrze Zimnych Ogrodników. Zwarzyło pędy szparagów, liście orzecha i kilku innych drzewek i pewnie też zawiązki owoców na śliwach i gruszach. Jabłonie przezornie wstrzymały kwitnienie i otuliły pączki kwiatowe, żeby dopiero dziś pozwolić im wyjrzeć na świat. Trudno, taka gmina... Miałam już przymrozki w czerwcu, więc się nie przejmuję. Tym bardziej, że większość wrażliwych roślin bezpiecznie zadekowana albo jeszcze nie wysiana.

     Mika zapytała mnie, co robiłam w długi łykend i gdzie mnie znowu poniosło, a że Mice się nie odmawia, to niniejszym robię sprawozdanie.
      Otóż poniosło mnie i moją kuzynkę aż za Chełm, do krainy Jakuba Wędrowycza czyli w okolice Wojsławic, do Utygan. Utygan to moja ulubiona Wiedźma i zielarka, jakich mało, ale przede wszystkim mądra przyjaciółka. Nie chodzi o to, że zna się na ziołach, bo wielu ludzi się zna, ale o to, jak przenikliwie i mądrze widzi człowieka i powiązania między człowiekiem i naturą, między naszym organizmem, a prawami Natury. Ciągle się od niej uczę, ciągle poznaję coś nowego i nieco inaczej widzę świat.
    Często mamy do zielarstwa stosunek "sklepikowy" - chcemy ziółko, które od razu pomoże nam na ból głowy, na serce czy wysypkę, tymczasem to nie bardzo tak działa. Każda osoba jest inna, jej organizm jest niezwykle skomplikowanym systemem powiązań - tak więc i zioła powinny być dobierane indywidualnie. A człowiek powinien być traktowany jako całość, a nie tylko zespół objawów. Te same objawy mogą być spowodowane całkiem różnymi przyczynami i to przyczyny trzeba leczyć. Tego więc uczę się z wielkim zapałem.
     Zawsze wierzyłam w zioła, ale chyba traktowałam je odrobinę lekceważąco, jako ubogie krewne "prawdziwych" leków (chociaż tych prawdziwych unikałam, o ile się dało, bo to głównie one rozwaliły mi organizm). Dopiero kiedy zaczęłam czuć się bardzo źle, a oficjalna medycyna nie umiała mi pomóc, spróbowałam leczenia ziołami, ale też innymi suplementami (tanimi i na wyciągnięcie ręki) oraz zmianą diety. I stał się cud, w który nie wierzyłam: dolegliwości ustąpiły! Organizm pomału reguluje się na normalną pracę, a ja po raz pierwszy od lat mogę chodzić bez bólu (miałam coś, co nazywa się ostrogami) i pracować bez bólu pleców ("Cóż, nic na to nie poradzimy, ma pani zadawnioną skoliozę i dyskopatię" - tak mi mówili lekarze). Uregulowała się praca tarczycy, trzustki, poziom hormonów. Teraz pracuję nad utratą tuszy, która zwaliła się na mnie wskutek huśtawki hormonalnej. Ale już czuję się o niebo lepiej, niż jeszcze w zeszłym roku.
     Dyskutowałyśmy więc nie tylko o ziołach, ale też i przede wszystkim o życiu i o Równowadze. Także o babskich rzeczach, jak to wiedźmy. Tak żeśmy się rozochociły, że wypróbowałyśmy na sobie wzajemnie, wszystkie trzy, coś, co nazywa się masażem miodem. Bardzo piękna nazwa dla piekielnych "szczypów z zakręcaniem", jak to nazwałam. Mocno bolesna, ale skuteczna metoda na bolące stawy, krzyże czy kręgosłupy. Przy okazji peeling skóry i depilacja, tyle, że nie należy go stosować tam, gdzie by się naprawdę przydał, bo skóra jest tam zbyt wrażliwa i węzły chłonne pod nią. No, na łydki można, ale nie wiem, czy szybko się zdecyduję. Za to moje kolana chodzą na nowo luźno i sprawnie.

      Po drodze wpadłam do Kaliny, którą już dawno chciałam poznać. Solą ziemi są poeci oraz ludzie umiejący postrzegać dobro i piękno oraz cieszyć się nim. Obie te cechy tak rzadko można spotkać razem! A Kalina właśnie taka jest. Wrażliwa, radosna, mądra i pełna poezji. Praktyczna i ciepła, otwarta i czuła. Piękna dusza w przepięknym miasteczku, promieniejąca szczęściem. Jestem niezwykle zaszczycona, że mogłam Cię poznać, Kalino. Dostajesz ode mnie zaszczytne miano Barda (Twój mąż będzie wiedział, o co chodzi), bo jak nikt pasujesz do niego.

Fotografia znaleziona w necie, ale mnie urzekła. I bardzo pasuje do tego, co widziałam po drodze.

poniedziałek, 5 maja 2014

Jak to z królikami było

      Kiedy nabyliśmy nasz dom, ale jeszcze nie zamieszkaliśmy tu na stałe, ja już wszystko planowałam. w tym również zwierzęta, które miały z nami zamieszkać. Oczywiste były psy, bo je już mieliśmy. Podobnie kot, bo nie wyobrażam sobie domu na wsi bez kota. Nie tylko dlatego, że swoim mruczeniem odgania ciemne moce, ale prozaicznie, ze względu na myszy. Następne w kolejce były kury. Wychowana w małym miasteczku, w domu z ogrodem, przez całe dzieciństwo i młodość byłam otoczona drobiem różnorakim. Moja Babcia z upodobaniem starała się o nowe, mało znane wówczas gatunki i oprócz poczciwych niosek hodowała perliczki, kaczki pekińskie, gęsi, indyki i nawet bażanty. Nawet gołębie różne rasowe były...
     Natomiast mój wujek i dziadek hodowali króliki. Wprawdzie u nas w domu ich się nie jadło (Babcia mówiła, że za bardzo przypominają jej obdarte ze skóry koty), ale sporo się zarabiało, sprzedając je na skup.
     Kiedy więc myślałam o zwierzętach "gnojodajnych", natychmiast przyszły mi na myśl króliki. tym bardziej, że trawy u nas mnóstwo.
     Dlaczego nie myślałam o innych, większych zwierzętach gospodarskich? Kozy nie były wówczas popularne, ale koń marzył mi się od dawna. Krowy znałam z wakacji u drugiej Babci i trochę się ich bałam. Otóż to: trochę obawiałam się większych zwierząt, nie umiałam się nimi zajmować, nie wiedziałam co robić. Najważniejsze było jednak, że nie mieliśmy żadnych pomieszczeń gospodarskich. Jedynie murowany garaż, potrójny. Jedna część łatwo dała się zaadaptować na kurnik i królikarnię, ale nie dla innych zwierząt. Dziś śmieję się z samej siebie na myśl, że wybudowanie niewielkiej stajni czy obory wydawało mi się czymś nad wyraz skomplikowanym, ale wtedy tak było.
     Stanęło więc na królikach. Ponieważ miałam opory przed ich zabijaniem ewentualnie sprzedawaniem na zabicie, rozejrzałam się po sklepach i stanęło na królikach miniaturkach i angorach na wełnę. W sklepach miniaturki kosztowały dość drogo, założyłam więc, że będzie to dobry interes.
     Zbudowałam duże, ładne klatki i postarałam się o kilka króliczków. To była wielka radość, kiedy karmiłyśmy je wspólnie z córką i kiedy rodziły się maleństwa. Okazało się jednak, że wcale nie tak łatwo je sprzedać wszystkie (kilka zawsze udawało mi się sprzedać na targu) i niedługo miałam wcale pokaźne stadko. Zrobiliśmy im więc wybieg z domkiem, żeby strzygły trawnik. No i stało się tak, jak u Kalinki: zrobiły podkop i uciekły. Inne przegryzły siatkę w klatce i też zwiały. Przez kilka lat mieszkały więc w naszym ogrodzie prawie dzikie króliki. Robiły trochę szkód w warzywach, więc mąż się pienił, ale bez przesady. Dla nas też zostawało dość. Mamy ogromne przestrzenie porośnięte trawą, zwykle zadawalały się nią. Nawet się rozmnażały i te młode, urodzone na wolności, były zdrowsze, piękniejsze i liczniejsze, niż te w klatkach. Niestety, wszystkie drapieżniki z okolicy na nie polowały: lisy, kuny, łasice, psy i dzikie koty, a nawet jastrzębie. Resztę wyłapałam przy pomocy okolicznych dzieci i rozdałam im za darmo.
       Kiedy tak przyglądałam się tym stworzeniom na swobodzie i ich pobratymcom w klatkach, dotarła do mnie pewna prawda: nawet duże i czyste klatki są celami więziennymi, gdzie istoty stworzone do swobody i przestrzeni cierpią, mogąc ledwie kicać. cierpią na zanik mięśni, nudę i różne choroby wynikające z bezruchu. Stworzyłam obóz koncentracyjny dla królików! Przestałam więc je rozmnażać i po śmierci ostatnich zlikwidowałam hodowlę.
      Być może wrócę do niej, ale tylko wtedy, kiedy będę mogła im zapewnić odpowiednio duży i bezpieczny wybieg, tak, żeby czuły się prawie jak na swobodzie.

     Nawóz króliczy jest bardzo dobry, nadaje się i na kompost i do budowania podniesionych grządek. A tak, jak napisała jedna z Was - hodowanie królików prawie nic nie kosztuje, u nas zarówno latem, jak i zimą, bo trawy i siana oraz resztek warzyw jest aż nadto.
    Ten post jest zainspirowany komentarzem Evuni pod postem o inteligentnej marchewce. Dziękuję!
  

czwartek, 1 maja 2014

Niech no tylko zakwitną jabłonie

         Nie pamiętam takiego roku, żeby jabłonie kwitły w kwietniu! Ale w tym roku już są gotowe, za chwilę eksplodują różowe pączusie i będzie festiwal zachwycenia, zapachu i bzyku.
         Wiosna tego roku spieszy się truchtem, na przód sceny występują kolejne krzewy i drzewa. Mirabelki już przekwitły, czereśnie i czeremchy przekwitają, grusze podobnie, a jabłonie przebierają nóżkami czekając na swoją kolej. Tak szybko to idzie, że prawie nie ma czasu nacieszyć się i nazachwycać, kiedy następuje zmiana dekoracji.
       Trawa już wysoka - przyjemna odmiana po szaro-burym przedwiośniu. Mleczy mniej, niż zwykle (ale i tak dużo), bo owce pasjami jedzą świeże pączki.
       Znowu musiałam siać i sadzić poza czasem sadzenia, ale co miałam robić? Kiedy był czas sadzenia, u nas nocami przymarzało nawet do -5 stopni, a potem nagle wiosna wybuchła i bardzo ciepło się zrobiło.
       Jeśli gdziekolwiek brakuje owadów zapylających, to nie u nas. Oba ule przetrwały zimę w dobrej formie. Ulik dla dzikich pszczół też tłumnie zamieszkany, a na dokładkę wszędzie tułają się rozmaite trzmiele, małe i duże, rozczochrane rozkosznie. Pełno tez innych bzyków, w tym takich, bez których chętnie bym się obeszła, czyli meszek i komarów. No, na razie jeszcze można wytrzymać, nie tak, jak w zeszłym roku, kiedy przebywanie na dworze było torturą.
       Mężowi wróciła miłość do ogrodów ozdobnych, szaleje w części dekoracyjnej, czyści, sadzi, przycina. Jego pojęcie raju to piękno. Nawet wpuścił do stawu kilka złotych karasi. Jestem jak najbardziej za! One jedzą larwy komarów! Powiedział mi niedawno, że nie mógłby spędzać emerytury w mieście, nawet w swoim rodzinnym Paryżu, bo tylko by siedział i czekał na śmierć, ewentualnie szukał jakichś bezproduktywnych rozrywek typu kino, teatr itp., a tutaj ciągle jest aktywny, ciągle planuje przyszłość. Sadzi drzewa i krzewy spodziewając zobaczyć je rozrośnięte, dosadza nowe rośliny na rabaty i wie, że zobaczy ich kwitnienie. Planuje następne dekoracje. I ciągle czuje się młody.
       Zauważyłam już od dłuższego czasu, że nasze organizmy dostosowują się do pór roku. Zimą trudno nam zwlec się z łóżka o 8, teraz wstajemy wypoczęci i wesolutcy przed 6 rano, za to w południe trzeba trochę odpocząć, nawet się zdrzemnąć chwilę. Mimo to udaje się nam zrobić tyle, że aż sama jestem zdziwiona. Myślę, że szkoła i praca zawodowa, która nie uznaje tych uwarunkowań ludzkiego organizmu może być odpowiedzialna za wiele chorób i niedomagań. chyba nawet niektóre instytucje to zauważyły, bo np. CERN (ten od przyspieszaczy hadronów, gdzie pracował mój szwagier) wprowadził już od kilku lat mobilny czas pracy. Czyli przychodzisz do pracy, o której chcesz, ale masz przepracować swoje 8 godzin. Możesz też sobie zrobić przerwę w środku dnia, a potem zostać choćby do północy, jeśli Ci to pasi. Co ciekawe - od razu wzrosła wydajność pracy. Czyli ludzie umieją dobrze korzystać z wolności, o ile mają zakreślone konkretne wymagania. A mnie jest ciągle szkoda wiejskich dzieciaczków, które zrywają się zimą o 5 rano, żeby zdążyć na autobus o 6, a potem tłuką się, głodne i zaspane, po szkolnych korytarzach. Dla mnie to aberracja!