piątek, 24 listopada 2017

Zrębki rębaki

         Wczoraj przyjechał nasz nowy zakup, a dziś testowaliśmy go cały ranek. Mówiąc krótko kupiliśmy maszynę do rozdrabniania gałęzi, których mamy co niemiara. Do tej pory mąż je palił i używaliśmy popiołu, bo on miał duże opory przed zakupem tej właśnie maszyny, a i finansowo były rzeczy pilniejsze. Mnie się dawno już nie podobało to marnowanie materii organicznej, no ale co zrobić? Tam, gdzie baba nie może, to lektura cuda działa. Prenumerujemy pewne francuskie czasopismo zajmujące się szeroko rozumianą ekologią w domu i w ogrodzie ("Quatre saisons de jardinage") i tam od pewnego czasu bardzo zachwalali wykorzystanie gałęzi w postaci zrębków, więc mąż się zachęcił, się podniecił i zaczął na mnie naciskać, żeby w końcu to rębajło kupić.
        Po dogłębnej lekturze na temat rozmaitych rozdrabniaczy i po konsultacjach (dzięki, Wojciech Górski!) zdecydowaliśmy, że jak szaleć to raz i że tanie mięso to psy jedzą i kupiliśmy Boscha i to turbo. Elektrycznego jednak, bo w zamyśle będziemy go używać głównie zimą w hangarze. Wicie rozumicie  mokro - zimno- ciemno i coś by się porobiło, żeby się nie zastać, no to fura gałęzi gotowa, rębajło w stodole i można zrębki produkować.
       Dziś podłączyliśmy go pierwszy raz. Dziecinnie łatwe, nawet dla nas, co to mechanika nas się boi. To już duży plus. Rozdrabniacz pracuje ładnie i szybko, wciąga gałęzie z dużą siłą. W ciągu godziny przerobiliśmy niemały stos. Stos był wielki, ale urobku z niego tak sobie - ze dwie taczki (mam na myśli taczki budowlane, duże, nie te maleństwa do ogrodu). Część ładnie zmielona, ale część, te drobne i sprężyste gałązki, to raczej tylko wymiędlona i połamana. Jeśli komuś się marzą śliczne, równe zrębki, jak ze sklepu, to może być zawiedziony. Jednak dla mnie liczy się głównie strona praktyczna, czyli sprowadzenie gałęzi do takiej postaci, żeby można je było używać do wysypywania ścieżek, dodawania do kompostu, albo pod krzewy. Oraz żeby dość szybko się skompostowały. Czyli jestem usatysfakcjonowana.

      Rębak nie nadaje się do cięcia wiotkich łodyg czy liści, ale do tego i tak o wiele lepsza jest kosiarka z koszem. Ja rozścielam liście i słomę na ziemi i lecę po nich kosiarką. Tak uzyskuję delikatną ściółkę na zagony z warzywami.

       Teraz o samych zrębkach słów kilka. Zrębki dobre są! Każda materia organiczna w ogrodzie naturalnym jest na wagę złota. Jednak same zrębki nie są panaceum i nie powinny zdominować innych źródeł materii organicznej. Czułam to już dawno, coś mi nie leżało w tej modzie zasypywania wszystkiego zrębkami, z zaniedbaniem poczciwego gnoju i innych liści. No i potwierdzili to w jednym ze swoich filmów moi mentorzy, pp. Bourgignon, wybitni specjaliści od mikrobiologii gleby. Zrębki, nawet takie z żywych gałęzi, to przede wszystkim lignina. Dżdżownice jej nie jedzą, jest rozkładana głównie przez grzyby i nieliczne bakterie. No i w początkowej fazie rozkładu pobiera azot z gleby. Te zielone pędy nieco mniej, ale jednak. Nadmiar grzybów też nie jest najlepszy. W ogóle nadmiar czegokolwiek w ogrodzie nie jest dobry.
      Przyroda jest mistrzem harmonii, różnorodności, łączenia i współdziałania. Tu nigdy nie należy stawiać tylko na jednego konia! Przeciwnie, trzeba ciągle poszukiwać złotego środka żonglując jak największą liczbą elementów. Tak więc same zrębki w nadmiarze mogą być nawet szkodliwe, natomiast zrębki pomieszane z gnojem, kompostem, zielonymi resztami, słomą, sianem i co tam jeszcze się znajdzie, są świetne!
        Zamierzam je stosować przede wszystkim na ścieżki, do przykrycia niezbyt estetycznych kartonów. Poleżą tam sobie, zaczną się rozkładać i pójdą do kompostu albo wprost na grządki. Mogą być dobrym wypełnieniem na wały albo "kanapki", też łącznie z gnojem, słomą i sianem. Mogę je wreszcie podściełać kurom, a potem, przesiąknięte kurzymi gówienkami bogatymi w azot, skompostować.

       Widząc, jak działa nasz rozdrabniacz, widzę, że będę mogła też mielić suche, kruche i grube badyle (np. od olbrzymich astrów), łodygi słonecznika i kukurydzy, ale tej ostatniej tylko świeżej i kruchej, bo wyschnięta się zapętli i tyle. Jak dla mnie to w zupełności wystarczy. Bo głównego materiału, czyli gałęzi, mamy bardzo dużo i z każdym rokiem coraz więcej.

Na pożegnanie małe wspomnienie lata, żeby było za czym tęsknić:


niedziela, 12 listopada 2017

Rozmaitości i listopadowe melancholie

           Minęły Dziady, minął św. Marcin z gęsią pod pachą i według słowiańskich obyczajów ziemia zasnęła. I nie godzi się jej snu przerywać pracami ziemnymi. No, można przycinać gałęzie, można okrywać delikatne krzewy i byliny, ale już raczej nie przesadzać ani nie kopać. Ma to swoje biologiczne uzasadnienie - większość organizmów żywych wycofała się w głąb. Dla mnie to jest oczywiste, czuję ten sen ziemi i cieszę się, że nastały moje wakacje.

       
 Ale dla mego męża wcale oczywiste nie jest. Pochodząc z innego klimatu, ba, ostatnie kilkadziesiąt lat spędziwszy na samym południu Francji, w zupełnie innej strefie, nie potrafi tego zrozumieć.Tam natura ma zupełnie inny rytm i dla wielu roślin własnie zima jest czasem rośnięcia, bo latem jest za gorąco i za sucho. Także wiele podręczników technicznych mówi o tym, że dopóki ziemia nie jest zamarznięta, to można pracować. No, u mego męża dochodzi jeszcze potrzeba ruchu na świeżym powietrzu, on po prostu nie umie usiedzieć na miejscu, a do prac typu remonty czy naprawy nie ma cierpliwości. Patrząc na naturę jak na maszynę, to oni mają rację. No bo co, wszak jeszcze nie zamarzło? Dyskutujemy o tym dużo i w końcu, cygańskim targiem, znaleźliśmy takie prace, że on może się wyżyć, a mnie serce nie boli z powodu budzenia Matki Ziemi.
         W naszym klimacie przez wieki, a nawet tysiąclecia, natura przyzwyczaiła się do mroźnych zim, zapadając odpowiednio wcześnie w letarg. I kilka cieplejszych zim tego jeszcze nie zmieniło. Wystarczy przejść się po lasach i polach, żeby odczuć ten inny rytm, spowolniony, zwinięty do wewnątrz. Drzewa już śpią.
         A ja wyciągam krosienka do haftu, szydełko i akwarele. Szkoda, że nie udało się jeszcze znalezienie kołowrotka takiego, jaki jest mi potrzebny. Bo kilka worków wełny już czeka. Oraz mam wielką ochotę na patrzenie w ogień, słuchanie jego muzyki, na zapalanie świec o zmierzchu.

        Zaczęliśmy już dokarmiać ptaki. Kiedyś, za mojego dzieciństwa, często widywało się zarośla rozmaitych dzikich roślin - łopianów, ostów i innych. Teraz pola są wręcz sterylne, łąki podobnie. A nie wszystkie ptaki żywią się w lesie. A owadów już nie ma.
           Prawdopodobnie w Niemczech w ciągu 2 lat populacja ptaków owadożernych zmniejszyła się o połowę. U nas nikt takich badań nie robił, ale widać gołym okiem, że jest ich o wiele mniej. Od kilku lat nie widziałam już kuropatw czy przepiórek, a na początku naszego pobytu tutaj było ich sporo. Spieszymy więc ratować, co się da. Na drzewach i krzewach zostało sporo owoców, ale potrzebne są też ziarna zasobne w tłuszcze, bo to tłuszcz jest siłą napędową ich mięśni. W naszym przypadku dokarmiamy słonecznikiem. Bardziej treściwe mieszanki i słonina dojdą zimą. Karmnik cieszy się dużym powodzeniem, głównie u sikorek i wróbli.

       
 A dzięcioł ozdabia nam jabłonki szyszkami. Dzisiaj znalazłam szyszkę świerkową osadzoną na sztorc w dziupli na konarze jabłoni. Przypomina wyciągnięty w górę palec w wiadomym geście. Czyżby ptaki tez coś miały do wiadomego ministra? Pewnie te poniszczone lęgi w czasie wycinki w sezonie lęgowym... W tym roku szyszek na świerkach jest wyjątkowo dużo.
         
         Ktoś mnie pytał o kalendarze biodynamiczne. Otóż jedynym autentycznym kalendarzem biodynamicznym jest ten Marii Thun, w Polsce wydawany przez wydawnictwo Otylia. Jest on naprawdę rzetelny i w zgodzie z autentycznymi cyklami kosmicznymi, poza tym zawsze zawiera masę użytecznych porad. Reszta do przedruki i podróbki. Taką w miarę rzetelną podróbką jest kalendarz biodynamiczny Działkowca. Porównałam je z trzech kolejnych lat i raczej nie było błędów czy rozbieżności. Inne są okropnie nierzetelne i wręcz szkodliwe. Najczęstszym błędem jest brak zaznaczania dni szkodliwych dla prac ogrodowych - te wszystkie węzły, koniunkcje czy inne zaćmienia przekraczają możliwości naśladowców. A to akurat jest ważne. Jest też mylenie dat, znaków zodiaku i inne nierzetelności. Nic dziwnego, że niektórym kalendarz biodynamiczny zupełnie się nie sprawdza.


   A tak wyglądają łąki za naszym domem. Jesienne wylewy Biebrzy i jej dopływów, nareszcie, po kilku suchych latach, dają nadzieję na odnowienie warstwy wodonośnej.




sobota, 11 listopada 2017

Deser patriotyczny

       Taba Aza z blogu w zasadzie ogrodowego (http://tabazella.blogspot.com/ ) sieje ostatnio pomysłami na ufajnienie życia. A to święto lasu w listopadzie wymyśli z wypiekiem w kształcie szyszki albo pieńka, albo wypiek patriotyczny na Święto Niepodległości. Bardzo mi się to podoba, bo jednoczy, jak nic innego. Bo kto nie chciałby posiedzieć przy dobrym wypieku z filiżanką kawy albo herbaty?
      Tak to i dziś postanowiłam zrobić patriotyczny deser, chociaż strasznie mi się nie chciało. Na główne danie była zapiekanka z białej kapusty, makaronu, cebuli i białego sera oraz mnóstwa dodatków, więc uznałam, że deser może być mniej pracowity, aby był smaczny.
      Miałam zachowaną jakąś resztkę ciasta francuskiego, porwałam je na nieduże, nieregularne kawałki i upiekłam na blasze. Nic więcej by się z niego nie dało zrobić, bo to naprawdę resztka była.
      W szklanym półmisku wyłożyłam na dnie galaretkę z pigwy jabłkowej - bardzo ładnie mi wyszła w tym roku, twarda, czerwona i nie nazbyt słodka. Skropiłam ją bardzo narodowo i obficie świetną krzakówką z procentami, bo jakże to, nie może być święto narodowe bez dobrego trunku! Na to dałam warstwę bitej śmietany z wanilią. Do tego ciasteczka z ciasta listkowanego i już! Raz-dwa i piękny, biało-czerwony deser gotowy.
      Mąż się ucieszył, bo on na wszelkie łakocie łasy, a na bitą śmietanę to już okropnie! I stwierdził, że w takim zestawie to nawet on, Francuz, może zostać polskim patriotą.

      O ile fajniej by było, gdyby zamiast znowu się kłócić, maszerować i lać bejsbolami bracia rodacy zapraszali się wzajemnie na dobre ciasta i desery!

sobota, 4 listopada 2017

Prezenty od Wszechświata

         Zaraz na początku powiem, że nie przepadam za teoriami o pozytywnym myśleniu, które jakoby właściwie stosowane miało nam bez wysiłku zapewnić w życiu wszystko, czego zechcemy: zdrowie, urodę, bogactwo, powodzenie itp. A kiedy te, mimo usilnych wizualizacji, pozytywnych myśli itp. nie przychodzą, to nasza wina, bo nie myślimy tak pozytywnie, jak trzeba.
        Na dokładkę takie "pozytywne myślenie" zakłamuje świat, który składa się nie tylko ze światła, ale też z cieni.
       
        Jednak gdzieś u podstaw tych teorii jest pewne ziarno prawdy, tyle, że nieprawidłowo rozwinięte. Widzę ludzkie życie jako ciąg doświadczeń, które mogą nas doprowadzić do mądrości i zrozumienia. Tak, należy marzyć i pragnąć, ale marzyć i pragnąć mądrze, jednocześnie działając w kierunku urzeczywistnienia tych marzeń. Tyle, że trzeba marzyć mądrze, bo jak mówi przysłowie "Jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu marzenia spełnia". To w wypadku głupich, niedobranych do osoby marzeń.
       Wiem też, że można naszemu podejściu do świata nadać pewną energię lub inaczej zabarwienie emocjonalne, które sprawi, że będziemy bardziej szczęśliwi. Możemy poruszać się na poziomie energetycznym, nadając sens światu wokół nas. To tak, jak widok burzowych chmur może być przytłaczający i złowróżebny albo majestatyczny i wspaniały. Albo sąsiadka może być tą wredną jędzą albo fajną starszą panią. Możemy uważać, że spotykają nas w życiu same nieszczęścia i prześladuje pech albo że życie jest pełne cudów i piękne nawet wtedy, kiedy pokonujemy trudności. To nie jest zakłamywanie rzeczywistości, ale raczej zmiana uczuć i emocji w nas. A wtedy zaczynają dziać się dziwne rzeczy: rzeczywiście zdarzają się zbiegi okoliczności, które sprawiają, że jesteśmy szczęściarzami, spadają na nas malutkie i większe podarunki od losu. A przede wszystkim w nas nadchodzi spokój i poczucie szczęścia.

      O kilku takich małych prezentach chciałam opowiedzieć. Oczywiście o takich związanych z ogrodami i roślinami, chociaż inne też się zdarzały.

     W moim małomiasteczkowym dzieciństwie i młodości z ogrodami było raczej ubogo. Przydomowe ogródki były niezbyt bogate w gatunki i nie było możliwości zdobycia nowych roślin, bo jedyny sklep ogrodniczy miał zaledwie kilka gatunków najpopularniejszych warzyw i kwiatów. A mnie kiedyś zamarzyły się malwy. Nikt znajomy ich nie miał, marzenie więc wydawało się nierealne. Tymczasem wiosną w naszym małym ogródku wyrósł bujny krzak malwy z pięknymi, różowo-liliowymi kwiatami. Nie wiadomo jak ani skąd, ale był. Wysoki, dorodny i piękny.

     Podobnie było kilka lat później ze szparagiem. Pomyślałam pod wpływem podręcznika ogrodniczego, że fajnie było by je mieć, bo nigdy nie widziałam ani nie próbowałam. No i co wyrosło pod płotem? Oczywiście - szparag. Wtedy nie wiedziałam nawet, jakie jego części się je ani jak, ale wyrósł.

      U mojej Babci rosła też w ogrodzie pewna niezwykła jabłoń. Liście miała lekko podbarwione czerwienią, kwiaty purpurowe a jabłka mocno czerwone z miąższem poprzerastanym czerwono-różowymi żyłkami, bardzo smaczne. Kiedy kupiliśmy nasz Raj, to zamarzyło mi się, że rozmnożę ją ze sztobrów albo zaszczepię na jednej z kilku dziczek. Niestety, okazało się, że została wycięta. Myślałam, że może będą jakieś odrosty (został dość wysoki pieniek), ale nie. Umarła na amen. Żal mi było, ale trudno. Kupiliśmy trzy jabłonki ozdobne, które liście i kwiaty mają nawet podobne, ale owoce maleńkie i zupełnie niejadalne. Pod tymi jabłonkami bardzo szybko pojawiły się dwie młode siewki. Troskliwie przenieśliśmy je na inną grządkę, chwilowo w doniczkach zadołowanych, aby jesienią znaleźć im inne miejsce. Tymczasem siewki rozsadziły doniczki i bezczelnie ukorzeniły się na rabacie. No i zostały tam, gdzie chciały. Po purpurowych rodzicach zostało im piękne przebarwienie liści i kwiatów, chociaż nieco słabsze. A w tym roku po raz pierwszy zakwitły. Bardzo szybko, bo mają najwyżej 5 lat. Już było widać, że się od siebie nieco różnią i nic dziwnego - jabłonki ozdobne są z 3 różnych odmian, a i możliwych zapylaczy jest kilkanaście odmian. Obie są jednak urocze. Jedna z nich wydała nawet owoce. I tu moje zdziwienie, bo były mocno czerwone, jak u ozdobnych, ale duże, tylko nieco mniejsze od normalnych. Nauczona doświadczeniem cierpkiego, nieprzyjemnego smaku owoców jabłoni ozdobnych jakoś nie miałam ochoty ich próbować, aż któregoś dnia, kiedy pracowaliśmy na tej rabacie, nagle zerwałam jedno i delikatnie skosztowałam. Ludzie, to jest niebo w gębie! Słodycz winna, pełna smaku i aromatu. Miąższ różowy wprawdzie, ale smak podobny, a nawet jeszcze lepszy, niż tej u Babci!
     Ileż to zbiegów okoliczności było trzeba, żeby ta ulubiona jabłonka do mnie wróciła! Tyle, że my im tez pomogliśmy - sadząc te własnie drzewa, zachwycając się nimi, ratując maleńkie siewki zamiast je wykosić.

    Zdarzają się czasem takie prezenty od losu, kiedy niewinnie czegoś pragniemy, nawet nie mając widoków na spełnienie. Potem wzdychamy i wypuszczamy to marzenie w świat. A ono do nas wraca spełnione.

     Kiedyś robiłam w myślach swój "naszyjnik szczęścia". Każdy jego koralik to była piękna, dobra chwila: nastrój letniego wieczoru, zachód słońca, światło latarni przesiane przez gałązki kwitnącej wiśni, malwa wyrosła niespodziewanie w ogrodzie, kociak zasypiający mi na ręku, rzeka pachnąca tatarakiem, schronienie w trzcinowej szopce na siano, kiedy wokoło padał deszcz a łąki pachniały, zapach piołunu i cykania tysięcy świerszczy,ognisko i pieczone ziemniaki na kartoflisku, zjazd na sankach pod zimowym niebem usianym gwiazdami, taniec na łyżwach na zamarzniętym jeziorku... Każdą taką chwilę zapamiętywałam i dołączałam do mego sznura korali. Chwile niezmąconego piękna, ulotnego, ale prawdziwego. Czasem je wyjmuję, przyglądam się im i odczuwam na nowo. Pomogły mi przetrwać niejeden życiowy dołek. A teraz mam jeszcze młodziutką, wiotką jabłoneczkę z owocami o niebiańskim smaku mego dzieciństwa.