sobota, 21 października 2017

Coś poszło nie tak

        Coś poszło nie tak i teraz zbieramy owoce cierpienia. A przecież miało być tak pięknie, coraz lepiej, lżej, dostatniej, radośniej. Cała natura nastawiona jest na rozwój, na ewolucję. Rozwój cywilizacji przyniósł nam wiele dobrych rzeczy. Żyjemy dłużej, jestesmy zdrowsi, maszyny wykonują najcięższe prace. Pełna sielanka? Chyba nie bardzo. Bo skąd taka epidemia depresji? Skąd tylu ludzi nie widzących sensu życia? Śmiejemy się wielokrotnie mniej, niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. W morzach i oceanach są już tylko nędzne resztki ryb. Ziemia uprawna staje się martwa, a jej uprawa nieopłacalna - liczba samobójstw wśród rolników Unii Europejskiej jest przerażająca i ciągle wzrasta. Nie tylko wśród rolników, jesli wierzyć statystykom. Żywność nigdy nie była tak dostępna - co z tego, kiedy nas truje? Przerażające skutki stosowania glifosatu czy dawniej DDT są wypierane ze świadomości, ale ciągle zbierają żniwo. Hodowla przemysłowa zwierząt powoduje tyle cierpienia, że coraz więcej ludzi rezygnuje z mięsa i produktów odzwierzęcych. Co więc poszło nie tak?
      Moim zdaniem w pewnym momencie człowiek poczuł się oderwany od natury, poczuł się jej panem całą gębą i zamiast szanować ją i poznawać, żeby żyć i działać zgodnie z jej prawami, zaczął rządzić się tylko swoim prawem, powstałym w jego młodym ewolucyjnie mózgu, ale uznał je za nadrzędne nad prawami natury. Nasz mózg ma w najlepszym razie kilkadziesiąt tysięcy lat - a natura, jako kosmiczny porzadek rzeczy - nieprzeliczone miliardy. No i taki zupełnie młody człowieczek (ewolucyjnie młody) chce narzucać swoje dyktaty kosmicznemu porządkowi lub Bogu, jeśli wierzy w niego jako w stwórcę wszystkiego.
       Skutki tego widzimy i czujemy na codzień.  To nie jest tak, że cała cywilizacja jest zła, bo stworzyliśmy wiele rzeczy dobrych i pożytecznych, ale wiele jej działań zmierza ku katastrofie. W zasadzie stoimy już na skraju katastrofy ekologicznej, a tym samym katastrofy ludzkiej.Jest już późno, później, niż nam się zdaje. A niedługo może być za późno. Tyle, że jeszcze możemy zatrzymać się, naprawić szkody i żyć lepiej. Ocalić ziemię, ocalić siebie, swoje dzieci, ocalić zwierzeta, wodę i lasy. Nie rezygnując przy tym z wygody i komfortu, nieco tylko zmieniając swój styl życia.
       My, ludzie, zostaliśmy sprowadzeni na manowce. O, ten diabeł nie był brzydki i odrażający. Miał modne szatki i wiele pociągających cech. Bo wyobraźmy sobie rolnika, uprawiającego dość dobrą ziemię, który zaczął stosować nawozy sztuczne. Nagle plony wzrosły kilkukrotnie i to prawie bez wysiłku! Co za cud! Możemy wykarmić ludzkość przy pomocy światłej nauki i białego proszku! A jeśli ten proszek tak dobrze działa, to spróbujmy innego, który zabija szkodniki! I jeszcze innego na uporczywe chwasty! Jakież piękne, zdrowe i czyste uprawy mamy teraz!  Tylko że, jak w bajkach, za wszystko trzeba płacić. Stopniowo spada żyzność gleby, pojawiają się nowe choroby. Trzeba więc coraz nowych proszków, coraz więcej. Gleba robi się zlewna, szkodzi jej najmniejszy deszcz i najmniejsza susza. Nic to, zakładamy deszczownie i melioracje, kupujemy coraz silniejsze traktory, które orają coraz głębiej. Pomału koszty produkcji (bo przecież nie  hodowli?) żywności rosną, pochłaniają cały dochód. Rolnicy zaciągają pożyczki, których nie dają rady spłacać. Trochę ratują ich dopłaty, ale degradacja ziemi postępuje. W końcu kilkudziesięciohektarowe, co ja mówię: kilkusethektarowe gospodarstwo nie daje rady wyżywić jednej rodziny, podczas kiedy wcześniej żywiło i utrzymywało w dostatku kilkanaście-kilkadziesiąt osób. A ziemia umiera dalej. Jeśli ktoś, wzorem dziada, wywiózł by na nią obornik, to ten by się nie rozłożył, nie zamienił w życiodajny humus. Nie ma już mikroorganizmów, bakterii, okrzemków, dżdżownic... ziemia jest martwa.  W krajach Europy Zachodniej już 80% gruntów uprawnych jest praktycznie martwych. U nas, w Polsce, niedługo pewnie zbliżymy się do tych wielkości. W tej chwili nikt nie przeprowadza badań, jak to dokładnie wygląda.

niedziela, 15 października 2017

Wieża ziemniaczana II

        Pamiętacie wieżę ziemniaczaną, zbudowaną przez wspaniałą ekipę stażystów majowych? wyglądała wtedy tak:
                                                                         
Był to przekładaniec ze słomy, obornika i ziemi kompostowej, w który włożyliśmy kilka warstw ziemniaków. Powinny one wyrastać piętrowo poprzez oczka siatki. No i z tym wyrastaniem był klops - wyrosły tylko 2 krzaki z najwyższej warstwy. Innych nie znalazłam wcale, mimo macania i szukania. Wersje są dwie: albo podczas rozgrzewania się tej wieży sadzeniaki zaparzyły się i ekspresowo zgniły (coś mi się nie chce w to wierzyć, bo wcale nie było takiego skoku temperatury), albo jakieś zwierzątka się nimi poczęstowały, albo oba naraz.

      Te 2-3 krzaki rozwijały się bardzo pięknie, ale nie wypełniały całej wieży. A traf chciał, że w ogrodzie wykiełkowało mi kilka zapomnianych ziemniaczków, głównie fioletowych. Niestety, tam gdzie wyrosły, nie mogły zostać, więc musiałam je powyrywać. Niektóre wyrwały się tak ładnie, ze wszystkimi korzonkami i nawet z kartofelką macierzystą, że szkoda mi ich było wyrzucać. Przeflancowałam je więc do wieży, gdzie ładnie się przyjęły i po kilku dniach pokładania się i podsychania, kiedy musiałam je ciągle podlewać i zraszać, ruszyły jak burza.

     Postanowiłam na maksa wykorzystać wieżę i spływający z niej "sok" bogaty w substancje odżywcze, sadząc wokół niej wczesną kapustę, kalafiory i dynię makaronową. Nasturcje wysiały się same.

     W lipcu wieża wyglądała już tak:

        Ziemniaki wybujały bardzo wysoko. Kapusta i kalafiory były niezwykle udane i wczesne, na tym wcześniej jałowym kawałku ziemi. Z dobroci korzystała też fasolka szparagowa i zioła. Także dynie wyrosły ładnie, chociaż dały tylko 5 owoców, z których 4 zdążyły dojrzeć. Na zdjęciu ich nie widać, bo są akurat po przeciwnej stronie.
Lato było tak deszczowe, że jedynie na początku musiałam trochę podlewać wieżę, która zazwyczaj ma tendencję do wysychania. Dodatek ziemi kompostowej okazał się bardzo dobrym pomysłem, utrzymując wilgoć.
      Te ziemniaki rosnące "na wysokościach" okazały się bardziej odporne na stonkę, która bardzo długo jakby ich nie widziała, oraz na zarazę. Niestety, zaraza w tym roku dała się u nas we znaki - wiadomo deszcz na bagnach i chłód... Z tego powodu zbiory ziemniaków mam w tym roku marniutkie. I tu największe i najładniejsze wyrosły w wieży. Choć może nie powalają rozmiarami, to i tak są większe, niż te na wałach i na zagonie. Oraz zdrowsze, bez plam i uszkodzeń.
      Czy ktoś zauważył liście chrzanu? Chrzan jest bardzo dobrym sąsiedztwem dla ziemniaków, chroni je przed chorobami i niektórymi szkodnikami.



      A tak wygląda miejsce, gdzie była wieża, w tej chwili. Cały nabój organiczny rozłożył się do wspaniałego kompostu, który na długo użyźni ten skrawek ogrodu.



A to są zbiory. W sumie cała miednica pełna ziemniaków. Najsłabsze są te w rodzaju "Baranie Rogi", z tym, że one już takie są - kapryśne i niezbyt produktywne, za to smak mają wyborny. We Francji są trzykrotnie albo i więcej razy droższe od zwykłych. Różowa Irga jest wielkości połowy pięści. Najbujniejsze są fioletowe przesadzane.

        Podsumowując: eksperyment w zasadzie udany, trzeba tylko wprowadzić pewne modyfikacje. W przyszłym roku zrobię wieże wcześnie wiosną, pozwolę im trochę popracować i dopiero wsadzę ziemniaki jedną warstwą, u góry. Na dole dam znowu warzywa wymagające dobrej ziemi, bo to sąsiedztwo się sprawdza. Zadbam, żeby kartofelki były wysadzone wcześniej, w kwietniu, bo początek maja to jednak trochę za późno, i w dzień korzeniowy. Każdy rok jest inny, moja Babcia mówiła, że kiedy jest dużo grzybów, to mało ziemniaków i odwrotnie. U mnie tego roku sprawdziło się to całkowicie. Ale każdy rok jest inny, będę więc próbować dalej.

      Polubiłam te wieże - nigdy nie widziałam tak szybkiego skompostowania tak dużej ilości masy organicznej. Przy okazji mam całkiem poprawny zbiór ziemniaków, piękne dynie, kapusty i kalafiory oraz użyźniony kawałek ogrodu. Te rośliny towarzyszące, które również korzystają z dobrodziejstw materii organicznej, są tak samo ważne, jak plon główny, czyli ziemniaki. Tyle dobra w jednym! Moim zdaniem wieże można wykorzystać też na pomidory, kabaczki i wszystkie dyniowate. Robi się je względnie szybko, żadnego kopania i przewalania ziemi, a na jesieni ma się czyściutką grządkę. Przetnę tylko siatkę, która jest stanowczo za wysoka, robiąc z niej dwa niższe walce.
    Jedynym problemem może być zgromadzenie odpowiedniej ilości słomy i obornika. U mnie akurat to nie problem, ale trzeba zadbać o to odpowiednio wcześnie. Zamiast ziemi kompostowej można dać zwykłą ziemię z ogrodu.


P.S. Dopiszę, bo może w komentarzach ktoś nie doczyta. Otóż wieża ziemniaczana nie musi być z siatki leśnej (na dodatek siatka siatce nierówna, moja była zbyt wysoka i zbyt wiotka, ale tylko taką dostałam w okolicy), natomiast koniecznie musi być ażurowa. Czyli nie nadaje się ani blacha, ani plastyk, ani beczki itp. wiadra. Nadaje się natomiast każda siatka, z której da się uformować walec o średnicy co najmniej 1m. Im większa średnica, tym lepiej - zbyt cienkie przesuszają się łatwo i niepowodzenie gotowe. Wysokość też koło metra, można więcej. Poza siatką metalową można zbudować wielokąt z listewek lub po prostu wbić w ziemię patyki i przepleść je luźno gałązkami np. wierzby. Luźno, bo jednak można te kartofle powtykać też po bokach. Zrobiłam tak z flancowanymi czarnymi. Wtedy używamy nie tylko powierzchnię u góry, ale też wzwyż, sadząc o wiele więcej roślin, niż na takiej samej grządce, ale płaskiej.
















                                                                                   

wtorek, 3 października 2017

Jesienny magiczny kociołek

           Oto przyszła, po lecie, którego prawie nie było, jesień, która zawsze mnie zachwyca i wycisza. Sypnęła grzybami, jabłkami, czerwonymi jarzębinami i owocami kaliny. Przyniosła nawet w zanadrzu kilka słonecznych dni z ciepłym, skośnym światłem, które tak lubię. A teraz sypie deszczem. Znowu grzyby będą. A ja tu uziemiona z bolącą nogą, prawie nie mogę chodzić... Nic to, pojadę jak zwykle, postawię auto przy lesie, trochę pochodzę, trochę odpocznę na siedzeniu. Pojadę dalej i znowu - trochę spaceru, trochę odpoczynku. Przy takim sposobie grzybobrania kilogramów nie nazbieram, ale przecież nie tylko to się liczy. Liczy się głównie bycie w lesie, napawanie się ciszą i oderwaniem od trosk. I wiecie co? W takich chwilach nawet lubię technikę, bo bez samochodu nie mogła bym tego zrobić. A grzybków zawsze trochę będzie, na pierogi z grzybami albo na suszenie. Suszarki do grzybów i owoców to w tej chwili najbardziej chodliwy towar w Augustowie. Też się skusiłam, bo niby mam plitę, ale miejsca na niej mało, nie zawsze zapalam, no i miałam kłopot z grzybami. Będzie więc na podorędziu.


 
     Zbieramy plony jesienne z warzywnika - marchewki, buraki, pasternak,selery, pory, kukurydze, kapusty. Ostatnie, pojedyncze pomidory i papryki. Jeszcze u nas nie było przymrozków, chociaż kilka kilometrów dalej już tak. U nas bagna pełnią rolę zbiornika ciepła. Ziemniaków też trochę zebrałam, niewiele, ale bardzo smacznych. Moja Babcia mówiła, że jak rok dobry na grzyby, to słaby na ziemniaki. Coś w tym jest. Za to inne warzywa pięknie obrodziły. Bałam się jednak przymrozków i zebrałam, co się dało z pnącej fasoli, czyli Pięknego Jaśka. Te suchsze ziarna jeszcze dosuszam i pójdą do łuskania, a te ładnie wykształcone, ale jeszcze zielone użyłam w magicznym kociołku. Zawsze jesienią nastawiam taki kociołek z fasoli i prawie wszystkich warzyw, jakie mam. Z dużą ilością ziół. Koniecznie na prawdziwym ogniu z drewna. I tak sobie pyrka, rozsiewając zapach po całym domu. Kiedy warzę mój magiczny kociołek, to znak, że już prawdziwa jesień.

     Drzewa jakoś tak dziwnie gubią liście - zamiast żółknąć, one po prostu od razu brązowieją i opadają. Najpierw te dolne. Drzewa stoją takie podkasane, a ja mgliście przypominam sobie, co Babcia mówiła w takim wypadku o nadchodzącej zimie. Czy to początek zimy ma być mroźny, a później niekoniecznie, czy odwrotnie? Nie pamiętam. Ale zobaczymy.

     Letnie szaleństwa i uniesienia zostały gdzieś daleko ( a było ich, było... zwłaszcza zjazdy, zwłaszcza ten sierpniowy, prawda?). Nadszedł czas uciszenia i refleksji, czas jakby zwinięcia się w kłębek, zapatrzenia i zasłuchania. Może by wrócić do malowania? Może poczytać wiersze przy herbatce z róży? A może, jak jakiś Hobbit, wyruszyć w dal ku przygodzie? Gdyby tylko nogi chciały nosić, to chętnie.