niedziela, 25 października 2015

Co mi się udało

      Dobra, dobra, nie będę już płakać odnośnie suszy, która mnie dobiła. A mogło być tak pięknie... Bo bardzo pięknie się zaczęło, nawet chłodny i pochmurny lipiec nie mógł zepsuć bujnego życia.

Tak wyglądał warzywnik na początku lipca. Ziemniaki, chrzan i bób to dobre sąsiedztwo.

 Chronią się nawzajem przed chorobami, pomagają we wzroście.

  Bób ma przepięknie pachnące kwiaty. Ten delikatny zapach wprost nie pasuje do ciężkawej rośliny. Ma wspaniałe właściwości odżywcze, a my zjadamy go jeszcze w stanie zieloniutkich, młodych ziaren. Najlepszy jest wprost z grządki, można też go obrać ze skórki i jeść z chlebem z masłem lub wędliną.
Oczywiście trzeba go obrać ze skórki. Taki chrupiący i soczysty, maczany w soli, jest nawet lepszy od rzodkiewki.
Kiedy zaczyna bieleć, nadaje się raczej do gotowania, ale u nas rzadko dochodzi do tej fazy.
Po owocowaniu zostawiam rośliny, bo często wypuszczają młode pędy i pod koniec lata wydają drugi plon. W tym roku też tak było.

Obok zdjęcie, które pokazuje wysokość bobowych pędów. 1,70 metra, jak obszył.

To zdjęcie zrobiłam pod koniec sierpnia, widać już oznaki suszy, mimo, że tę część ogrodu trochę podlewałam.




Bardzo ładnie udał się groszek cukrowy, rozpięty na siatce. Zanim susza go dobiła, udało się nam zebrać niezłe plony. Strąki były zdrowe, bardzo mało robaczywych. Zawsze sieję przynajmniej dwie odmiany - wczesną i późną, żeby rozciągnąć zbiór w czasie.

Fasoli podobało się na ustrojstwie z koła rowerowego, wspinała się wysoko i kwitła oraz owocowała, jak szalona. Strąki były takie:
Żeby nie było, że tylko strączkowe mi się udały - poniżej buraczki i kapusta, której mieliśmy w nadmiarze. Buraczki rosną na starych wałach, bo nie przepadają za nierozłożoną materią organiczną. Udają się też w średniej jakości glebie.
Kapusty mieliśmy w nadmiarze, bo sama wysiałam w tunelu nasiona i jak zwykle w taki przypadku sadzonek było za dużo. Dawałam każdemu, kto chciał i nie chciał, ale i tak utonęłam w kapuście. Narobiłam kiszonej, a z tych mniej udanych główek owce mają uciechę.
Kapusta rośnie świetnie na dole świeżych wałów, posadzona "na stoku". Ocienia go swymi liśćmi i korzysta z soków bogatych w substancje odżywcze. U siebie nigdy nie miałam chorób kapusty, jedynym utrapieniem są małe pomrowy i dżdżownice wkręcające się w dół główek. Nawet bielinki nie są zbyt szkodliwe, bo uszkadzają tylko zewnętrzne liście i są dość szybko wyjadane prze ptaki.
     Nie zdążyłam sfotografować kalafiorów i brokułów, a były piękne i smaczne. Uprawia się je podobnie, jak kapustę.
     Po ścięciu zarówno główki wczesnej kapusty, jak kalafiora, zostawiam dolne liście i całą roślinę. Prawie zawsze wydaje powtórny plon. Kapusta - miniaturowe, ale zwarte i smaczne główki, kalafior nawet całkiem pokaźne róże.
Pomidorowej dżungli nie muszę przedstawiać. Była smakowita i malownicza, jedliśmy, aż nam się uszy trzęsły i mam sporo słoiczków na zimę.


UWAGA! KTO JESZCZE NIE POSADZIŁ CZOSNKU ZIMOWEGO, TO OSTATNI MOMENT, ŻEBY TO ZROBIĆ!  PODOBNIE, JAK MOŻNA WYSIAĆ JESZCZE SZPINAK I SAŁATĘ NA WIOSENNY ZBIÓR.








czwartek, 22 października 2015

Przygody kurki wędrowniczki

       Ma ta kura szczęście! Ostatnia z Trzech Muszkieterów, która zadeklarowała swoją płeć. Fajna kura w szachownicę. Nie mogę zrobić w tej chwili zdjęć, bo aparat mi padł (normalne, gwarancja się skończyła), ale znalazłam w necie jej bliźniaki. Czyli wygląda mniej więcej tak:


     Jeszcze się nie niesie i jest niesamowicie lotna - płot ponad 2 metry przefruwa(ła) bez wysiłku. No i w poniedziałek, kiedy mnie nie było, wyfrunęła z zagrody i przepadła. A tam wokół łąki wielkie, lisów, wilków i ptaków drapieżnych pełne... Bieda...
    Wróciłam późnym wieczorem, a tu Piotruś za kurką płacze i zły los wyklina. No trudno, chce się mieszkać wśród dzikiej przyrody, to się trzeba liczyć i z takimi konsekwencjami.

     Cały wtorek padał deszcz, więc tałatajstwo miało areszt domowy i my też za wiele po dworze nie chodziliśmy.
     Wczoraj po południu mąż zaczął wywozić liście na kompost od strony łąk, a tu przyłazi do niego takie coś, zmokłe doszczętnie i brudne, i pyta: "Ko ko ko, masz coś do zjedzenia?"
     Rety, jak się Piotruś ucieszył! Pomalutku, łagodnie (kto zna Piotrusia, to wie, że dla niego to nie lada wyczyn zrobić coś powoli i łagodnie) zwabił ją ziarnem najpierw na wybieg, a potem do kurnika. A dziś kurka ma skrzydła przycięte, bo szanujemy bardzo umiłowanie wolności, ale drugi raz może nie mieć takiego szczęścia.

    Jak ona te dwa dni i dwie noce przeżyła? To pozostanie zagadką. Może dlatego, że wokół kompostu są drzewa i krzewy oraz stara skrzynia, na której sobie siadam, jak pasę kury. Mogła się w niej schronić, jest wejście z boku. Nigdy się tego nie dowiemy.

    A jeszcze daje mi do myślenia, że Piotruś coraz bardziej przywiązuje się do naszych zwierzaków, a one uczą go spokoju i łagodności. Kury mamy od zawsze, ale wcześniej nie zwracał na nie za bardzo uwagi. Ot, głupie i hałaśliwe stworzenia były. Takie od znoszenia jajek. Teraz, po troszeczku, pomalutku, zauważa ich charakter. Znajduje przyjemność w karmieniu z ręki i obserwowaniu. Może dlatego, że spędza z nimi więcej czasu? W każdym razie zwierzaki wychowują mi męża-nerwusa na spokojnego gospodarza. I dobrze.

Dodatek wieczorny:
Teraz już nie o kurach, ale o innych ptakach. Dziś po południu usłyszałam w ogrodzie dziwne pośpiewywanie. Patrzę, a tu w głogach przy drodze całe stado jemiołuszek grasuje. Niedługo potem jakieś trzaskanie cichutkie z krzaku pęcherznicy, zaraz potem melodyjny, fletowy świst - gile i to kilka. Wcześnie w tym roku przyleciały na wypasy, chyba zima ostra będzie.

poniedziałek, 19 października 2015

O szyby deszcz dzwoni...

      A ja się cieszę, jak prosię w deszcz! Po czterech miesiącach praktycznie bez deszczu nareszcie pada naprawdę! Tych kilku pokropek po listkach, które nawet do ziemi nie doleciały, to nawet nie liczę. Tyle z tego było pożytku, co z rosy.
      Nie chciałam już nawet żalić się i opisywać, jak biedny był ogród. Jeszcze w lipcu zachwycał, ale już od początku sierpnia to tylko umierał powoli. Potem przyszły mrozy do -8, 9 stopni i zielone jeszcze liście zrobiły się szare. Rozsypywały się w pył przy najlżejszym dotknięciu. Październik, najbardziej kolorowy miesiąc, był szaro-bury.
     Prawie codziennie wyły syreny strażaków, a w powietrzu czuć było zapach palących się torfowisk. jakoś tak cały świat jakby przyprószył się popiołem.
     A teraz pada na spragnioną, umęczoną ziemię. Równiutko spokojnie, delikatnie. A ja raduję się nim.
     W ogóle to ja lubię nawet taką późną jesień. Jest wtedy w powietrzu jakaś tajemnica, mgły skrywają litościwie cały horyzont. Coś skrada się na kocich, mięciutkich łapkach. W domu pali się już regularnie ogień, pryska i gada pod płytą. Jest czas na zadumę i na robótki.
    Na stolik wyfrunęły nitki i kawałki materiału. Kończę to, co kiedyś pozaczynałam. Otulam się szalem i słucham ciszy.
     Jutro pójdę na spacer do lasu.

     Mam wielką ochotę poczytać coś kojącego, niezbyt ambitnego i trochę odlecianego. Jako przykład przychodzi mi saga Margit San Demo, ale to już przeczytałam. Czy ktoś coś mógłby mi polecić?


niedziela, 11 października 2015

Próchnica jest dobra na wszystko!

     Pamiętacie takie różne wyliczanki z dzieciństwa, które miały zapewnić spełnienie marzeń? Trzeba było naliczyć np. 12 kasków motocyklowych białych, ale nie spojrzeć w międzyczasie na żaden czerwony i szczęście się miało w kieszeni.
     Dorośliśmy, zmądrzeliśmy, a ciągle coś z takiego myślenia zostało. Dostaję sporo listów, w których ludzie pytają o tę jedną, jedyną receptę, która zapewni im piękny ogród i zdrowe plony. I co ja mam powiedzieć? Że takiej nie ma? Bo każdy ogród jest inny, każda gleba jest inna i środowisko wokół też.Że u mnie grządki słomiane w tym roku zawiodły, a u pewnego znajomego z FB spisały się na medal?
   Czasem myślimy, że jeśli poznamy tę jedną, jedyną receptę i będziemy się jej niewolniczo trzymać, to się na pewno uda. Tymczasem gleba jest organizmem żywym, powiązanym z całym środowiskiem, z całym Wszechświatem. Jest różna w różnych miejscach. Dlatego zamiast szukać gotowej recepty, najlepiej jest zapoznać się z zasadami jej funkcjonowania i dopasować metody do naszych sił i naszego kawałka ziemi.

     Jedna rzecz jest najważniejsza - o żyzności gleby decyduje próchnica. A ta powstaje ze szczątków organicznych, czyli resztek roślin, zwierząt, odchodów itp. Natura tak zrobiła, że próchnica tworzy się na powierzchni gleby lub tuż pod, a nie w głębi. Powstaje ona przy udziale mikroorganizmów (w tym grzybów, bakterii, drobnych zwierząt itp.), które potrzebują tlenu. Jej skład w naturze jest taki, że przeważają materiały roślinne, następnie są odchody zwierzęce, dalej inne szczątki.

    Próchnica wiąże się z cząsteczkami gliny w przewodzie pokarmowym dżdżownic. Jest tam taki gruczoł wapienny, który produkuje zjonizowany wapń. Wapń pełni rolę spoiwa pomiędzy próchnicą, a gliną. Tak powstają gruzełki. Dzięki nim sole mineralne z próchnicy uwalniane są powoli, a nie wypłukiwane gwałtownie i zabierane w głąb ziemi. Rośliny mogą więc je czerpać równomiernie i według swoich potrzeb.

    Dobra próchnica zawiera rozmaite sole mineralne i pierwiastki. To ważne, bo potrzeby roślin zmieniają się dość często i szybko, w zależności od fazy wzrostu, a nawet od pory dnia. Żadne nawozy nie są w stanie ich zastąpić.

    Uwaga: torf NIE JEST próchnicą i nie ma żadnych właściwości odżywczych.

    Przenawozić można nie tylko nawozami chemicznymi, ale też naturalnymi, np. zbyt obficie stosowaną gnojówką. Tak wyhodowane warzywa też mogą być pełne rakotwórczych azotanów.

   Próchnica poza tym poprawia strukturę gleby, rozluźnia gleby ciężkie, a zwiększa pojemność wodną gleb lekkich.

   Wnioski:
- podstawową zasadą jest dbanie o odpowiednią ilość próchnicy w glebie,
- próchnicę otrzymujemy przez kompostowanie mieszanki materiału roślinnego (szczątki roślin, słoma, siano itp) oraz zwierzęcego (gnój, sierść, kości itp) przy dostępie powietrza i wody.

    Metodę kompostowania wybieramy taką, jak nam się podoba. Mnie najbardziej odpowiadają przekładańce czyli wały permakulturowe + ściółkowanie, ale kompost też robię, bo zawsze jest potrzebny.

   W zależności od rodzaju gleby do wałów/pryzm wprowadzamy pewne dodatki.
      Dobrze jest znać odczyn gleby - jeśli jest kwaśny, to dobrze jest podsypać grządki dolomitem., czyli zmieloną skałą wapienną. Wapna raczej nie polecam, chyba że mamy czas i cierpliwość podsypywać malutkie ilości co kilka dni. Dlaczego nie wapno? Bo działa super szybko i równie szybko jest wypłukiwane. Powoduje to huśtawkę "nastroju" gleby (czyli jej odczynu) kwaśny - zasadowy-znowu kwaśny, co nigdy nie wpływa dobrze na całość. Dolomit natomiast jest skała, z której wapń jest wypłukiwany powoli i sukcesywnie, poza tym zawiera inne, ciekawe mikroelementy. Podobne odkwaszające działanie ma popiół drzewny.
    Jeśli ziemia jest piaszczysta i przepuszczalna, dobrze jest do niej dodać trochę gliny. Ale uwaga: często pod warstwą piasku, płytko, znajduje się glina. Wtedy dodatek nie jest potrzebny. Robaczki wyniosą ją same na powierzchnię.

    Teraz, jesienią, dobrze jest przykryć nasze grządki grubą warstwą ściółki (liści jest pod dostatkiem), żeby życie w nich mogło rozwijać się bujnie i spokojnie. Wczesną wiosną dobrze jest je zgarnąć, choćby na ścieżki, żeby ziemia szybko się ogrzała, a kiedy rośliny podrosną, zaścielić znowu międzyrzędzia chroniąc je przed upałem i wyparowaniem wody.

   Tak dbamy o naszą próchnicę. Nie jest ważne, czy będą to wały, "kanapki" czy oddzielny kompost, który potem rozsypiemy na grządkach. Ważne jest, by było jej jak najwięcej. Bo próchnica jest dobra na wszystko!



środa, 7 października 2015

Aj, ten gender!

         Gender króluje w moim kurniku! Razem z tegorocznymi kurczakami. A jest ich trzy rzuty: Trzech Muszkieterów kupionych (tu dwóch już się zdeklarowało co do płci - czubata kurka liliputka beżowa z odrobiną czarnego i pasujący do niej kogucik - czarniawy z beżowym, trzeci kurczak w szachownicę ciągle nieokreślony). Kurczaki od Jarzębatki - wszystkie nieokreślone, podobnie kolorowe stadko z kupnych jajek wysiedziane przez Blondynkę.

     No co jest? Zwykle potrafię dość dokładnie określić płeć kurczaków już w dość młodym wieku, a tu takie coś... Ani chybi gender przyszło i namieszało.

    Jarzebatka jest mądrzejsza. Nie dość, że tak sprytnie zachomikowała własne jaja na wybiegu, że znaleźliśmy je dopiero, jak usiadła na dobre, to jeszcze przed opuszczeniem stadka i powrotem w ramiona koguta nauczyła je wchodzić do kurnika. A Blondynka, jak to blondynka. Strasznie się rządziła i wszystkich odpychała, a jak przyszło co do czego, to zostawiła młodziaki w prowizorycznej budce na wybiegu i do dziś muszę je wieczorami łapać.

    Ostatnio kuraki mają do tyłu, bo są skazane na mały wybieg po trzech atakach jastrzębia, mimo flar i krzaków na dużym. Żeby więc się nie zanudziły, to codziennie pod wieczór wypuszczam je na swobodę absolutną na łąki i zarośla za wybiegiem i muszę robić za pastereczkę kurzą. A wylatują z zagrody dosłownie na skrzydłach! Fruną jak kuropatwy jakieś, nad ziemią, żeby się jak najszybciej do trawy i chaszczy dorwać. Robaków tam niewiele, bo u nas ciągle susza, ale zawsze coś znajdą.

    Jedyny zdeklarowany koguci - liliputek jest moim pupilkiem, bo nie tylko z ręki je (to robi coś z połowa), ale też wskakuje na kolana i chodzi za mną jak psiak. Cała reszta oddaje się upojnemu rozgrzebywaniu kompostu, natomiast my, czyli ja i stary kogut, obserwujemy niebo. A jakże, paskudny jastrząb się pokazał! Dwa dni temu. To wstałam i pomachałam mu połami peleryny, żeby pokazać, że większam od niego. Uwierzył i zniknął.

      Wczoraj było mi już zimno, choć słońce jeszcze nie zaszło. Powiedziałam więc pierzastym: "Dziobaki, do kurnika! sio, zimno jest, lisy łażą i jastrząb lata, a ja tu dłużej stać nie będę!" Tak sobie gadałam, ale one jakby zrozumiały - ustawiły się i jak po sznurku poszły w pielesze. A normalnie nie sposób ich zgonić aż do ciemnej nocy, jak dzieci wypuszczone na plac zabaw. No, ma się tę siłę perswazji.
      Dziś niestety, siła perswazji nie zadziałała i musiałam uciec się do białego sera. Moje kury przepadają za serem, pióra by za niego oddały, a ze zrozumiałych powodów dostają go rzadko. Wystarczy więc im go pokazać, żeby poleciały pędem, gdzie się chce.

      W tej chwili już śpią na grubej warstwie słomy, a starsi na grzędzie. Więc i ja wszystkim pięknych snów życzę.

sobota, 3 października 2015

Ekologia na uniwersytecie ludowym

        Z wielkim zainteresowaniem i sympatią obserwuję nowo powstały Ekologiczny Uniwersytet Ludowy w Grzybowie. Ma on kształcić rolników nowej generacji, jest dostępny dla wszystkich i na dodatek przez pierwsze dwa lata darmowy (bo znaleziono sponsorów).
        Pierwsza grupa już zaczęła naukę.
   
     Odbywają staże w najlepszych gospodarstwach ekologicznych w Polsce, uczą się uprawy ziemi, hodowli zwierząt, przędzenia, tkania, robienia chleba i serów oraz innego rękodzieła, śpiewu, tańca i niezbędnej papierologii, która, choć nudna i marudna, niezbędna jest dziś (niestety) do przetrwania. Oraz bycia razem, bycia z innymi, rozsądnego i twórczego podejścia do swego gospodarstwa.

     Tutaj są artykuły o tym nietypowym uniwersytecie:

http://plock.wyborcza.pl/plock/1,35710,18907037,rzucili-wszystko-i-znalezli-wolnosc-pracuja-na-roli-spiewaja.html

http://www.bio-zycie.pl/ekologia/zapisz-si%C4%99-na-uniwersytet-i-zosta%C5%84-rolnikiem-ekologicznym

A tutaj jest oficjalna strona uniwersytetu:

http://www.eul.grzybow.pl/

    Trwają zapisy na zimowy semestr!

    Bardzo podobają mi się założenia i program nauki. Trudno powiedzieć, jak będzie w praktyce na dłuższą metę, ale potencjalny ładunek wiedzy i umiejętności jest bombowy! I to za darmo!
Pewnie jak zwykle znajdą się malkontenci, którzy będą krytykować. Ale ja chciałabym, żeby ktokolwiek inny zrobił chociaż tyle. Wiem, ile dobrego zdziałała mimo wszystko Akademia Bosej Stopy, mimo wszystkich niedociągnięć. Pomysł Uniwersytetu wydaje się o wiele bardziej wyważony i lepiej przygotowany.

    Wielu młodych, osiedlających się na roli,  nie ma ani wiedzy, ani doświadczenia, tylko szczery zapał i entuzjazm. Tutaj mogą zdobyć potrzebną wiedzę, mogą nabyć praktyki, przedyskutować i przemyśleć swoje własne projekty. Wtedy może będzie mniej rozczarowań, a więcej sukcesów. Piękne, zgodne z naturą gospodarstwa, przynoszące radość właścicielom i pożytek wszystkim.
Oby się spełniło!

Wtrącenie osobiste: Petera poznałam jako młodego chłopaka, który przyjechał ze Szwajcarii do Polski, żeby poznać rolników, którzy jeszcze gospodarują tradycyjnie (były to lata 80). Zobaczył i został. To, co zbudował on i jego żona zasługuje na najwyższe uznanie. Nie ma ten-tego, że system, że urzędnicy, że rąbek u spódnicy. Po prostu robią coś dobrego i mądrego i wykorzystują do tego nawet niektóre elementy systemu. A co!