Zastanawiałam się nad tym wczoraj przy pracy. Wszystkie macie rację, ale chyba jest jeszcze w tym coś więcej. Myślę, że bycie tutaj i robienie tego, co robimy, zaspakaja potrzeby naszego ciała, duszy i umysłu, nie tylko ten wewnętrzny przymus "parcia na ziemię".
Potrzeby ciała - bo my naprawdę nie umiemy żyć w mieście, bo potrzebujemy kontaktu z ziemią i z naturą. Czegoś realnego i prawdziwego. Poza tym macie rację, mamy dość oszukanej, bezsmakowej żywności. Oraz dość nabijania kabzy rozmaitym pośrednikom oraz politykom (przez taksy). Kiedy dowiedziałam się, że człowiek, który kupuje przetworzoną żywność, zjada rocznie ekwiwalent trzech paczek proszku do prania różnych chemikaliów, to dreszcz mnie przeszedł. Poza tym nasze kochane ciałko lubi pracę na świeżym powietrzu.
W dzieciństwie i młodości bardzo łatwo zapadałam na różne choroby. Moja zmora: bolące gardło, kaszel, wieczne przeziębienie, bóle reumatyczne. Odkąd tu jesteśmy i "jemy swoje" - prawie nie choruję. Czasem się zdarzy, tak raz na dwa-trzy lata, ale mija szybko. A biegam nieraz przemoczona, zimą wyskakuję w piżamie rankiem po drewno na opał, śpię przez 9 miesięcy w roku przy uchylonym oknie... Podobnie córka i mąż. I tak było nawet wtedy, kiedy córka chodziła do dwóch szkół (zwykłej i muzycznej), a my mieliśmy sporo kontaktów z ludźmi, bo do muzycznej trzeba było jej towarzyszyć. Natomiast kiedy przeniosła się do internatu i przestała jadać w domu - zaczęły ją chwytać grypki i przeziębienia. Ale i tak mniej, niż jej koleżanki.
Potrzeby duszy są tak różnorakie, że trudno je wymienić - potrzeba spokoju, uczucia, potrzeba tworzenia. Wszystkie one znajdują ujście w tym, co robimy. Praca na ziemi zmienia człowieka na lepsze, bo w niej styka się z prawdami prostymi. Świat dzisiejszy jest tak pokręcony, tak pełen zupełnie niepotrzebnych napięć, podburzania ludzi na siebie, że logiczność, spójność i prawdziwość świata natury jest znakomitą odtrutką.
Własna żywność daje też poczucie bezpieczeństwa. Nasze pokolenie wie, jak krucha jest cywilizacja dobrobytu i jak łatwo można przejść od niej do niewyobrażalnego kryzysu. Przecież początek lat 70 to była era względnego dobrobytu i pewności! A po niej nastał najczarniejszy kryzys i walka o przetrwanie... Pamiętam niezwykle ostrą zimę 78/79. Stanęły pociągi, drogi zasypane kilkumetrowymi zaspami. Mróz. Brak elektryczności przez kilka tygodni. Nasze rodziny, bardzo dumne ze swoich mieszkań w blokach, "z prawdziwymi łazienkami i komfortem", nagle znalazły się w ciemności i zimnie i głodzie. Woda w kranach zamarzła, a studni niet. Wiecie, co dzieje się w nieogrzewanym mieszkaniu przy przeszło 20 stopniach mrozu? A jeszcze jak zamarzła kanalizacja, nie ma wody do spłukania kibla, a sławojki "toże niet"? Sklepy jeszcze bardziej puste, niż zwykle, bo żywności nie dowieźli. Tymczasem w małym, podmiejskim domku mojej Babci, u której mieszkałam, było cieplutko, bo opał do kaflowych pieców gromadzi się rok wcześniej, wesoło płonęła lampa naftowa i świeczki, a na kuchni bulgotał kociołek pysznej zupy z zapasów wyciągniętych z piwniczki i spiżarni. Kociołek, bo cała bliższa i dalsza rodzina gromadziła się w tej oazie ciepła.
Patrzyłam, chłonęłam i wyciągnęłam wnioski. Można cieszyć się dobrami kultury i cywilizacji, ale nie trzeba od nich uzależniać swego życia. Rozwiązania najprostsze są najbardziej niezawodne. Jedyny pewnym elementem w tym niepewnym świecie jest ziemia, własny kawałek ziemi, który można zamienić na swoje schronienie i swój raj.
To tyle na razie o potrzebach duszy, choć można by tak jeszcze długo. A potrzeby umysłu? No cóż, im dłużej żyję, tak jak żyję, tym bardziej dociera do mnie słuszność naszego wyboru. Im więcej się uczę, tym bardziej rozumiem, jak ważne nie tylko dla nas i naszego zdrowia, ale dla całej Ziemi jest takie podejście do naszego na niej bytowania. To, co na początku było wyborem instynktownym i uczuciowym, dostaje swoją rozumową podpórkę.
Poza tym samo ogrodnictwo, samo nasze bycie tu jest ciągłym uczeniem się. Zimą "udaję się na uniwersytet" i uczę się. A jeszcze tyle mi zostało! Chciałabym poznać gwiazdy, owady, wszystkie ptaki nie tylko z nazwy, ale też ich współzależności.
Kiedyś, na początku, kiedy okazało się, że w owym czasie na naszym terenie nikogo nie interesowały ekologiczne warzywa na sprzedaż, miałam zamiar iść do pracy. Usiedliśmy jednak i podliczyliśmy wydatki na dojazdy, reprezentacyjne ubrania i kosmetyki, na żywność, której nie dałabym rady sama hodować, na lekarzy ewentualnie. I wyszło, że nic bym nie zarobiła, a straciła. Na dodatek kiedy przyjrzałam się stosunkom panującym w tej pracy, to powiedziałam sobie, że szkoda paść moim czasem (którego na tej ziemi mam tak mało), moim spokojem ducha i szczęściem mojej rodziny tego molocha. Jestem przekonana, że wtedy podjęłam najbardziej słuszną decyzję w moim życiu.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
Etykiety
borówka amerykańska
budki lęgowe
burak liściowy
cebula
chwasty
cieplarnie
ciepła grządka
cykoria sałatowa
czosnek
drób
drzewa
drzewa i krzewy owocowe
drzewa owocowe
dynie
dżdżownice
F1
fasola
filmy
funkcjonowanie roślin
gleba
GMO
gnojówki
gnój
grządki
grządki permakulturowe
grzyby
historia
humus
inicjatywy
inspekty
jabłonie
jagody goji
jarzebinogrusza
jesień
jesion
kalendarz biodynamiczny
kompost
konstrukcje
korzenie
kret
króliki
kuchnia
kury
las
leki
marchewka
mikoryza
mydlnica
narzędzia
nasiona
nasiona ekologiczne
naturalne środki myjące
nawożenie
ochrona naturalna
oczko wodne
odczyn gleby
ogród na stoku
orzechy piorące
owady pożyteczne
owce
pasternak
permakultura
pietruszka
pigwa
pismo Słowian
płoty
podlewanie
podlewanie butelkowe
podniesione grządki
pomidory
próchnica
przechowywanie
przycinanie drzew
ptaki
rabaty ozdobne.
ręczniki obrzędowe
sad
sadzenie
sadzenie drzew
samosiejki
sąsiedztwo roślin
seler
siew
słoma
słomiane grządki
Słowianie
sole mineralne
staw
staże
szkodniki
szparagi
szpinak
szpinak. grządki
ściółka
ściółkowanie
świdośliwa
trawnik
tworzenie
tyczki
uprawa
wały permakulturowe
warsztaty
warzywa
wegetarianizm
wiedza
wieża ziemniaczana
wiśnia syberyjska
woda
wzniesione grządki
zakładanie ogrodu
zasilanie
zbiory
zdrowa żywność
zdrowie
zielony nawóz
ziemniaki
ziemniaki w słomie
zima
zioła
zrębki
zwierzęta
żywopłot
żyzność
Tworzenie własnego raju na Ziemi to cudowne doświadczenie :)
OdpowiedzUsuńNo, Czarny Kotku, Wy akurat jesteście w najciekawszej fazie, bo zakładacie swoje siedlisko! A jak pięknie sobie już poczynasz i ile już wiesz i umiesz, to miałam okazję trochę podejrzeć :)
UsuńBabulinko, jakże się cieszę, że masz bloga! Czas pędzi, świat się zmienia, od roku zbieram się, żeby napisać do Ciebie maila, a tu proszę - jest. Blog! To, czego chciałam. Jeszcze raz - cieszę się bardzo. Będę czytać. Pozdrawiam. Agnieszka
OdpowiedzUsuńWitaj, Królowo Koników Polskich! Czytałam o nagrodach, jakie zgarnęli Twoi podopieczni i jestem z Ciebie dumna. Tak sobie myślałam, że fajnie by było popisać :)
UsuńAno właśnie, jak prąd w bloku wysiądzie to kiszka... Albo jak wodę wyłączą... czy też kanalizacja się zapcha. Brrr aż strach pomyśleć!
OdpowiedzUsuńA jak nie ma wody??? To dopiero;)
OdpowiedzUsuńNie mam :D Przywozimy w 1000-litrowym baniaku na przyczepce :D
UsuńA jak w mieście zabraknie wody, ciepła i żywności?
OdpowiedzUsuńOtóż to, ja sobie nie mogę wyobrazić powrotu do miasta. Bardzo dziwne, ale nawet nie lubię wody bieżącej, sama nie wiem czemu.
UsuńObejrzałam filmy i jestem zauroczona nie tylko ogrodem ale także Twoim głosem. Rzadka przyjemność obejrzeć i osoby i ich posiadłości w filmie. Też mam zamiar wykończyć dom rzeżbionymi nadokiennikami - podlaskie są szczególnie piękne, choć mnie bliżej do Kurpi czy uuu.... świdermajeru w wersji nadbużańskiej. Z innej beczki - czy masz doświadczenia z winoroślą? wyjątkowo pięknie mi w tym roku obrodziła po ostrym cięciu na wiosnę, bo już miałam dosyć tych marniutkich kuleczek. czy z obciętych teraz pędów, są za długie, można zrobić sadzonki?
OdpowiedzUsuńMożna jak najbardziej. Ja już robiłam kilka lat temu i w tym roku zamierzam zrobić. Trzeba tylko bardzo uważać, żeby wsadzić je dobrą stroną, po obcięciu to wcale nie takie oczywiste. Ja robię to tak: kawałki długości ok. 30 cm. wsadzam do doniczek, podlewam i ustawiam w chłodnym miejscu, na strychu albo w piwnicy. Od czasu do czasu sprawdzam, czy nie przeschły. Na wiosnę przynoszę do domu, a potem do foliaka. Moi znajomi robią duzo prościej - takie same kawałki pędów wsadzają do ziemi w zacisznym miejscu i przykrywają obficie słomą i liśćmi, trochę tak, jak róże na zimę. I też im się udaje. Powodzenia!
UsuńNajbardziej słuszną decyzję podjęłam, kiedy zwolniłam się z takiego molocha. Wysysał mnie przez parę ładnych lat i to było jedno z gorszych, życiowych doświadczeń. Dzisiaj wiem, że trzeba było to zrobić o wiele wcześniej, a najlepiej wcale się tam nie zatrudniać. Ale cóż, wszak uczy się człek na błędach. Teraz przekonuję zestresowanych, że nie warto, jak piszesz, paść swoim życiem czasem taki twór. Niezdecydowani - uciekajcie, póki czas!
OdpowiedzUsuńA kiedy popełnisz bloga dla tych niezdecydowanych - i innych? ;-))
UsuńA popełnię, chyba już niedługo nawet, bo normalnie, że aż...
OdpowiedzUsuńAle Cię cisną, ze wszystkich stron, droga Hano.
UsuńNo, ledwo zipię!
OdpowiedzUsuńNo to popełniaj :)
UsuńCo się stało, Haniu?
OdpowiedzUsuńLedwo zipię, z tego ciśnięcia. Bezblogowa jestem i wywiera się na mnie presję. Co innego pogadać w komentarzach, a co innego pisać blog. Ciebie podziwiam. Trzask-prask i po wszystkiem!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Oj tam, oj tam. Jak nie czujesz, to nie ulegaj presji. Wiesz, ile lat ja się przymierzałam? W końcu dojrzałam, a że wiele spraw miałam przemyślanych i często opisanych już gdzie indziej, to teraz daję po kawałku. Jak zechcesz, to załozysz, a jak nie, to tyż piknie.
OdpowiedzUsuńRzecz w tym, że chciałabym i boję się...
OdpowiedzUsuńBabulinko kochana, czytać Ciebie to ogromna przyjemność. Potrafisz ubrać w słowa to co ja sama myślę. Masz rację, że cywilizacja dobrobytu to jak bańka mydlana...w jednej chwili może zniknąć. Nie ma to jak własna pełna spiżarnia, kawałek ziemi i bliskość natury. Kocham to! Buziaki - Joaha
OdpowiedzUsuńDziękuję, Ci, Joasiu. Mam wrażenie, że coraz więcej osób myśli podobnie, nie jesteśmy same. A może to po prostu szczęście mieszka gdzieś pod listkiem w ogrodzie i w pełnej spiżarni przetworów przygotowanych z czułością?
UsuńBardzo podbudowujące przemyślenia i doświadczenia, zwłaszcza dla osób które odważyły wyrwać sie ze schematu. Więcej takich inspiracji :) Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuń