piątek, 28 sierpnia 2015

Sposób na szrotowiaka

      Znacie go, prawda? To małe bydlę (przepraszam - owad), który sprawia, że już w lipcu kasztany pokryte są zeschłymi liśćmi. Przylazło to-to kilkanaście lat temu i zżera nasze ulubione drzewa, a raczej ich liście.
      Kasztany jesienią... kto ze starszego pokolenia nie robił z nich ludzików? Całe wyprawy się urządzało, żeby zebrać jak najwięcej tych rudych skarbów. Poza robieniem ludzików dobrze je było nosić w kieszeni, a babcie pakowały je w woreczek i układały pod łóżkami, żeby zneutralizować żyły wodne. A jeszcze wiosną były cudowne, wyniosłe kwiaty, które swoim kwitnieniem przypominały, że "już nie czas się uczyć, kiedy kwitną kasztany".
      Obecnie kasztanowce często to sobą smutny widok chorych, biednych drzew.

      Jestem wierna drzewom mego dzieciństwa. Kasztanowiec był zresztą pierwszym drzewkiem, które wyhodowałam z nasiona jeszcze jako dziecko. Nic dziwnego, że posadziłam dwa na naszej posiadłości. Jeden z nich, młody, ale już duży i krzepki i kwitnący znajduje się na obecnym kurzym wybiegu. No i jest bardzo słabo zaatakowany przez szrotowiaka - w tej chwili ma na liściach trochę plam, ale tak ogólnie to jest cały zielony i krzepki.

    Do tej pory całą zasługę przypisywałam kurom, które wydziobują larwy ze spadających liści i rozgrzebują ziemię w ich poszukiwaniu. Do wczoraj. Bo wczoraj poszłam na wybieg nakarmić kurczaki, a mam ich 18, plus koguta i dwie kury - matki, ale już "wyzwolone" od podrośniętego przychówku. Stoję ja sobie i podziwiam tę wielokolorową gromadkę (21 kur - 8 lub 9 ras), kiedy nad głową słyszę szum, jakby deszcz bębnił po liściach. A stałam pod tym kasztanowcem właśnie. Deszcz to najbardziej w tej chwili wyczekiwane dobro. Spoglądam więc do góry, a tam w liściach buszuje całe stado sikoreczek modrych, tych malutkich. Zaczepiają się łapkami w akrobatycznych iście pozach i gorliwie wydłubują z liści przebrzydłe larwy!

     Uśmiechnęłam się do nich - na zdrowie, kochane. Odpłacają za zimowe dokarmianie, za wieszanie domków, za zostawianie dziuplastych drzew... Wiem, że te maluszki giną coraz częściej - od oprysków, herbicydów, całej tej ciężkiej chemii, którą człowiek próbuje zastąpić doskonałe dzieła Natury. No nic, dopóki żyję, będziecie u mnie miały oazę, w której jesteście najmilszymi gośćmi.

     Pamiętacie, jak pisałam o małych pomocnikach, którzy robią za nas wiele z tego, co jest do zrobienia? To jeszcze jeden z przykładów. A inny to ten, że nie miałam w tym roku mszyc na bobie. Też widziałam te małe, niebieskie cuda, jak się wokół niego uwijały.

Rysunek znaleziony w necie.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Bajanie

       Miał być post o pomidorach, ale magiczna rzeczywistość ciągle mnie zaskakuje i zdarzają się tak piękne i magiczne spotkania i zdarzenia, że muszę najpierw o tym napisać.

      Otóż jest nad Biebrzą magiczny rezerwat Trzyrzeczki. Pielgrzymujemy tam co roku wiosną, kiedy pod koronami drzew liściastych kwitną łany zawilców i przylaszczek, przetykane kokoryczą i innymi kwiatami. Bo las ten różni się od innych w okolicy tym, że jest głównie liściasty, jak to drzewiej bywało. Robią tam tez rzecz szaloną - otóż na podstawie analizy pyłkowej odtwarzają skład drzewostanu takim, jakim był kilkaset lat temu. I to łagodnie, powoli. wycinając pojedyncze drzewa i zastępując je innymi. Już przy leśniczówce, obok parkingu wita nas wielowiekowy, ogromny dąb. Bardzo majestatyczny. A podobnych, starych dębów jest tam ponad 100. Trudno słowami oddać klimat tego lasu, ale jest on niezwykły.

     W drewnianej, pięknej leśniczówce mieszka Ania, czyli pani leśniczy. Znajoma moich znajomych, artystów Oli i Jana, mieszkających też niezbyt daleko od nas. A teraz to już nasza znajoma...

      A było to tak: Ola zapowiedziała się do mnie z wizytą razem z córeczkami. Potem okazało się, że przyjedzie też Ania. A jeszcze potem, że u Ani gości Magda Bajarka (Baśnie Ludów Ziemi http://basnieludowziemi.wix.com/basnieludowziemi ) z córeczką. Cóż to była za miła wizyta! Na początku byłam bardzo onieśmielona, bo obawiałam się trochę, co tacy goście sobie pomyślą o moim zasuszonym ogrodzie i o nas... Zwłaszcza Maga, wielka Szamanka i cudowna opowiadaczka ... Ale się polubiliśmy od razu. Jakiś taki prąd przeszedł między nami, że nie trzeba było zbyt wielu słów.

     Zostaliśmy zaproszeni więc na wieczór baśni do magicznej leśniczówki w magicznym lesie. Wyobraźcie sobie  ognisko, maleńką grupę ludzi nadającą na tych samych falach, dźwięki lasu, zapachy... Nawoływania sóweczek, granie świerszczy. A potem Magda zaczęła opowiadać, a opowiada zupełnie niesamowicie. Zamyka oczy i zabiera nas w świat baśni, alegorii i mistycyzmu. Akompaniuje sobie przy tym na różnych instrumentach - szamańskim bębenku, dzwonkach, innych instrumentach, których nawet nie umiem nazwać.....

     Bardzo trudno oddać na piśmie czar takiej żywej opowieści, dość, że mój Piotruś ze swoim ADHD siedział cichutko, oczarowany, mimo, że niewiele rozumiał.

     Marzyłam od dawna, żeby posłuchać prawdziwego Baśniarza czy Baśniarkę i los mi to dał. A w jakim cudownym miejscu i w otoczeniu wspaniałych ludzi.

      Jeśli Magda zagości gdzieś niedaleko Was, to serdecznie polecam.



      

środa, 19 sierpnia 2015

Zachwycenie

       Upały poszły sobie po cichutku. Temperatura bardzo przyjemna - ciepło, lekki wiaterek. Cudnie lazurowe niebo z chmureczkami - owieczkami. No właśnie ... Lazurowe, bez śladu deszczu. suszy okropnie, wody w stawie prawie nie ma, a ogród walczy o przetrwanie. Nie ma mowy o pieleniu, nie ma mowy o późnych siewach. Walczymy o utrzymanie przynajmniej tego, co jest.
      Trawa zielona tylko w cieniu albo nad rzeką, na dawniej podmokłych bagnach. Dzielne, stare jabłonie jakoś jeszcze ciągną wodę, bo mirabelki już mdleją i osypują niedojrzałe owoce.

      A skoro nie można tego zmienić, to trzeba polubić i cieszyć się niespodziewanymi wakacjami w środku lata. Zachwycam się więc pachnącym sosnami i jałowcami wiatrem, ciepłą pieszczotą słońca, brakiem owadów z tych gryzących, i spijam gorliwie całe piękno późnego lata.

     Dziś zjedliśmy wczesny obiad (u nas zawsze jest wczesny, po francusku, ok. 12 - 13) w altanie. Potem oczy zaczęły mi się zamykać, poszłam więc na sjestę. Ale nie do domu, w końcu trzeba korzystać z lata. Wzięłam więc prześcieradło i poduszeczkę i pod baldachimem jabłoni poszłam na łąkę.
         O przez tę bramę poszłam ze świata ogrodowego do świata łąkowego, czując bosymi stopami ciepło ziemi.
        A na łące czaple białe i siwe pochylają się nad zmalałą rzeczką, żurawie wrzeszczą, co wiedzą, świerszcze cykają, kaczki buszują po sadzawkach.
        Rozłożyłam materac w cieniu olch i przysnęłam sobie trochę, z Tikim na straży. A po obudzeniu pierwsze, co zobaczyłam, to tańczące blaski i cienie - zieleń, błękit i złoto. A zaraz potem zobaczyłam nad sobą baldachim tańczących liści, prześwietlonych słońcem. To było, jakbym pierwszy raz w życiu zobaczyła kolory, tak świeże były i soczyste. Jakbym pierwszy raz w życiu poczuła wiatr pachnący sianem. Jakbym pierwszy raz czuła całym ciałem ISTNIENIE.


       Spojrzałam w bok, a tam, tuż przy mnie, wykluwał się z poczwarki przepiękny motyl. Przysiadł na pniu młodej olchy i suszył skrzydła. Patrzyłam na zieleń, na motyla, na przelatujące ptaki i na grę cieni i słońca. I popadłam w zachwycenie. Taki całkowity spokój, pełnia, szczęście. Czułam się całkowicie bezpieczna i utulona, jak w kochających ramionach. Przez jakiś czas - bezczas cały świat był daleko, nieważny. Ważne było tylko piękno, harmonia i trwanie.
       Warto czasem dać sobie spokój z martwieniem się, z zabieganiem, z myśleniem. Tylko trwać w podziwie.
       Ten moment mija, ale zostaje wewnątrz taka cisza i pogoda, jak najpiękniejszy klejnot.

środa, 12 sierpnia 2015

Ekonomia nowego świata

       Ten post jest w pewien sposób kontynuacją poprzedniego. Wasze komentarze, zwłaszcza ten Bazylii, dały mi do myślenia i rozbudziły potrzebę pewnego wyjaśnienia mego sposobu widzenia świata.

      Moim zdaniem biznes i głęboka ekologia to dwie wykluczające się sprawy. Biznes jest bezwzględny i twardy: nie masz forsy, nie masz świadczeń. Wiąże się też z opisaną wcześniej zazdrosną ochroną własnych "sekretów".
      Nie jestem przeciwna otrzymywaniu wynagrodzenia za świadczone przysługi, ale ekonomia drugiego świata funkcjonuje na planie wymiany przysług i prawie odpłaty. To całkowite postawienie na głowie praw świata biznesu, ale też logiczne i w praktyce świetnie się sprawdza.

     Cóż to jest prawo odpłaty?
Funkcjonowało ono u Słowian i ciągle jeszcze jest żywe na wsiach, jak zaświadcza Bazylia. Chodzi o prostą sprawę: Ty mnie, a ja Tobie. W miarę możliwości adekwatnie, ale z życzliwością i liczeniem się z możliwościami innych. Jeśli ktoś przychodzi do wiedźmy (ogródkowej, uzdrawiającej, budującej czy innej), to zajmuje jej czas i bierze energię, którą ona mogła by poświęcić np. na wyhodowanie swojej żywności, zadbanie o swoje zdrowie czy coś innego, żywotnego dla niej. Dlatego kosmiczne, elementarne prawo równowagi nakazuje, żeby to wynagrodzić. W taki sposób, w jaki można - albo pieniędzmi, albo pomocą czy inną przysługą. Niekoniecznie zaraz i od razu, ale też niezbyt długo po fakcie. Ludzie wrażliwi czują to sami z siebie i sami z siebie umieją przyjąć z wdziękiem czyjąś pomoc i oddać ją, jak mogą.
        Bazylia zadała mi kilka ważnych dla niej pytań. Odpowiedź zajęła mi kilkanaście minut, byłam też szczęśliwa, że ktoś troszczy się o Ziemię i docenia moją wiedzę. Czyli dostałam pozytywnego kopa. Z kolei kiedy zimą zachorowałam, dostałam od Bazylii wspaniały syrop, jedyny, który mi naprawdę pomógł. Za żadne pieniądze bym takiego nie kupiła. A ludzie, którzy proponują drogie staże, nie dostali nic... Nie tylko równowaga przysług została zachowana, ale wzrosła też w świecie pula życzliwości i dobrych myśli.
   Nie tylko Bazylia pamiętała o mnie, dostałam od Was więcej syropów i innych lekarstw, za co jestem wdzięczna. Np. Maść od Kuro Neko bardzo pomogła mi na bolące stawy. a najbardziej świadomość Waszej dobroci i życzliwości. Wybaczycie mi, że nie wymienię Was wszystkich, ale mam Was w sercu, a tu chodziło o zilustrowanie pewnej tezy. W każdym razie DZIĘKUJĘ!
       Tego wszystkiego nie da się wymierzyć pieniędzmi, one ucinają wszelkie więzi. Bo "płacę i wymagam", a potem won! Nie ma wdzięczności, nie ma pozytywnego kopa.

       Jest taka dziwna sprawa, że ludzie, którzy biorą "co łaska" za swoje usługi, w sumie są często lepiej wynagradzani, niż ci, którzy ustalają ceny i kurczowo się ich trzymają. Ten strach o dochody blokuje swobodny przepływ energii wdzięczności i wzajemnych przysług.

    Należy jednak być uważnym, aby nie dać się "wyssać" wampirom, czyli takim, którzy chcą brać, nie dając nic w zamian. Wbrew pozorom takie dawanie w nicość jest szkodliwe zarówno dla dającego, jak dla biorącego. Tacy ludzie jednak istnieją i trzeba umieć się od nich odciąć z całą stanowczością. Jednak nie zawsze wiadomo to z góry, dlatego dobrze jest postawić sprawy jasno: owszem, można do nas przyjechać, ale trzeba liczyć się z tym, że na mieszkanie i utrzymanie należy zarobić, bo nas to tez kosztuje. Nic wielkiego, 4 godziny pomocy dziennie. Także inne sprawy lepiej postawić jasno i nie cierpieć w milczeniu, kiedy mamy coś ważnego do zrobienia, a ktoś domaga się, żebyśmy mu wszystko dawali.

     Oczywiście zawsze są wyjątki - jeśli ktoś jest w rozpaczliwej sytuacji, zbyt słaby czy chory, to pomaga się takiej osobie bezinteresownie. Licząc po prostu, że przysługa sama do nas wróci. Także rodzina i przyjaciele to zupełnie inny przypadek, zwykle jesteśmy powiązani bardzo gęstą siatką wzajemnych zależności i przysług, mamy do nich zaufanie i nie liczymy na odpłatę zaraz i już. Jednak i tu trzeba uważać na "wampiry". Nic nie usprawiedliwia bezkarnego i bezczelnego wykorzystywania innych. Czasem takie odcięcie się jest bolesne, ale konieczne dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Nie pomożemy nikomu tak naprawdę, dając się wykorzystywać, a sobie możemy bardzo zaszkodzić, aż do śmierci z wyczerpania czy choroby psychicznej. No, to już są skrajne przypadki, ale kto obcował z wampirami i toksycznymi ludźmi, ten wie, jakie szkody potrafią zrobić.

       W ekonomii nowego świata, która nie tylko odpłaca się na planie materialnym, ale też na planie energetycznym, zwiększając ilość życzliwości i sympatii w świecie, dzieją się cuda. Nie mogę ich wszystkich opisać, bo wiele nie dotyczy mnie osobiście, ale są mi znane sprawy zupełnie zdumiewające. Z mojego doświadczenia tylko kilka drobiazgów: mimo, że piszę prawie o wszystkim, co wiem (zawsze są jakieś sekrety rzemiosła, ale to są sprawy dla bardzo zaawansowanych, które zdradza się tylko wybranym uczniom i to pod koniec ich szkolenia, kiedy prawie prześcigną nauczyciela), to wiem, że gdybym ogłosiła, że prowadzę płatne staże, to wiele osób, które mogą, chętnie by w nich uczestniczyło. Bo wolą dotknąć i sprawdzić, a mają na to pieniądze i za mało czasu, żeby zrobić w trybie "pomoc za naukę". Wiem też, że gdyby była taka potrzeba, to sto domów stoi przede mną otworem, a to lepsze, niż lokata w banku. Wiem też, że gdyby zdarzyło się coś (oby nie), jakiś wypadek czy inne przeciwności losu, to mogę liczyć na pomoc i mobilizację wielu ludzi. Też lepsze niż najlepsza lokata. Gdyby trzeba było zarabiać, też dam radę, właśnie dzięki znajomościom i inspirującym pomysłom życzliwych ludzi.
       Kiedy jest krucho z finansami, to zawsze nagle i niespodziewanie pojawia się jakby znikąd to, czego akurat potrzeba.

       Myślę, że podstawą tej ekonomii nowego świata jest przezwyciężenie strachu, obawy przed brakiem środków i otwarcie się na przepływ energii i dóbr. U dawnych Słowian nie było ubogich, sierot, ani żebraków, jak niechętnie przyznają nawet germańscy "misjonarze". Każdy miał potrzebną opiekę i to życzliwą opiekę. Nie było też pasożytów, nawet kapłani zarabiali pracą własnych rąk, jak wszyscy (odpowiedź mieszczan gdańskich dla chrześcijańskich "misjonarzy", spisana także w ich kronikach). Nie było złodziei, ani gwałtów, a domy i skrzynie były zawsze otwarte. Ludzie znali, bo byli uczeni od dziecka, prawo odpłaty i wzajemnej życzliwości. Dlatego nawet jeszcze w niedawnych czasach, na wsi w niektórych regionach Polski, mimo, że już zamykano domy, wyjeżdżając, to zawsze zostawiano w sieni lub w podsieniach wiadro wody i bochenek chleba dla niespodziewanego, strudzonego wędrowca.
       Może więc ta ekonomia nowego świata, to powrót do dawnej, życzliwszej ludziom i naturze ekonomii? Gdzieś tam, w każdym z nas drzemie tęsknota za spokojniejszym, bezpieczniejszym i bardziej sympatycznym światem, za rajem utraconym. A on jest w zasięgu ręki, trzeba tylko przestać się bać. Dawne - nowe idee idą jak burza i zmieniają serca wielu ludzi, nie tylko młodych.
     Aha, ta ekonomia nie wyklucza uczciwego zarabiania na życie, bo "wart robotnik zapłaty swojej", a dzieła wykonane ze znawstwem i miłością warte są swojej ceny, ale przywraca właściwe proporcje. Nie ma co się bać ani konkurencji, ani dzielenia się wiedzą, bo nie każdy ma czas i umiejętności potrzebne do wykonania wszystkiego i dla prawdziwych, rzetelnych fachmanów zawsze będzie możliwość zbytu. Tym większa, im więcej dobrej energii będą miały ich dzieła. A dobra energia pochodzi z życzliwego, pełnego mądrej miłości stosunku do świata, do innych i do własnej pracy.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Dwoistość

     Od urodzenia mam pewien rodzaj błogosławionej schizofrenii - nie wiem tak do końca kim i skąd jestem: Polką po matce czy Czarnorusinką po ojcu? Z miasta (z racji urodzenia, wychowania i rodziny matki) czy ze wsi (też po ojcu i z własnych marzeń i świadomego wyboru). Czasem to jest to trochę męczące i bulwersujące, ale daje tę możliwość, że można patrzeć na świat z różnej perspektywy i rozumieć obie strony.

    Nie mówiąc już o tym, że własnej córce zafundowałam o wiele większy dylemat: Polska czy Francja? Na razie skłania się ku Irlandii i to nie ze względów finansowych, ale ze względu serca i upodobań.

    Mogłabym mnożyć takie dwoistości w moim życiu: ekologia czy tradycja, samowystarczalność czy żywność z marketu? Oraz wiele innych.

      W naszym domu spotykają się dwa różne światy, a w każdym z nich żyłam przez jakiś czas i każdy rozumiem, ale pogodzić ich nie bardzo umiem.

    Świat jeden:
  
         Zwę go tradycyjnym, gdzie podstawą jest wykształcenie, dobra praca, własny biznes. Zabieganie o porządny dom, o wykształcenie dzieci, o fajny samochód. Zabiegi pielęgnacyjne i diety, spacery z kijkami, wyjazdy do Turcji czy innego tropiku na wakacje. Znany od dziecka bezpieczny świat zapobiegliwości, walki o przetrwanie i dorobienie się.
         Istnieją w nim jednak zgrzyty, z którymi trudno mi się pogodzić. Zakłada on bowiem konkurencję, walkę i zawiść. Pewna osoba prowadzi płatne staże i kursy. Ktoś inny wpada na podobny pomysł. I to nie za progiem, ale w zupełnie innym regionie. I sypią się pomstowania, oskarżenia o kradzież pomysłu. Kiedy dowodzę, że podobne staże były prowadzone już od dawna w innych miejscach, natykam się na mu: "My jesteśmy pierwsi w Polsce, na takim poziomie, w taki sposób..."
        Inny przykład: ktoś prowadzi bardzo ciekawą i popularną uprawę ziół i własnych wyrobów. I znowu pomstowanie, że ludzie przyjeżdżają, wypytują, pewnie konkurencję chcą robić, a ona tymczasem za naukę musiała płacić i sama do wielu rzeczy dochodzić. O nie, nie powie, nie pokaże, nie poinformuje. Nie będzie sobie konkurencji hodować.... to, co robi, naprawdę jest fajne, ale jakoś mnie od tej chwili odrzuca. Tym bardziej, że ktoś inny robi to samo, dzieląc się z ochotą wszystkim, co wie. A sprzedaż mu nie spada, tylko wprost przeciwnie.

Świat drugi:

        Przybywają z plecakami z różnych dziwnych miejsc, gdzie coś budowali lub tworzyli wspólnotowe ogrody. Marzą o świecie bez pieniędzy, choć wiedzą, że takie życie na razie jest niemożliwe. Poza tym łatwiej w podróż zabrać trochę pieniędzy, niż słoiki z przetworami. Zarabiają więc czasem trochę, pracując ciężko i uczciwie i co najciekawsze zawsze tę pracę znajdują. Znajdują też chatę na zimę, ziemię, którejś ktoś ma za dużo, wspólne mieszkanie. Czasem grają na ulicach albo sprzedają własne wyroby. Najważniejsza jest jednak życzliwość, współczucie, poszanowanie dla innych i dla przyrody. Wszystkie plany i realizacje są "open sources", natychmiast dostępne dla wszystkich chętnych w myśl zasady, że dobrego nigdy za wiele, a to, co dam, do mnie wróci w taki czy inny sposób.
     W tym świecie też są zgrzyty. Pierwszy, na szczęście rzadki w Polsce, ale częstszy na Zachodzie, to pewien rodzaj pasożytnictwa. Na szczęście ci, których znam, pracują dużo i uczciwie i zawsze oferują coś w zamian. Inny - to to, że zapatrzenie we własne stany emocjonalne i marzenia powoduje, że niektórzy potrafią zmarnować pięknie zapowiadające się przedsięwzięcia i nie dotrzymywać danego słowa. Na szczęście coraz więcej jest ludzi ogarniętych i stabilnych. No i pewna nieporadność i bałaganiarstwo niektórych. I znowu - widzę bardzo dobry trend, coraz więcej młodych jest solidnych, wytrwałych i przygotowanych do tego, co robią. A najciekawsze, że to, co zrobią, funkcjonuje mimo, że z początku wydaje się szaleństwem. Piece rakietowe naprawdę grzeją, lepianki z gliny są wygodne, suche i ciepłe itp. Oby im się szczęściło!

        Świat drugi jest mi o wiele bliższy, ale nie wiem, czy sama bym tak umiała. Chociaż... ja właściwie tak żyję. Bez żadnych własnych dochodów, żyję z emerytury mego męża, w zamian hodując żywność i utrzymując dom w stanie zdatnym do zamieszkania. Hej!

   

wtorek, 4 sierpnia 2015

Trzepot motylich skrzydeł

        Prawdopodobnie trzepot skrzydeł motyla nad Amazonką potrafi sprowokować tajfun na Pacyfiku, czy coś takiego - tak bardzo powiązane są ze sobą wszystkie zjawiska na Ziemi. Ciekawe, jakie zmiany na świecie spowodują te wszystkie motyle trzepoczące skrzydłami nad moją lawendą i oregano?   Jest ich dużo, wyjątkowo dużo w tym roku. Rozmaitych.
     
      Dawno nie pisałam, może miały w tym udział spotkania i wizyty najróżniejsze, ludzi dawniej poznanych i nowych. Może trochę zmęczenie, może też trochę poczucie, że wszystko, co ważne z teorii i praktyki zakładania ogrodów już napisałam?  Teraz pozostają tylko sprawozdania z tego, co się u nas dzieje, a kogo to interesuje?

    Zmieniłam się. Nie rzucam się frenetycznie na pracę, nie mam poczucia, że muszę. Potrafię godzinami podziwiać motyle i pszczoły na lawendzie albo ryby w stawie. Mimo to ogród daje piękne plony: bób wyższy ode mnie, 30 centymetrowe strąki fasoli, kalafiory, kapustę, ziemniaki, buraki i masę innych warzyw. Tak koło południa zwykle biorę koszyczek i idę zerwać coś na obiad. Dziś była fasolka szparagowa z sosem z cebuli duszonej z pomidorami i młode ziemniaki, kiedy indziej chłodnik czy krem z zielonego groszku.

     Wszystko to pomimo suszy, która nas nęka przez całe lato. Niedawno udało się nam kupić młode drzewka kasztanów jadalnych. Mąż wykopał dziurę na prawie 2 metry, a ziemia ciągle sucha jak popiół, żadnego śladu wilgoci. Było sporo dni pochmurnych, trochę pokropiło, ale tylko po wierzchu. Pod świerkami nawet ziemi nie zmoczyło. No cóż, to nie pierwsza susza, tylko co najmniej trzecia czy czwarta, odkąd tu mieszkamy. I wcale nie największa. Ale podlewać trzeba i plony mizerniejsze, niż się zapowiadały. W tej sytuacji dobrze spisuje się Nowy Warzywnik, na glinie. Bo w Starym, na piasku, szybko wszystko wysycha. Poziom wody w rzekach i stawach też rekordowo niski.

    Mamy też skrajne temperatury: jeszcze kilka dni temu o świcie było zaledwie 5 stopni, w ciągu dnia  17, a dzisiaj już 32.

     Zrobiony został nowy wał na miejscu starej plantacji truskawek, dzięki Miłym Gościom. Jednak u nas wały spisują się najlepiej.

     Zebrany czosnek - polski Harnaś. Będzie zapas na całą zimę. Zebrana cebula z dymki suszy się na słońcu. Pielenie czeka na odrobinę deszczu, bo w tym suchym upale aż strach cokolwiek w ziemi ruszyć.
      Dzięki Patrykowi mamy pełno siana, cały hangar zawalony. wnosimy je z córką po trochu na stryszek nad hangarem. Owce na zimę zabezpieczone.

      Kurczaków się nalęgło jak za grosz maku, zarówno tych zwykłych, od naszych kurek z hodowli, jak i jakichś cudaków rasowych z kupionych jajek. Razem 19. Większość z nich jest w tym delikatnym momencie, kiedy mama kwoka zostawiła je własnemu losowi, a one jeszcze małe i sprytne p przez oczka siatki wyłażą z wybiegu. Muszę tu pochwalić nasze drapieżniki, czyli psy i koty - swoich nie ruszają, mimo, że poza tym polują na inne ptaki. Nawet dobroduszna, kochana Luna wiosną na moich oczach zżarła młodego drozda. A tu nic (jak na razie). Takie małe piszczące chodzą im pod nosem, a one patrzą w inną stronę. Piłsudski (kot, nie marszałek) za to im się przygląda z upodobaniem, ale też nie rusza. Może się wychowają. Jakby się wychowały, to będę miała koguciki i prawdopodobnie kilka kokoszek na zbyciu. Wychowane pod kwoką, więc dobre matki w przyszłości.
     A teraz idę gapić się na obłoki, bo w tym upale nic innego nie da się robić. Za to jakie zapachy idą z sosen, jałowców, żywotników i z ziół! Upić się nimi można.

Dopisek wieczorny:  Chyba nie powinnam wychodzić ze swego ogrodu, bo jak gdzieś pojadę, to rzeczywistość mi daje kopa. Skoczyliśmy późnym popołudniem nad jezioro. Piękne, położone w lesie, z plażą i płycizną ciągnącą się dość daleko, więc ulubione przez rodziny z dziećmi. Na plaży spory tłumek, w wodzie zadowolone dzieciaki i ich rodzice, a między nimi uwijała się rodzinka kaczek. Podchodziły prawie do rąk kąpiących się, smyrgały po brzegu. W pewnej chwili dwóch małych łobuzów zaczęło obrzucać je żwirem i kamieniami. Aż coś się we mnie przekręciło. Robili to tuż pod moim nosem, zwróciłam więc im uwagę, że tak nie wolno. Dość ostro zwróciłam i zapytałam o ich mamę. Na to podniósł się z sąsiedniego koca jakiś młodziak i zwyzywał mnie, a "dobra" mamusia pocieszała biedniutkiego synka, któremu przerwano świetną zabawę. I cała sielanka pękła.

sobota, 27 czerwca 2015

Bujne życie

      Nawet jeśli eksperyment ze słomianymi grządkami jest taki sobie, to są tylko dwie maleńkie grządeczki w ogólnej bujności życia ogrodowego. Na dokładkę jest nadzieja, że w przyszłym roku będą wyglądać tak, jak ich zeszłoroczna starsza siostra. Pamiętacie maleńkie, liche ziemniaczki z poprzedniego postu? W tym roku to wygląda tak:

          Pogoda jest piękna, niezbyt gorąco, ale też nie zimno. Tyle, że sucho. Podlewałam już ze 3 razy, bo rośliny nie dają rady. Poziom wody w studni i w stawie rekordowo niski. tymczasem ta grzęda słomiana przepięknie utrzymuje wilgoć.
          Najlepiej jednak spisują się klasyczne przekładańce, czyli wały. Oraz to, co nazywam wałami uproszczonymi, czyli miejsca, gdzie przez rok lub dwa składałam rozmaite roślinne resztki (siano, wyrwane chwasty, nać itp.) od czasu do czasu podrzucając trochę kurzeńca lub obornika.
       
  U góry późna kapusta, bób i ziemniaki na wale zrobionym zeszłej jesieni.
A tutaj chrzan i znowu pyry z bobem.
 Cebula, skorzonera i późna marchewka na przechowanie.
 Groszek zielony, buraki, pietruszka, kalarepka i (jakże by inaczej) - zabłąkana pyra.
 Pomidorek. Hmmm, ciekawe jakiego koloru będzie, bo wszystko mi się z nimi pomieszało. Ważne, że rosną i rozwijają się.
 O, ten już ma owocki i to ile! To jest bardzo szczególny pomidor. Mam nadzieję, że może nawet zapoczątkuje nową linię pomidorów odpornych na przymrozki. W każdym razie rośnie oddzielnie i będę z niego zbierać nasiona.
Ostróżki wyrosły na dwa metry i pysznią się kolorami nieba.
Chyba jeszcze nigdy nie było aż tyle kwiatów na nenufarach. Pamiętam taki rok, kiedy pierwsze kwiaty rozwinęły się po połowie lipca, a w tym roku jak zaczęły w maju, to szaleją.

wtorek, 23 czerwca 2015

Słomiane grządki - podsumowanie

        Po dwóch latach prób nadszedł czas, żebym zebrała i podsumowała swoje doświadczenia ze słomianymi grządkami.
        Robiłam ich dwa rodzaje: jedne z warstw luźnej słomy, przełożonych gnojem i drugie z całych kostek, przysypanych gnojem po wierzchu i podlewanych.

        To grządka z całych kostek, z posadzonymi dyniami. Rosną dość słabo, muszę je ratować posypywaniem dolomitem i podlewaniem rozcieńczoną gnojówką.  Moim zdaniem nasze, polskie baloty są zbyt luźne, przy naciśnięciu zachowują się się jak gąbka. Dość dobrze trzymają wilgoć, ale ich struktura jest zbyt luźna, żeby korzenie dobrze się czuły i rozwijały.
        We Francji udaje się to jakoś lepiej, prawdopodobnie dlatego, że ich kostki słomy są mocno zbite i twarde.

              Grządka z warstw gnoju i słomy. Mimo udeptywania pozostaje sprężysta i luźna, podobnie do tej z balotów. Ziemniaki rosnące na niej w zeszłym roku wzeszły późno i rosły powoli dość długo, dopiero w sierpniu zaczęły krzewić się poprawnie. Plon był średni.

         O, takie niewielkie krzaczuszki były w połowie czerwca. Pod spodem dla porównania ziemniaki, te same, posadzone w tym samym czasie na klasycznym wale.

     Jest jednak pewna dobra rzecz w tych wałach: otóż w drugim roku zaczynają być bardzo żyzne, zwłaszcza jeśli na zimę przysypano je ziemią lub kompostem.   Grządka, na której w zeszłym roku były te słabiutkie ziemniaki, które widzicie na zdjęciu, w tym roku aż bucha urodzajnością i kilka zapomnianych kartofelek dało olbrzymie krzaki.

       Czyli warto budować słomiane grządki, choćby dlatego, że zajmuje to mało czasu i wymaga niewiele wysiłku, natomiast błędem jest robienie ich wiosną i obsadzanie czy obsiewanie w tym samym roku.  Można zrobić je już teraz, korzystając z chwili oddechu w pracach polowych, a obsadzić w przyszłym roku wiosną.
      Aby przyspieszyć kompostowanie dobrze jest przysypać je po wierzchu cienką warstwą ziemi lub kompostu, ewentualnie zieloną, świeżo ściętą trawą ( o ile cała nie poszła na ściółkowanie). Oczywiście koniecznie należy dodawać gnój lub często i obficie zlewać gnojówką - dla zrównoważenia azotu z węglem. Słoma, podobnie jak drewno, w początkowej fazie kompostowania, pochłania azot. Dopiero potem oddaje go do gleby. Obecnie można kupić suszony obornik w sklepach ogrodniczych, jednak to już ostatnia deska ratunku. Nie wiadomo, skąd pochodzi (najczęściej z rzeźni) i czym karmione były zwierzęta. Najlepiej mieć własny, ewentualnie od kogoś, komu ufamy.

     A poza tym w końcu u nas pada! cieszę się, bo susza robiła się już katastrofalna. W minionych dniach kilka razy pokropiło symbolicznie, ale słabiutko, tylko po liściach. A ziemia dalej była sucha. Teraz mam nadzieję, że choć trochę zamoczy korzenie.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Sprawozdanie

    Czuję się dżunglasto! Co roku o tej porze wręcz poraża mnie zielona, rozbuchana bujność, która bierze we władanie nasz ogród. Czuję się w nim jak krasnoludek, wśród ostróżek wyższych ode mnie i krzewów i pnączy. Wysiłki, żeby okiełzać trochę to wszystko wydają się też krasnoludzkie..

       W warzywniku też już pełno nowości. Ze wszystkich rodzajów grządek najlepiej spisują się klasyczne wały. Dwa zrobione w zeszłym roku latem, przy miłej pomocy Kuro Neko i jej chłopaka, a jeden przeze mnie wczesną jesienią.
Wały zrobione zgodnie z zasadą: wykopany rowek zapełniony butwiejącym drewnem, na to warstwami gnój, słoma, liście i inne takie. Następnie przykryte wykopaną ziemią i obsiane zielonym nawozem. Zimę przetrwały pod grubą kołderką z liści i słomy, a wczesną wiosną zostały odkryte. Ziemia nagrzała się na nich szybciutko i można było sadzić. Teraz znowu je ściółkuję, zwłaszcza pod ziemniakami, które wybujały bajecznie i zaczynają już kwitnąć. Także ścieżki są zaściółkowane słomą.



Grządki z kostek słomy spisują się tak sobie, poprawnie, tak na 3+, ale nic więcej. Zrobiłam dwie i posadziłam na nich dynie. Możliwe, że to dlatego, że kostki są bardzo luźne. Albo za mało azotu? Rozrobiłam więc w wodzie trochę owczego nawozu i podlewam dynie taką rozcieńczoną gnojówką. Grządka na zdjęciu jest przytulona do południowo-wschodniej ściany tunelu.
      W tle przepiękny krzew bzu czarnego. wiecie, że te krzewy, przywiezione od mojej Babci nie chciały u nas rosnąć? Za słaba ziemia (była). Ale na to znalazł się sposób - posadziłam go na końcu warzywnika i zaczęłam pod nim składać kompost, czyli głównie wyrwane chwasty. Teraz jest piękny, bujny i cieszy oczy. A ja mam źródło liści na ściółkę, kwiatu i owoców. W tej chwili jego zapach rozchodzi się po całym Nowym Warzywniku (nazwanym tak w przeciwieństwie do Starego Warzywnika, który powstał parę lat wcześniej). Warto posadzić taki krzew w warzywniku, gdzieś, gdzie nie będzie przeszkadzał. Nie tylko kompost w jego cieniu rozkłada się lepiej, niż gdzie indziej, to jeszcze zapach odstrasza ślimaki, podobnie jak liście rozłożone jako ściółka. Poza tym jest rośliną pułapkową dla mszyc, które często na nim widać, ale które mu nie szkodzą.

Na złomowisku znalazłam stare koło od roweru i tak powstało ustrojstwo dla fasoli, która pnie się po nim bardzo zadowolona. Jest praktyczniejsze od tyczek, mniej z nim roboty i nie przewróci się, w przeciwieństwie do tyczkowych wigwamów. Każdy sznurek jest przytwierdzony do ziemi kołeczkiem.
  












   A po prawej groszek na siatce. Na wale pięcioletnim, w towarzystwie buraczków, pietruszki i zjedzonej już rzodkiewki z sałatą. Już ma całkiem duże strąki, za kilka dni zaczną się uczty groszkowe. Będzie zupa-krem z groszku, ulubiona przez wielu moich krewnych i znajomych. Te wielkie liście na pierwszym planie to nie pory, tylko czosnek. Jakaś tradycyjna odmiana, bardzo bujna, którą dostałam od pewnej młodej kuzyneczki. Dzięki!



A to wieczornik damski, mój ulubiony, na brzegu Starego Warzywnika. Jest większy ode mnie, uwierzycie? Taka gigantyczna maciejka, chociaż pachnie nieco inaczej.I o zmroku pachnie przepięknie, słodko i nostalgicznie. Na zdjęciu tego nie widać, ale kwiaty są w różnych odcieniach fioletu i białe. Postaram się zebrać nasiona, będą do rozdania. Za nim szparagi rozwijają swoje pióropusze.



Słońce już zachodzi, a nad ogrodem czuwa aniołek w gęstwinie szałwi, lawendy, róż i hortensji.



środa, 3 czerwca 2015

Jak wykurzyć ślimaki?

        Truskawkowa pełnia na dworze, upał zupełnie już letni. Ogród ruszył z kopyta i jest tak piękny w swojej bujnej zieleni i zapachach kwiatów, że nic, tylko kosztować szczęścia.

        Tymczasem u niektórych słychać płacz i zgrzytanie zębami, bo oto nocą wypełzają ONE - podstępne, nagie i ociekające śluzem i  robią armagedon wśród młodych, obiecujących roślinek. ONE, czyli ślimory.

         U nas na szczęście jest ich niewiele, ale dostaję różne sygnały od zdesperowanych ogrodników.

         Co w tym przypadku robić, jeśli nie chcemy używać chemii? Ano trzeba zakasać rękawy i zadziałać kompleksowo. Ślimaki, jako istoty nagie i śluzowate uwielbiają wilgoć i cień, nie lubią natomiast światła i powietrza. Oraz wszystkiego, co suche i ostre i może je ranić. Mają też naturalnych wrogów. Najwięksi z nich to ropuchy, ale także jeże, kaczki, inne ptaki oraz ślimaki drapieżne (bywają takie, ale w Polsce jest ich niewiele).

       Jeśli mamy więc ogród opanowany przez wrogów z krainy śluzowców, to trzeba przystąpić do zdecydowanych działań krótko- i długodystansowych.

DZIAŁANIA NATYCHMIASTOWE:

1. Usunąć ściółkę. Tak, ta święta ściółka permakulturowców, zwłaszcza słomiana, jest ostoją ślimaków. Świetnie sprawdza się i jest potrzebna w przypadku suszy, ale może też spowodować plagę ślimaków. ściółkę dajemy na kompost, natomiast na grządkach zostawiamy nagą ziemię, żeby Słońce wypaliło jaja gasteropodów. Ewentualnie możemy potem lekko zaściółkować materiałami, których one nie lubią: liśćmi czarnego bzu, paprociami i wrotyczem.
2.  Wykosić wszystkie wysokie zarośla wokół i w warzywniku, usunąć rozmaite graty i cegły, które mogą być dla nich schronieniem.
3. Zainstalować pułapki piwne oraz rozłożyć w cieniu kilka kawałków zmurszałych desek, pod którymi w ciągu dnia będą się chronić. A my je regularnie będziemy stamtąd zbierać i... najlepiej dawać kaczkom lub kurom. Z dala od warzywnika.
4. Można wokół wrażliwych roślin rozsypywać warstwę popiołu, trocin lub układać kołnierzyki z czegoś suchego i drapiącego, ale te odstraszacze działają tylko wtedy, kiedy są suche. Czyli do pierwszego deszczu.
5. Nie podlewamy wieczorem, nie moczymy gleby. Podlewamy rzadko, ale obficie wczesnym rankiem. Trudno, trzeba od czasu do czasu wstać ze słońcem.
6. Czasem nocą można udać się z latarką na łowy i przyłapać naszych wrogów na gorącym uczynku. Złapać i wynieść dalekoo....

Uwaga: przy spulchnianiu ziemi uważać, żeby nie zranić ukrywających się w niej ropuch - one są naszymi najlepszymi sprzymierzeńcami w walce ze ślimakami.

DZIAŁANIA DŁUGOFALOWE

1. Zaprosić ropuchy do naszego ogrodu - czyli zbudować im oczko wodne, w którym mogą się rozmnażać, i to bliziutko warzywnika. Oraz jakąś stertę kamieni na schronienie.
Ewa Szelburg-Zarembina pisała w swoich wspomnieniach z dzieciństwa, że jej ojciec spacerował zawsze z papierowymi torebkami i jeśli spotkał ropuchę, to przynosił ją do ogrodu.
2. Zrobić schronienie dla jeży w zacisznym kącie ogrodu.
3. Wokół warzywnika utrzymywać pas ochronny wykoszonej krótko trawy,a najlepiej, jeśli to możliwe, otoczyć warzywnik alejką wysypaną żwirem lub wyłożoną betonowymi płytkami. Niezbyt to ekologiczne, ale skuteczne przeciw ślimakom.
4. W okolicy narażonej na ślimaki ściółkować jedynie po zbiorach, natomiast w czasie wegetacji roślin rozkładać najwyżej rośliny, o których pisałam wyżej. Można też ściółkować rozłożonym kompostem.
5. Regularnie wyrywać chwasty.

Wracamy tu do tradycyjnego ogrodnictwa naszych dziadków i pradziadków. Ono najbardziej było dostosowane do warunków, jakie panują w naszych ogrodach.

      W ogrodzie wszystkie żywioły powinny być w równowadze: ziemia, światło, powietrze, wilgoć... Jeśli któryś z nich dominuje, to zwykle oznacza to kłopoty: albo suszę, albo plagę ślimaków, albo jeszcze coś innego. Ogród jest miejscem, które trwa w stanie dynamicznej równowagi. Jeśli zmieniają się warunki, powinien też zmieniać się nasz sposób działania. Jeśli jest sucho - ściółkujemy, jeśli wilgotno - usuwamy ściółkę. Nie ma metod, które działają zawsze i wszędzie jednakowo, niezależnie od gleby, klimatu, pogody... Dlatego ogrodnik powinien "czuć" swoją ziemię i dostosowywać się. Oraz używać często i mocno swojej inteligencji, żeby zaradzić różnym niedoborom, a nie powielać schematy. To wielka sztuka, ale też wspaniałe narzędzie rozwoju.

czwartek, 21 maja 2015

Ekranowanie czyli tworzenie mikroklimatu

        Niedawna wizyta Joanny z domu pod Lipami uświadomiła mi, że udało nam się stworzyć na naszym wietrznym skrawku ziemi prawdziwy mikroklimat. Joanna mieszka na Żuławach, gdzie ziemia i pogoda są łaskawsze, a mimo to zauważyła, że nasze rośliny są większe i bardziej rozwinięte, niż jej. I gdzie ta osławiona "polska syberia", cisnęło się jej pytanie. A ja wtedy użwiadomiłam sobie, że od paru lat odczuwam wiosną i latem brak wiatru, który wcześniej przeganiał dokuczliwe komarzyska. Jak również to, że w warzywniku czuję się jak na podgrzewanej patelni, podczas gdy wokoło wiatr hula po łąkach.

        Posadzone od północy i północnego zachodu bujne żywopłoty i laski zatrzymują wiatr, "czesząc" go, a nie spiętrzając, jak robią to mury. Wikła się on gdzieś wśród gałęzi i igiełek, łagodnieje, stając się lekkim zefirkiem, a nie podnosi się do góry i opada wściekłym wirem kawałek dalej, jak ma to miejsce w przypadku murów.

      Niższe żywopłoty i żywopłociki dzielą przestrzeń na jakby oddzielne pokoje, zwiększając poczucie przytulności. Są tak niskie, że nie zacieniają i pozwalają promieniom Słońca ogrzewać ziemię, a następnie zatrzymują to ciepło wewnątrz. Ściana lasku również odbija to ciepło i kieruje na grządki. Podobnie powierzchnia stawu, która odbija światło i rozprasza je w swoim otoczeniu.

     Jednym słowem, pomalutku i po cichutku, udało się nam pokonać zastoinę mrozową. Klimat ciągle jest ostry, ale już o wiele mniej, niż na początku.

      Wredne łapy przymrozków, pełzające od północy, też gubią się w labiryncie drzew i krzewów, a one swoją piersią dumnie chronią kwiaty i warzywa.


      Przyszło mi jeszcze do głowy, że w podobny sposób tworzymy swój własny mikroklimat wewnętrzny, klimat naszej duszy. Nie krzycząc i walcząc, ale spokojnie sadząc miękkie, skuteczne zapory ŻYWEGO I ROSNĄCEGO, które chroni najdelikatniejsze piękno i pożyteczność. Niewiele zdziałamy gardłując i denerwując się, a bardzo wiele możemy zrobić, pozwalając, by to, co naturalne, dobre i pożyteczne rozrosło się w naszym wnętrzu, dając odpór goryczy, zmęczeniu i beznadziejności. Kiedy pozwalamy temu rosnąć? Kiedy stajemy się coraz bardziej samodzielni, samowystarczalni. Kiedy słuchamy śpiewu drozda, zamiast politycznych, fałszywych debat. Kiedy siejemy sałatę czy wąchamy tulipany albo bez. Kiedy własnymi rękoma zrobimy coś pożytecznego. Kiedy ciągle potrafimy zachwycić się i zamknąć w sercu przelotne chwile i obrazy. Kiedy przytulimy się do własnoręcznie posadzonego drzewa. Kiedy otaczamy się życiem, a nie martwymi przedmiotami. Wtedy coś w nas rośnie, spokojnie i powoli i chroni od wiatru i podstępnych przymrozków. Stajemy się silni.

sobota, 16 maja 2015

Pierwsze zbiory

        Tak gdzieś na początku kwietnia mój Piotruś pyta mnie: "A sałatę posiałaś?"
     -  No pewnie1
     - A jaką?
     - Mieszaną, na młode listki. Razem z rzodkiewką.
     - To posiej koniecznie jeszcze majową!

     W tej samej chwili zerkam pod stopy, a tu cała kępa samosiejek sałatowych sobie wzeszła już wesolutko. To się je przepikowało, bo wyglądały na majowe - część do tunelu, część na wale.
No i już od 10 dni zajadamy się różnoraką sałatą, aż nam uszy zielenieją.

      Jak co roku furorę robią szparagi, udało mi się przekonać już sporo osób, które twierdziły, że ich nie lubią. Dziś smakowali je uczestnicy warsztatów serowarskich w Leśnym Dworku w Kryłatce.

    Mamy też rzodkiewki, takie młodziutkie i delikatne, rozmaite szczypiory, w tym także szczypior z czosnku, zioła (mój kochany lubczyk!) oraz rabarbar.
     Zebrałam też już kilka koszy szpinaku z jesiennego siewu, wczoraj wycięłam ostatnie, bo zaczynały już w kwiaty dawać.
     O dzikich sałatkach z różnych mniszków, bluszczyków i podagryczników można by poematy pisać.

     Tak pomalutku nasz ogródek zaczyna nas żywić na nowo.

      Poza tym zachwyca kwiatami, zielenią i zapachami. Aż się w tym wszystkim zagubiłam, rozpłynęłam i nie było mnie dość długo.
      Ostatnio na łeb na szyję próbujemy postawić drugi tunel, żeby zdążyć przed wyjazdem Pierra. Wyglądam jak ofiara losu, bo z tego pośpiechu i zmęczenia ciągle czymś obrywam - dziś próbowałam wyrwać kołek z ziemi. Wyskoczył niespodziewanie i rozerwał mi policzek. A wcześniej upadła bramka na róże, bo słup przegnił. Kiedy je zaczepiałam na nowej bramce, to tak zawinęłam się w kilkumetrowe, kolczaste pędy, że cała jestem podrapana. No dobra, niedługo gorący okres się kończy, to będę zasuwać pomalutku.

    Ale pięknie jest!


wtorek, 21 kwietnia 2015

Sznur mierniczy i złoty środek

      Wszyscy wiedzą, że w ogrodzie bardzo przydatny jest sznurek nawinięty na dwa zaostrzone patyki. Pomaga w wyznaczani ścieżek i rzędów do siewu. Mało kto wie, że w kilka minut możemy zamienić go w sznur mierniczy używany przez wieki - od budowniczych piramid, poprzez zamki i kościoły romańskie, do budowniczych katedr.

       Wystarczy zawiązać na nim 13 węzłów w równych odległościach. Tradycyjnie była to odległość stopy, choć można przyjąć dowolną miarę. Stopa przez wieki nieco się zmieniała, ale zawsze jest to około 30 centymetrów. To wygodna odległość, dobra do wyznaczania ścieżek i rozstawy rządków warzyw.

      Mamy więc na naszym sznurze wyznaczone przy pomocy węzełków 12 równych odcinków. Do czego możemy ich użyć? Ano choćby do wyznaczania kątów prostych przy budowie altanki. Robi się to tak:
 Składamy sznurek w trójkąt, który ma jeden bok równy 3 odcinkom, drugi 4, a trzeci 5. I już mamy idealny kąt prosty bez wielkich zabiegów.

    Chcemy kąt 60 stopni? Proszę bardzo:

       Można też za jego pomocą rysować okręgi i dzielić je na równe odcinki, np. przy budowie altanki. Wystarczy, że przy jego pomocy narysujemy okrąg, którego promień ma np. 4, 6, 8, 10 czy 12 stóp. Potem na obwodzie koła, przy pomocy tego samego sznura odmierzamy odstępy co 2 czy 4 stopy. Uwaga: sznura nie układamy na obwodzie, tylko naprężamy między dwoma punktami. Mamy równiutkie odstępy na obwodzie koła.


      Przy pomocy tego sznura można wyznaczać też bardzo skomplikowane proporcje, takie jak liczba Pi czy złoty środek, ale to już dla amatorów łamigłówek. Poniżej przykład wytyczania spirali. Oczywiście jako jednostkę możemy przyjąć dowolną długość, ważne, aby była zawsze taka sama.


      Dobrej zabawy!

niedziela, 19 kwietnia 2015

Pergola - tania i łatwa

       W ogrodzie tak jak w życiu - magia i poezja przeplata się z prozą. Ale ta proza też do poezji i magii prowadzi. Mówiąc krótko: zamarzyła się nam pergola podtrzymująca winorośl i może kilka innych roślin.
       Pergola ma być nastrojowa, romantyczna, podobna do tych, które można spotkać w starych ogrodach na południu Francji i we Włoszech. No i tania oraz możliwa do skonstruowania dla nas, zupełnych beztalenci technicznych. No i trwała, bo winorośl rośnie trochę dłużej, niż fasolka czy inny groszek pachnący.

      Grodząc warzywnik wpadłam na pewien pomysł, który już realizujemy. Zgromadziliśmy potrzebne materiały, przygotowaliśmy miejsce. Sama pergola ma wyglądać mniej więcej tak, jak te znalezione w necie:



A potrzebne nam są przede wszystkim pręty zbrojeniowe o przekroju 12 mm na łuki i nieco cieńsze na poprzeczki oraz kawałki rury ocynkowanej na "stopki". Resztki rur mamy ze słupków do ogrodzenia.
     Nasza pergola ma mieć wysokość ok. 2,5 metra i podobną szerokość, potrzebne są na to pręty o długości 6 metrów. Na składnicy pręty zbrojeniowe mają długość 12 metrów, więc można je pociąć dowolnie i robić konstrukcje zarówno większe, jak nieco mniejsze. Granicą jest giętkość pręta.
     Ich ilość zależy od wielkości budowanego tunelu, trzeba liczyć jeden łuk co 60 do 100 cm, zależnie od wagi roślin mających się na nich wspierać. My przyjęliśmy ok.80 cm.
     Kawałki rur ocynkowanych powinny mieć co najmniej 50 cm. długości, ale im więcej, tym lepiej, nie więcej jednak niż metr. Chodzi o to, że same pręty zbrojeniowe wbite w ziemię z czasem mogą się odkształcić, rozepchać - ziemia jest przecież miękka, a pręt dość cienki. Nie ma to znaczenia, jeśli budujemy taką przenośną pergolę na jeden sezon (np. do fasoli), jednak jeśli ma być stała, to powinna być dość solidnie zakotwiczona w ziemi.

     Rurki wbijamy głęboko w ziemię w miejscach, gdzie mają być stopki łuków. Te miejsca wyznaczmy za pomocą zwykłego sznurka ogrodniczego. Następnie zginamy delikatnie przygotowany pręt i jego końce wsuwamy do rurek. Wyrównujemy łuki przy pomocy sztywnej deski, tak, żeby były tej samej wysokości. Cieńsze pręty tniemy na odpowiednią długość i przymocowujemy w poprzek, tworząc kratę. Jeśli ktoś ma zdolności i narzędzia, może je przyspawać, ale wystarczy po prostu porządnie przykręcić grubym nierdzewnym drutem.
      Rury ocynkowane można wypełnić cementem, głównie po to, aby zatopione w nim pręty nie korodowały zbyt szybko i żeby nie zbierała się w nich woda. Usztywni to też bardziej całą konstrukcję.
      Pozostaje tylko pomalować farbą "prosto na rdzę" lub pociągnąć olejem, co kto woli. I pergola gotowa!
       Łuki można ustawiać w linii prostej, ale można też robić łagodne zakręty - pręty zbrojeniowe są dość giętkie. My ustawiamy malutki, 5 metrowy tunel, ale już wyobrażam sobie taką "gąsienicę" obrośniętą kolorowymi pnączami... Hej, gęba mi się śmieje!



P.S. Można też zrobić altanę-kopułę, wbijając nóżki łuków po obwodzie koła i krzyżując łuki pośrodku!

środa, 15 kwietnia 2015

Historia białych fiołków

    Wiosna jest w tym roku mocno nieśmiała, zachowuje się jak wstydliwa panna, co to by i chciała i boi się. Mimo to powoli, powolutku rozwijają się coraz inne kwiaty. Mamy ich wiele, takich pierwszych, malutkich, tuż przy ziemi, a mimo to najukochańszych, bo wyczekiwanych z utęsknieniem przez całą zimę.
     We wszystkich zakątkach naszego ogrodu wdzięczą się błękitnie łany fiołków, ale niektóre z nich są białe. Najpiękniejszy dywan jest na frontowej rabacie - cały bielutki. A było z nimi tak..

     W naszym miasteczku był piękny, duży park. Aż za piękny na tak zapyziałe miasteczko, położony do tego trochę na peryferiach, za budynkiem liceum. Z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam go w całym splendorze: cicha uliczka, przy niej kute ogrodzenie z trzema bramami. Na wprost głównej bramy zagłębienie w kształcie wydłużonej podkowy, z kolorowymi rabatami pośrodku, żwirowanymi ścieżkami i ławeczkami przy nich. W miejscu wygięcia podkowy - cementowy podest, okrągły, otoczony krzewami strzyżonymi i ławeczkami. Mama mi opowiadała, że bywały tam wcześniej co sobota potańcówki.  Do tego zagłębienia schodziło się po kilku schodkach. Górą też biegły alejki, krzyżujące się między starymi, ogromnymi drzewami i krzewami.
     W parku, na prawo od wejścia, przy płocie, stał też malutki, bajkowy domek dozorcy, za nim mały plac zabaw dla dzieci - huśtawki, ślizgawki, drabinki. Mam zdjęcia, jak bawię się na tym placyku.

    Dalej w głąb, za podkową, park stawał się dzikszy i dochodził aż do naturalnych łąk i lasków.

    Dla małego dziecka było to miejsce zaczarowane. Dopiero dużo później dowiedziałam się, że przed I wojną światową stała tam cerkiew prawosławna, zniszczona w czasie tej wojny.

    Niestety, w miarę jak rosłam, park coraz bardziej podupadał. Zniknęło kute ogrodzenie, w domku zamieszkała patologia. W pewnym momencie zawalił się i pobudowano tam ohydny bieda-barak. Nie było już kwiatów, placu zabaw, sukcesywnie znikały ławki.

     Kiedy uczyłam się w liceum w latach 70 był to już smutny, opuszczony, zarośnięty park. Chodziliśmy czasem tam sprzątać w ramach czynów społecznych. Wtedy to odkryłam wśród krzewów maleńkie, białe fiołki. Wzięłam kilka sadzonek i przesadziłam do ogrodu mojej Babci.

     Potem na wiele lat opuściłam miasteczko, zapomniałam o fiołkach i innych kwiatkach w moim maleńkim ogródeczku, który Dziadek wydzielił mi na podwórku.

    Kiedy jednak kupiliśmy nasz Kawałek Raju, zaczęłam buszować po ogrodach rodziny i znajomych w poszukiwaniu sadzonek - wyobraźcie sobie 3 gołe hektary do obsadzenia! I one były tam, czekały na mnie. Przyjechały do naszego ogrodu i zadomowiły się w nim, natomiast u Babci wyginęły...

    Teraz Babci i Dziadka już nie ma z nami, dom należy do kogoś innego... Większość parku zniknęła, zabudowana nowymi osiedlami... Tylko te fiołki i kilka innych roślin, przeniesionych do nas, pomaga mi pamiętać o tym, co było.
Zdjęcie z netu, bo aparat oddał ducha....