środa, 11 stycznia 2017

Nuda

         Pamiętam dobrze moje dzieciństwo i to bardzo wczesne, niektóre wspomnienia są nawet z czasów, kiedy jeszcze nie mówiłam. A zaczęłam mówić, zanim skończyłam rok. Prawdopodobnie była to w miasteczku sensacja - bobas na rękach, z czarną, zjeżoną czupryną, drobniutki, który mówi całymi zdaniami! Pamiętam więc momenty, kiedy się nudziłam. A były to tylko i jedynie momenty, kiedy zmuszano mnie do bycia "grzeczną" i krępowano moją wolność. Zostawiona sama sobie nigdy się nie nudziłam, wprost przeciwnie - świat był tak zajmujący, a możliwości tyle, że zapominałam nawet o jedzeniu.
        Pamiętam jedno takie zderzenie między pojmowaniem świata przez małe dziecko, a jego pojmowania przez dorosłych. Rodzice zabrali mnie na wózku na spacer drogą wiodącą nad rzekę (och, te rodzinne spacery - moja zmora aż do lat nastoletnich, kiedy wystrojone musiałyśmy odbyć niedzielny spacer z rodzicami, tak, jakbyśmy byli kochającą się rodziną, sztywny, nastawiony na "jak nas widzą"!). Po obu stronach drogi były łąki porośnięte firletką i jaskrami. Całym jestestwem małego człowieka chciałam biegać po tych łąkach, dotykać, widzieć i obserwować świat owadów i roślin. Robić coś, po krótce. Wyrywałam się z wózka, więc ojciec przeskoczył rów i przyniósł mi bukiecik kwiatów. co za pomyłka! Ja nie chciałam MIEĆ martwych kwiatów, ale uczestniczyć w życiu łąki! Upuściłam bukiecik i ciągle domagałam się wolności. Oczywiście, w ich mniemanu byłam paskudnym, rozpuszczonym brzdącem, które nie wie, czego chce.
       Zderzenie dwóch świadomości - dziecięcej, która chce uczestniczyć, odkrywać i być wolną i dorosłej, nastawionej na "mieć", zamiast "być".
     
        Tak ogólnie, to nuda często była konstruktywna. Iluż to rzeczy nauczyłam się, żeby przed nią uciec! Czytać i szydełkować nauczyłam się, zanim poszłam do szkoły. Moja matka pracowała w domu, dziergając serwetki szale dla spółdzielni chałupniczej, więc ją naśladowałam. Zatrzymywano mnie w domu w wypadku częstych chorób (jakoś nikt nie dostrzegł, że powracające bronchity i zapalenia oskrzeli to skutek przegrzania i alergii), więc czytałam, malowałam, lepiłam. Niechcący, przesiadując w kuchni z babcią, która świetnie gotowała i mówiła przy tym, co robi, nauczyłam się gotować...
        W szkole też często nudziłam się (ogólnie wspominam szkołę jako koszmar) - kiedy moi koledzy sylabizowali w elementarzu, ja czytałam pod ławką Trylogię albo Czterech Pancernych. Pamiętam jeszcze zdumienie na twarzy nauczycielki, kiedy wyciągnęła mi książkę spod ławki! Nic nie powiedziała. Nauczyłam się też dokładnie geografii. Co było robić, kiedy nauczyciel kazał przeczytać lekcję z książki, a sam wychodził pociągać alkohol w schowku na przyrządy gimnastyczne? Z czytaniem uporałam się w 10 minut, a przez resztę czasu studiowałam atlas geograficzny, wymyślając przyszłe podróże.

        Aby nie nudzić się w domu wolnym czasie i nie uczestniczyć w domowych konfliktach, chodziłam na wielogodzinne wędrówki po okolicy. Wiem, dla samotnej dziewczynki to niebezpieczne, ale nigdy nic złego mi się nie zdarzyło. To były najpiękniejsze chwile mego dzieciństwa i dojrzewania. Wiele cudów wtedy widziałam i doświadczyłam.

       A wspólne zabawy z innymi dziećmi? Ten dreszczyk emocji, te kłótnie i godzenie się. Miałam w tym czasie przyjaciółkę, słabą uczennicę, ale wspaniałą liderkę. To ona zabierała mnie na ryzykowne wyprawy przez płoty, żeby wykradać owoce i warzywa z ogrodów (mieliśmy swoje, ale liczył się dreszczyk emocji), ona zabrała mnie pod ziemię, żeby błądzić w labiryncie budowanych właśnie kanałów ściekowych, ona organizowała zawody w skokach wzwyż na kawałku piasku, z nią chodziłyśmy po liście do parku (żeby zrobić ściółkę kurom jej babci) i po resztki ziarna do pustych wagonów kolejowych, stojących przy elewatorze. To ona organizowała zawody w skokach z huśtawek na placu zabaw. Dzięki niej moje dzieciństwo miało kolor i smak przygody. Oczywiście, w domu obrywałam cięgi, bo to "nie było dobre towarzystwo" - nieślubne dziecko z biednej rodziny, ale już nauczyłam się, że "dorośli są głupi". Tak, jakby u nas było idealnie! A nie było.

     Dziś robi się wszystko, aby dzieci się nie nudziły. Cały czas mają zajęty, ciągle są pilnowane i kierowane. Zmuszane do tego, co lubią dorośli. Co za koszmar!

     Obecnie też lubię czasem się ponudzić. Patrzę w okno, na ptaki zlatujące się do karmników, na słońce i chmury. I myślę. Wiele wspaniałych myśli zrodziło się w ciszy i spokoju. Myślę, że nasi przodkowie spędzali wiele czasu zimą, patrząc w okno albo siedząc na przyzbie. A potem wstawali, szli i podbijali imperia (Rzym i Bizancjum), po czym wracali do swego okna i myśli lęgły się w ich głowach...

      Widzę, jak młodym często ciężko jest przeżyć pierwszą zimę na wsi. Nie umieją oswoić nudy, spojrzeć sobie w twarz i znaleźć tam potencjał twórczy. Muszą mieć zaplanowane zajęcia, rozrywki, żeby "zabić czas". Właśnie - zabić, a nie celebrować. Czasu zabić nie można, on jest i kpi z naszych prób zapomnienia o nim. Można go natomiast celebrować i wykorzystać. Nie myśleć o niczym konkretnym, nic nie musieć. Po prostu zapatrzyć się na świat. "Zapatrzony" - są takie obrazy. Tak nazywano ludzi, którzy w jakiś sposób zapatrzyli się, przebijając otoczkę "rzeczywistości". Rodziły się z tego zdumiewające rzeczy. Albo dla tej osoby, albo nawet dla świata.
  
      Nie bójmy się nudy, szukajmy jej. Ona nam podpowie, co możemy wydrzeć ze swoich trzewi, co możemy zrozumieć, co zrobić. Nie walczmy z nią. Ona jest naszym najlepszym sprzymierzeńcem.

    

16 komentarzy:

  1. Wyzwalasz wspomnienia::)
    Ja aż tak daleko pamięcią nie sięgam, a dzieciństwo dzielę na dwa etapy, do I klasy i od II klasy. W drugiej klasie przeprowadziłam się na inną ulicę i to już nie było to samo. Na miejscu nie było babci, tylko dziwna ciotka-sekutnica, która nie lubiła dzieci i nie znała żartów. Do babci miałam blisko, ale dla małego dziecka to jednak było kawałek. Wydaje mi się, że poza dom, do koleżanek w sąsiedztwie to już chodziłam w wieku 3 lat. Często bawiliśmy się na ulicy, szerokiej, piaszczystej, na środku był pasek bruku. Tam graliśmy w piłkę, taplaliśmy się w błocie po burzy. Samochodów wtedy nie było, no, może jeden na tej ulicy. Droga wiodła na łaki i pola.
    U nas nie było zwyczajów rodzinnych spacerów, mama po kościele zajęta był gotowaniem obiadu. Za to tata czasem mnie zabierał przed obiadem na spacer. Byłam najmłodszym dzieckiem, dużo młodszym od pozostałych i byłąm im kulą u nogi. Jak tak marudziłam, że się nudzę to w niedzielę tata zabierał mnie na spacer. A to nad pobliską rzekę, wąska była, bo to w zasadzie jej źródła, a to do swojej małej pasieki. I pięknie wtedy opowiadał, o ptakach, o rybach, o drzewach. Pamiętam jeden spacer, w bardzo upalny dzień, kiedy kwitły akacje i kręciło się tam mnóstwo pszczół. Wtedy opowiedział mi, co robią pszczoły, jak się należy zachowywać w ich pobliżu. Jak byłam nastolatką to bardzo często jechałam rowerem na łąki, żeby położyć się w wysokiej trawie i patrzeć w niebo, albo łowić w rzeczce szczeżuje. Wtedy też byłam wsiowym dziwadłem, bo prowadzałam nasze psy na spacery do lasu, albo na łaki, wtedy nikt, dosłownie nikt nie prowadzał na wsi psów na specery, więc ludzie gadali, że "się spańszczam".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałaś wspaniałego tatę, że potrafił Ci tak ciekawie opowiadać. A te koszmarne spacery odbywały się w niedzielę po obiedzie. To była ta paskudna nuda i bezustanne strofowanie.

      Usuń
  2. Nuda, jakże pejoratywny wydźwiek ma to słowo. Oznacza zazwyczaj brak pomysłow na to, co robić z wolnym czasem, pustkę umysłową, sennośc połączoną z nijakoscią i nicniedzianiem, brak kreatywności, otępienie. Jest jednak róznica między nudą, uzytą w takim znaczeniu, jakie zazwyczaj ja mam na mysli i nudą, jako czasem wolnym, nieskrepowanym żadną powinnością, nudą jako cudownym bezmiarem mozliwosci. Taką nude i ja lubię (a właściwie tylko zimą jej doświadczam, a wiec i dlatego również lubie zimę).Czas na wspomnienia i marzenia, na układanie sobie w głowie znaczeń i uczuć.Dobry to czas, gdy za oknem zima. Mozna pisać...Opowiadać...Słuchać...Piekną opowieśc nam tu wysnułaś Jagodo. Od razu i ja zajrzałam w czasy mojego dzieciństwa i napotkałam tam moją zwariowaną koleżankę, Grażynkę...(swoją droga, dobrze że taką ją pamiętam, że nie spotkałam jej jako dorosłej, bo niestety nie ułozyło sie jej zycie. Wolę ją pamietac jako szaloną, odwazną dziewczynkę, która wyciągała mnie na niebezpieczne eskapady. Dzięki niej mam tyle fajnych wspomnień...)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspomnienia takie uczą, dobrze je mieć i być świadomą, co było dobre, a co nie.

      Usuń
  3. Z tym czytaniem miałam podobnie. Tylko nauczycielka zmuszała mnie do składania sylab, żebym nie odstawała od reszty. A ja jak na złość zawsze odstawałam :P W starszych klasach, nauczyciele kazali mi czytać lektury na głos dla całej klasy, a sami zajmowali się czymś innym. Dziś podejrzewam, że również piciem w kantorku ;)
    Co do dzieciaków to owszem, trochę na wyrost zasypujemy ich tym, czego nam brakowało. Staram się pamiętać by ,,nie zagłaskać kota na śmierć" i często po prostu leżymy i gapimy się w chmury, albo chuchamy w zamarznięte okno, albo po prostu włóczymy się po łąkach....
    Poruszyłaś ogromnie rozległy temat :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziś trzeba mieć nie lada odwagę, żeby dziecku pozwolić bawić się samemu i jak chce. Za naszych czasów to było normalne - pajda chleba w rękę i na podwórko albo i na ulicę, do innych dzieciaków. I to od 3 lat. Dziś wydaje się to niemożliwe...

      Usuń
  4. Spacery pamiętam nie lubiłam ich, byłam zawsze odludkiem siedzącym z książką w kącie, miałam słaby kontakt z rówieśnikami i tak już mi zostało. Najbardziej lubiłam u dziadków na wsi, z babcią obierałam ziemniaki i nie słyszałam krzyków" - za grubo obierasz a babcia opowiadała i dlatego tak dużo wiem o przodkach w tej rodzinie i dawnych jeszcze carskich czasach a zawsze miałam pamięć słonia, więc pamiętam do dziś. :)Szkoła koszmar, jedna serdeczna przyjaciółka o ciepłych brązowych oczach, którą wyśmiewano bo "brzydka" ja pamiętam jej oczy, śliczne ciepłe, mądre. Na wsi wielbiałam chodzić za krowimi ogonami, brałam książkę czytałam a gdy krowa szła w "szkodę" darłam się "Szaruś" imię psa który babcię ukochał, zawsze za nią chodził pół wilk a krowy się go panicznie bały, samo imię wystarczyło. Te wakacje u dziadków to były najpiękniejsze chwile, iść pomiędzy zbożem i nikt nie wie gdzie jestem, nikt mnie nie widzi, na miedzy usiąść zapatrzeć się w polne kwiaty w zbożu. Nie, nie nudziłam się tam a raczej właśnie bardzo "nudziłam". Ale moje miasto też kochałam, jestem taka półmiastowa. Samo centrum miasta, tam mieszkaliśmy przy głównej ulicy, tłum na chodnikach, pamiętam jeszcze przy pachołkach przy bramach kobiety siedzące z koszami raków, piękne kamienice i parki. Dziś jak wchodzę do "miasta" idę środkiem jezdni, bo tramwai tam już nie ma, jest deptak idę i chłonę tę energię, ten ruch, na długo mi starcza. :) Fajnie powspominać mieć taki pretekst jak dałaś swoimi wspomnieniami jagodo, uśmiech pozostał na cały wieczór.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieci, które z jakiegoś powodu "odstają" mają w szkole przechlapane. Dobrze, że istnieje (i istniało) jeszcze życie poza szkołą! Miałam sporo koleżanek, ale nie prawdziwych przyjaciółek. Prawdziwymi przyjaciółmi były zwierzęta.

      Usuń
  5. Taka konstruktywna nuda o jakiej pisze Jagoda powinna być pisana z dużej litery bo taka ważna i twórcza i mieści w sobie tak wiele treści.
    Elkiblog pisze o wspaniałych chwilach z dzieciństwa wśród zbóż ,ja też jak wspominam takie chwile z dzieciństwa z najwspanialszych łąk świata, takich jakich u nas już się nie spotyka , czy z lasu , to pojawia się uczucie bezgranicznego bezpieczeństwa i spokoju.Uczucie , którego nie da się tego porównać z niczym innym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O to, to - poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Uważam, że to właśnie jest nasz stan naturalny, którego nas pozbawiono. To za tym ludzie tęsknią, jako za rajem utraconym.

      Usuń
  6. kiedyś po prostu nie przychodziło mi do głowy, że Nuda też musi być, że to najbardziej twórczy stan. Teraz za to mam fazę recykling, zabawy dla dzieci wymyślam na bieżąco, głownie z kartonów, starych opakowań itp. Najsłynniejsza ostatnio okrągła puszka po Ince, z wyciętym otworkiem, na przykrywce (skarbonka), 2 latek wrzucał do niej i wyjmował klocki prawie przez pół godziny...
    :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zabawki dziecięce - to byłby temat na długi post. Właśnie takie, z kartonów i opakowań, patyczków i kamyków, są najciekawsze. Jako dziecko bardzo nie lubiłam zabawek sztucznych, z którymi nie dawało się zrobić nic prawdziwego - imitacji kuchenki, która nic nie gotowała, żelazka, które nie prasowało itp.Natomiast lubiłam klocki (bo z nich dawało się budować),zestawy do haftu (to w ciut późniejszych latach) i pasjami budowałam domki dla krasnoludków - zimą z kartonu w domu, łącznie z mebelkami z pudełek od zapałek, a latem, wspólnie z kuzynem, z kamyków, gliny, kawałków drewna itp. Przez całe lato budowaliśmy istne osiedle willowe! Moja córka coś z tego odziedziczyła, bo też klocki drewniane układała na podłodze, tworząc zarys domu o wielu pokojach i urządzała go czym się dało. Np. papierki od cukierków były dywanikami, zakrętka pasty do zębów, zatknięta na wykałaczce - lampą. I broń Boże to ruszyć. Miałam niezły kłopot ze sprzątaniem w jej pokoju, aż kupiliśmy ten dom i swoje układanki zaczęła robić w pustym pokoju na strychu.

      Usuń
  7. (jesli nie masz nic przeciwko) powiedz, z czym wiazalo sie wczesne mowienie - miałaś jakieś zdolności muzyczne, predyspozycje do nauki języków? ścisłowe?
    Tez miałam te spacery poobiednie niedzielne. A jeszcze gorzej, bo w tygodniu codziennie musiałąm chodzić z mamą na targ (taką aktywność codzienną, mieszkaliśmy w bloku), a byłam nastolatką, którą "siłą" odrywała od książek. Teraz prawie nie mamy kontaktu (nie zaakceptowała że wyszłam za mąż i mam dzieci)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem dlaczego, jakoś tak wyszło. Moja mama w 5 miesiącu ciąży miała operację na wyrostek robaczkowy, pod narkozą i zapowiadano jej, że dziecko może być nienormalne. No to było, tylko w drugą stronę. Uzdolnienia miałam i do humanistycznych przedmiotów i do ścisłych, choć do humanistycznych bardziej. A najbardziej do biologii, geografii i takich tam...Kiedyś wpadłam w konflikt z nauczycielką, która stwierdziła, że jestem nienormalna (zwróciłam jej uwage, że nie jest prawdą to, co mówi). Pojechałam więc do psychologa dziecięcego (miałam 13 lat) i poprosiłam o zbadanie. Okazało się, że mam I.Q. coś w granicach 170. Zrugali nauczycieli ze szkoły, że się na geniuszu nie poznali, ale niewiele mi to pomogło. Będąc dorosłą osobą, z ciekawości, znów przebadałam ten iloraz, niestety, z geniusza tylko g. zostało - ma teraz ledwie ciut wyższy, niż przeciętny. I tyle.

      Usuń
  8. Jestem ze starej szkoły, pokolenie 46 i nie wiem co to nuda, po prostu tego nie rozumiem. Lubię być z ludźmi i jeszcze bardziej być sama i święta bezczynność mnie zachwyca więc oczywiście nigdy mi nie przyszło do głowy, by próbować ją zabić. Ale wiem o czym mówisz, mam dzieci i wnuki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Przepiękny i mądry post, Jagódko!
    Bardzo za niego dziękuję :*

    OdpowiedzUsuń