poniedziałek, 18 listopada 2019

Kocie szczęście

     Wczoraj był dzień czarnego kota. przy tej okazji zaczęłam sobie przypominać historię naszych kociambrów. Przez długi czas mieszkały z nami głównie czarne koty i czarne psy. Kiedy najukochańsza, czarna jak smoła, Mićka odeszła, a niedługo potem jej syn, mąż orzekł, że do towarzystwa dla czarniutkiej Kity trzeba kota, ale już nie czarnego, na litość! Zaczęłam szukać kotów do adopcji poprzez przeróżne stowarzyszenia, ale tu natknęłam się na mur: "Dom wychodzący? Nie wydajemy kotów do domu wychodzącego". No paranoja jakaś! Bo o ile rozumiem konieczność uwięzienia zwierzęcia w domu, jeśli mieszka się w wieżowcu albo przy ruchliwej ulicy, o tyle jest to bez sensu w przypadku domu stojącego wśród tysięcy hektarów łąk, pól i lasów, gdzie do najbliższej drogi, zresztą niezbyt ruchliwej, jest ponad 300 metrów. Więzienie, nawet luksusowe, pozostaje więzieniem i nikt z nas nie chciał by spędzić czasu zamknięty w domu pod pretekstem, że świat jest niebezpieczny. Koty to esencja wolności i niezależności. Jeśli więc mają możliwość poznać świat zewnętrzny bez narażania się natychmiast na wypadek, to trzeba im to umożliwić. Wystarczy widzieć, z jaką radością i błyskiem w oku nasze koty przetrząsają ogród i szuwary nad stawem, ostrzą pazurki o drzewa, śpią w sianie, towarzyszą nam wszędzie w ogrodzie i na łące!

     W czasie tych bezskutecznych poszukiwań kota pojechaliśmy do znajomego mechanika z jakąś drobnostką. A on do nas, czy nie chcemy kotka, bo się do warsztatu przybłąkał, a do domu go wziąć nie może, bo koci rezydenci się nie zgadzają. Mąż poszedł zobaczyć (ja od razu byłam na tak!) i wychodzi z kotkiem w ramionach. Kotek nie taki malutki, raczej koci nastolatek, smukły i cały jakby z aksamitnych wstążeczek. Czarnych oczywiście. Ale ma białe bułki na policzkach, patrzy bursztynowymi, ogromnymi ślepkami i wtula się w męża, mrucząc namiętnie. No i następny czarny kot zagościł u nas. Zapytałam znajome z forum wieśniaczek, jak go nazwać. Zwyciężyła propozycja Agniechy: Piłsudski. Prawdopodobnie ma identyczny wąs i spojrzenie.
     Marszałek P. jest już z nami 8 lat, korzysta wedle swojej woli z domu i z ogrodu. Wykastrowaliśmy go, oczywiście, żeby nie biegał po całej wsi za amorami. To jednak może być niebezpieczne: samochody, psy, ludzie nie zawsze dobrze usposobieni, choroby...

     Jest to kot arystokratyczny, delikatny, subtelny, ale zdecydowany. Ciekawski bardzo, wchodzi, gdzie się da. Kiedyś wszedł pod boazerię, w miejsce gdzie idą rury i trzeba go było wyciągać, bo nie dał rady się odwrócić. Na szczęście część panelu jest odkręcana, żeby tych rur można było doglądać. Niedawno upodobał sobie buszowanie w pustce między dwoma stropami, a właściwie stropem i podłogą na strychu. Na szczęście dziura już zamknięta. Bardzo czuły i cierpliwy w stosunku do nas, zdziczał jeśli idzie o obcych. Kiedy mamy gości - nie ma kota. Goście tylko wyjadą, a czarny, połyskliwy łebek wyłania się gdzieś zza węgła. Uwielbia wskakiwać mi w ramiona i kłaść łebek na lewym ramieniu, tuż przy szyi. Sierść ma niezwykle delikatną, mięciutką, jak najmiększy jedwab. Je z apetytem, ale nie żarłocznie. O jedzenie prosi grzecznie i bez natarczywości.

   

      Przy tym arystokracie nasz młody rudzielec wygląda i zachowuje się jak wiejski łobuziak, ale kochany łobuziak. Trafił do nas dwa lata temu przez Danielę, żonę Jana, która znalazła w zimny listopadowy dzień trzy małe, porzucone kocięta. No i zagościło u nas takie małe, rozwrzeszczane i rozrabiające coś. Zagarnęło zaraz całe jedzenie dla siebie, a żarłoczny jest bardzo. Zagarnęło też nasze serca. A potrzebowało dużo opieki i starań: najpierw zapadł na jakąś tajemniczą chorobę jako maluch i była cała akcja z dostaniem się do weterynarza, ponieważ my byliśmy uwięzieni w domu z powodu rozkopanej bez uprzedzenia drogi prywatnej, później okazało się, że jest jednojajeczny, więc tutejszy weterynarz usunął mu tylko jedno jądro, bo drugiego nie mógł znaleźć. Potem okazało się, że to drugie jest i działa, kiedy niespełna 6 miesięczny kociak polazł w marcu na amory i nie było go kilka dni. Oczy sobie wypłakiwaliśmy, bo ten wesoły sowizdrzał był naszym najmłodszym oczkiem w głowie, spał na mojej szyi i na wszystkie sposoby okazywał nam swoją miłość. Kiedy wrócił, capnęłam go i pojechałam aż do Ełku, do dobrego weterynarza. Okazało się, że jest chory i najpierw trzeba go leczyć. W międzyczasie znowu zwiał. W końcu pani doktor go zoperowała, usunęła co trzeba i wydawało się, że już będzie spokój, kiedy po niedługim czasie wrócił koci katar w bardzo ostrej formie. Jedno leczenie - niewielka poprawa i znowu choroba. Dopiero drugie pomogło. Teraz Ruda Morda Zdradziecka cieszy się pełnym zdrowiem.

 

  Jest dość bezceremonialny, głośnym krzykiem domaga się jedzenia, jedzenia i jeszcze raz jedzenia, ale przy tym tak mile rozdaje całuski i baranki, że nie idzie się na niego gniewać. Przez długi czas budził mnie przed świtem, wsuwając pazurzastą łapę pod kołdrę i drapiąc mnie w podeszwy stóp. Teraz trochę zgrzeczniał, kiedy śpię na ogół daje mi spokój, ale niech no się poruszę czy wstanę do łazienki! Umierający z głodu tygrysek domaga się swego... Jego futerko jest bardziej szorstkie, niż Marszałka, ale też miłe. Uwielbia być ze mną, spać, miziać się (aby nie za dużo), leżeć na biurku przed komputerem z łebkiem na moim ramieniu. Wieczny dzieciak, łobuzowaty i rozkoszny. Dobry łowca, połapał w domu wszystkie myszy, robiąc czasem rumor w środku nocy. I dobrze. Ma jedną śmieszną i rozczulającą cechę: siedzi sobie i patrzy na nas z miłością. Oczka robią mu się coraz bardziej maślane, rozczulone i robi nagle zeza z tej miłości. Tylko wtedy, nigdy poza tym.

 
  Obecnie oba koty wyczaiły już dobrą miejscówkę na piecu i co rusz widzę zwisający stamtąd ogon albo łapy.

   

     Od niespełna roku mamy też trzeciego, nielegalnego rezydenta. Ale on nie daje się do siebie zbliżyć. Czasem tylko widzimy go, jak się przemyka. Przybłąkał się i został w budynkach gospodarczych. Ma tam dużo siana i ciepłą budkę w sianie, dostaje jeść, ale złapać się nie da. Jest caluśki czarny. Mam wrażenie, że dzięki niemu w końcu pozbyliśmy się szczurów z kurnika. Często tam przebywa, mieliśmy nawet wrażenie, że podjada jajka, ale nie. Albo uważa się za kurę, albo poluje na gryzonie.




czwartek, 7 listopada 2019

Jak się grzać czysto, tanio i wygodnie

       W komentarzach pod jednym z poprzednich postów ktoś napisał, że piece to przeżytek. Uśmialiśmy się z tego komentarza porządnie i postanowiłam, że zamiast odpowiadać pod nim, napiszę oddzielny post. Bo to i materiału sporo i warto wyłożyć swój punkt widzenia.
      A tak w ogóle, to mimo obaw, że nie zdążę i nie dam rady dałam radę z warzywnikiem. Wszystko zebrane, dwa baniaki kapusty ukiszone, reszta warzyw w piwniczce czeka na dalsze przerabianie, ale już na spokojnie. A w ogrodzie ciągle jest sałata, rzodkiewki i trochę ziół. Posadziłam czosnek zimowy między truskawkami. Będę miała czosnek, truskawki - ochronę przed chorobami, a nornice może się w końcu wyniosą.

       A teraz wracając do ogrzewania. Zacznijmy od początku: w naszym klimacie trzeba dogrzewać dom, no chyba że ktoś ma jakiś super pasywny i daje radę go ogrzać tylko własnym ciepłem. My takiego nie mamy, podobnie jak większość ludzi. Czyli grzać trzeba. Przejrzyjmy kolejne alternatywy.

1. Ogrzewanie elektrycznością, obojętnie czy będą to grzejniki, czy pompa ciepła. Elektryczność jest coraz droższa, to jedno. A drugie - jest produkowana przy pomocy spalania węgla, czyli paliwa kopalnego. Ewentualnie w elektrowniach jądrowych (kupujemy elektryczność na Litwie), z ryzykiem, jakie to niesie. Jaki sens jest spalać węgiel, produkować elektryczność, przesyłać ją na wielkie odległości ze stratami, jakie to niesie, żeby na końcu używać do ogrzewania? To już lepiej by było ten węgiel spalić na miejscu, bez strat energii na każdym etapie przetwarzania. Ale ciągle jest to paliwo kopalne, zwiększające emisję dwutlenku węgla.

2.Ropa lub gaz - podobnie paliwa kopalne, wydobywane ze szkodą dla środowiska (polecam pooglądać sobie, jak wyglądają miejsca wydobycia), przesyłane na ogromne odległości przy wielkich kosztach. Drogie, kłopotliwe i czasem niebezpieczne w użyciu. Niezdrowe dla środowiska, dla nas samych i miejsca, w którym mieszkamy.

3. Centralne ogrzewanie - zależy, czym się pali. Bo można wszystkim, są piece na węgiel, ekogroszek (ta nazwa to wielka ściema, jest produkowany przy użyciu substancji szkodliwych, transportowany itp), nawet trociny. Są tu dwa mankamenty, jednym jest ilość opału, drugim fakt, że trzeba podtrzymywać ogień przez cały czas, bo ten rodzaj ogrzewania ma małą zdolność akumulacji ciepła. Wydajne, dobre piece do CO są uzależnione od elektroniki, która często się psuje, a w przypadku braku prądu zawodzi. Cena też jest niebagatelna, zarówno dobrego pieca, jak i opału do niego. A jak wygląda palenie w kopciuchach, to może się każdy przekonać. I jak śmierdzi oraz zanieczyszcza powietrze.

4. Kominek - jest nieekonomiczny, większość ciepła "idzie w komin", czasem aż 90%. Poza tym również nie kumuluje ciepła i dom wyziębia się natychmiast po zgaśnięciu ognia.

5. Piec - moim zdaniem najlepsza alternatywa. Oczywiście są piece i piece, ale mówmy o takim dobrze zbudowanym, który zbiera i akumuluje większość ciepła. Na wyjściu jest to spory wydatek, chociaż można postawić tradycyjny piec kaflowy lepiony gliną już za 7 - 8 tysięcy. Ja poszłam w luksus z najwyższej półki, ale to osobista decyzja. Piec stawiamy raz na całe życie, więc wydatek nie jest aż tak wielki. Moja kuzynka, która ma centralne ogrzewanie, co kilka lat musi wymieniać piec, a też tani nie jest. Ciągłe awarie zmusiły ich po posiadania 2 pieców, jak jeden się zepsuje, to grzeją się drugim, bo na naprawę trzeba czasem dość długo czekać. Do mego pieca używam wysuszonego drewna drzew liściastych, ogrzewanie zimą kosztuje mnie dwukrotnie ( teraz pewnie czterokrotnie mniej), niż moja matka płaciła za ogrzanie kawalerki w bloku, a oszczędzała na nim, jak mogła. Kawalerka 37 m.kw., a dom 120 m.kw.  Niedługo prawdopodobnie będziemy już całkowicie samowystarczalni, jeśli chodzi o drewno. Nasza plantacja olchy energetycznej rozwija się nad podziw. Co ważniejsze - nie uśmiercamy przy tym drzew, prowadzimy je w formie krzaków i wycinamy najgrubsze pędy.  Krzaki rozrastają się z roku na rok bujniej i asymilują w sezonie z naddatkiem dwutlenek węgla wyrzucony do atmosfery w trakcie spalania, czyli ujemny bilans węglowy.
Drewno jest surowcem odnawialnym, węgiel w nim skumulowany pochodzi z ostatnich lat, a nie z epoki dinozaurów. I owszem, mamy w Polsce dosyć miejsca, żeby hodować drewno opałowe. Wystarczy rozsądnie wykorzystać nieużytki. Ponieważ w nowych piecach potrzeba go niewiele w zamian za wiele godzin równomiernego ciepła. Trzeba jeszcze, żeby palenisko pieca było dostosowane do ekonomicznego spalania i żeby sam delikwent czyli posiadacz pieca, umiał w nim palić. W tradycyjnych piecach palenisko zwykle jest za małe, żeby załadować je na jeden raz i rozpalić od góry, tymczasem w zduństwie nowoczesnym robi się duże paleniska z szybą, mam więc zalety kominka: widok na żywy ogień i zalety pieca: wielką moc akumulacji. Taki piec załadowuje się raz i rozpala od góry. Ilość drewna zależna jest od temperatury, którą chcemy utrzymać w domu. U mnie w tej chwili jest to wiaderko wysezonowanego drewna.
Rozpalanie od góry jest bardzo ważne, bo to, co daje najwięcej ciepła, to gazy wydzielające się z drewna. Przy słaby paleniu i od dołu, idą w komin. Sadza to czysty węgiel, który zostaje zmarnowany, podobnie jak niedokładnie spalone drewno. W palenisku powinna być odpowiednia temperatura (tzw. niebieski płomień), żeby wszystko zostało doszczętnie spalone bez strat. Czyli musi hajcować na całego. Zmniejszanie płomienia wcale nie jest oszczędnością, a brudzi tylko przewody sadzą, która mogła by w innych warunkach dać ciepło.  Prawie całe to ciepło kumulowane jest w przewodach grzewczych, a potem przez wiele godzin (u mnie 12) oddawane równomiernie. Kiedy już wszystko ładnie się wypali, a piec przestanie huczeć jak rakieta, nawet węgle przestaną już się żarzyć, można zamknąć dopływ powietrza,co sprzyja zachowaniu ciepła w masie pieca. Ale nie wcześniej, jak po całkowitym wypaleniu, bo inaczej wydziela się czad. Reasumując: jedno wiaderko dębowych kawałków (odpadki z tartaku) grzeje mi dom przez 12 godzin. Pali się ok. 2-3 godzin, potem działa akumulacja. Kiedy temperatury spadną, pewnie trzeba będzie dawać tego drewna nieco więcej. Popiołu jest zadziwiająco mało. Z komina, po kilkunastu minutach od rozpalenia, lecą tylko czyste gazy, bez pyłu. Widać jedynie drganie powietrza, a nie siwy dym. Żadnych przykrych zapachów, leciutki przyjemny zapach palonego drzewa.

        Wszystko to sprawia, że uważam piece na drewno za doskonałą alternatywę, przyszłościową. Oszczędną i przyjazną środowisku. Oszczędzamy na każdym poziomie: pozyskanie surowca, transport (na ogół drewno pochodzi z najbliższej okolicy lub wręcz z siedliska), brak strat przy przesyłaniu ciepła, brak drogich urządzeń, które mogą się popsuć. Chociaż istnieje alternatywa dla ludzi, którzy nie mogą zostać w domu i czekać, aż się wypali, żeby zamknąć dopływ powietrza. Istnieją elektroniczne sterowniki, które to robią. Same otwierają i zamykają szyber przy rozpalaniu, same zamykają dopływ powietrza w odpowiednim momencie. Właściciel ma tylko załadować piec i rozpalić go zgodnie z zasadami sztuki. Jeśli ktoś nie ma innego wyjścia i ufa elektronice, to może je zamontować.
Dla tych, co nie wiedzą, co to szyber - kiedy rozpalamy piec przy zimnym kominie, dobrze jest na początku skierować ciepło wprost do komina, żeby złapać ciąg. Do tego służy szyber, taka płytka, którą wyciągamy do siebie, a po kilkunastu minutach, kiedy płomień jest już silny, zasuwamy. Ja często rozpalam bez użycia szybra, bo piec jest jeszcze ciepły po poprzednim paleniu i łapie ciąg błyskawicznie.

czwartek, 24 października 2019

Odysei piecowej dalszy ciąg

       No i przyjechało 5 zdunów i zduńskich uczniów i pracowali przez 5 dni po 12 godzin dziennie. Wszędzie ich było pełno, bałagan niesamowity, ale piec rósł. Gotowałam w altanie, na początku z pomocą kochanej Zuzi, która specjalnie w tym celu przyjechała z Warszawy, potem sama, bo dziecko musiało wrócić do szkoły.    Gotowałam w wielkim kociołku żeliwnym emaliowanym, na ognisku, które rozpalałam na grillu. Trudno się odnaleźć w takiej prowizorce, gdzie wszystko trzeba przynosić z kuchni, nie ma wody ani zlewu, ale miski i wiadra. Jakoś dałam radę. Ale zduni chwalili, więc nie było tak źle.







     Niestety, nie skończyli, a musieli wyjechać. Na szczęście duży piec już był zdatny do użytku, bo przyszły zimne dni. Wrócili po tygodniu, znowu udana ekipa, tylko Rafał został zamieniony na Bartka. Rafał poprzednio dojeżdżał autostopem z Górnego Śląska i spędził noc, wietrzną i mokrą, na stacji benzynowej przytulony do dystrybutora, bo stację na noc zamknęli. Nad ranem stróż się nad nim ulitował i zaprosił do stróżówki, żeby się zagrzał. Dojechał późnym rankiem i zaraz rzucił się do pracy. Tym razem w 3 dni skończyli płytę i piec chlebowy. Zostały dziury w ścianach, tynk na niektórych częściach pieców do pomalowania, dziury w suficie w łazience, zlew do umocowania na nowo. To kończy już Jan z "Chaty z Secondhanda".


To wszystko, co jest otynkowane na szaro, to także powierzchnie grzewcze. Piec grzeje mój pokój swoimi "pleckami", a kuchnia łazienkę. Ponieważ temperatura jest równomierna i nigdy zbyt wysoka (rzędu 40 stopni C.), można to po prostu zatynkować i zamalować odpowiednią farbą. Ja wybrałam farby i tynki na bazie gliny.

    Na szare części pójdzie farba na bazie gliny i tynk gliniany. Z kafelkami trzeba jakoś będzie kombinować, bo mąż nie pozwoli skuć tych żółto-beżowych. Sam je kładł i wybierał z miłością, więc łzy mu się zaczęły kręcić w oczach na pomysł, żeby je skuć. Będzie niezła mieszanka różnych kolorów i stylów, ale trudno, może polubię. Najważniejsze, że piec grzeje pięknie przy małym zużyciu drewna. Jest bezpieczny i ładny. A przy okazji chleb można upiec, pizzę, podpłomyki... I koty będą miały gdzie kudłate tyłki grzać.

poniedziałek, 30 września 2019

Gwiazdka z nieba i kafelek z pieca

         Doczekałam się wreszcie! Dziś wieczorem zjeżdżają zduni i stażyści, żeby postawić nowy kombajn w kuchni oraz dokończyć reperację komina.
         Wprawdzie pożar naruszył tylko komin, ale kombajn kuchenny już od dawna prosił się o wymianę. Ścianówka od strony pokoju wybrzuszała się, kafle pękały i tylko patrzeć, jak by się zawaliła, wnętrze kuchni już było zawalone. Na dodatek nie grzał już zbyt dobrze i bardzo ciężko było czyścić sadzę - wyczystki malutkie, zawsze miałam poranione ręce po czyszczeniu, na dokładkę drzwiczki do nich nie trzymały się na swoim miejscu i trzeba było je oklejać gliną. Skoro więc przebudowujemy komin, to zdecydowałam się na budowę od nowa całego ustrojstwa.

Tak to wyglądało:

Od maja, kiedy stare piece rozebrano, żyjemy tak:


A nowy piec ma wyglądać tak:


      Dałam się namówić Piotrowi Baturze, przewodniczącemu Cechu Zdunów Polskich, na zduństwo nowoczesne. Zasady są nieco inne, niż w piecach lepionych z gliny. Stosuje się tam palenisko stalowe, bardzo dużo szamotowych elementów i tylko okazjonalnie kafle. Można się obyć bez kafli, ale ja bardzo chciałam... Dla mnie prawdziwy piec, to piec kaflowy. Pokazano mi więc kafle stosowane w tym rodzaju pieców, z kaflarni Rival. No i oczy mi wyszły na wierzch! Takie cuda, jakie tam mają, w pełni uzasadniają powiedzenie, że ktoś chce "gwiazdkę z nieba i kafelek z pieca". Przepiękne! Jednak nie zaszalałam za bardzo - piec będzie kremowy i tylko fryz u góry mniej więcej taki:


      Widziałam te piece w działaniu, są nie tylko super wydajne, nie trzeba do nich bez przerwy podkładać - po jednym naładowaniu i rozpaleniu od góry trzymają ciepło przez 12 godzin (można zbudować na więcej, ale tyle jest praktyczne), są też ekologiczne. Pali się drewnem liściastym, dobrze wysezonowanym, czyli nie paliwo kopalne, tylko surowiec odnawialny. Tym bardziej, że nasza plantacja olchy energetycznej już częściowo dojrzała do zbiorów. Dla przypomnienia: ścięta olcha daje odrosty, jak wierzba i po kilku latach można ją ścinać na nowo, nie wyjaławia gleby (symbioza z bakteriami brodawkowymi), a CO2 wydzielany przy spalaniu jest z nadmiarem wchłonięty podczas następnego sezonu wegetacyjnego. Spalenie odbywa się całkowicie, prawie nie ma sadzy i bardzo mało popiołu. Spala się drewno i gazy, z komina nie leci dym (poza pierwszymi minutami po rozpaleniu), tylko ciepłe powietrze.

      Czyli na stare lata będę se grzała gnaty przy dobrym, cieplutkim piecu. A na dokładkę będę miała piec chlebowy, czego mi bardzo brakowało.

       Praca zaczyna się we wtorek i kończy w piątek. Są to warsztaty otwarte, można wpaść, zobaczyć, dotknąć i skorzystać z wiedzy Piotra Batury.

czwartek, 19 września 2019

Rozważania przy przecieraniu

     Wczoraj zrobiłam przecier pomidorowy, pierwszy i chyba jedyny raz w tym roku. Plony pomidorów są niewielkie i bardzo spóźnione. Tak, mimo upałów zaczęły owocować późno. Najpierw późne przymrozki (koniec maja) do -7 stopni sprawiły, że część sadzonek zmarła, a reszta zatrzymała się w rozwoju. Tu dość dobrze sprawiły się 5 litrowe butle po wodzie, które użyłam jako mini-szklarenki do posadzonych już pomidorów. Czyli rosły w tunelu i na dodatek każdy przykryty swoim kloszem. Mimo to w okres plonowania weszły bardzo późno, na koniec sierpnia.
      Podobnie te, które w czasie przymrozków były jeszcze w doniczkach. U nich, mimo okrycia agrowłókniną, była hekatomba. Przetrwały głównie pomidorki koktajlowe. Nie wiem dlaczego, po kilku latach nieuprawiania tych maluchów, w tym roku zachciało mi się je posadzić. Kupiłam mix i wysiałam. Z nich wszystkich tylko fioletowe pomidorki "kwiatuszkowe" (bo mają czerwony kwiatuszek na skórce w miejscu szypułki) są bardzo smaczne. Inne nie smakują mi zupełnie, nawet czarne. Na szczęście przetrwało sporo pomidorów z moich własnych nasion, a zbieram ich dwa rodzaje: jedne podłużne, o dużej zawartości suchej masy, doskonałe do przetworów i suszenia, mają smak dobry, ale nie więcej. Najsmaczniejsze są duże, okrągłe i bardzo soczyste. Nie wiem już, od jakiej odmiany starych rosyjskich pomidorów pochodzą, ale są przepyszne!
     Późniejsze upały na zmianę z chłodami - u nas prawie cały lipiec był zimny - też nie sprzyjały plonom. No i mam, co mam. Przynajmniej najadamy się do syta.

    Dziś przetwarzam papryki, które z kolej dały przepiękne, choć też późne, plony. Wysadzałam swoje, dość mizerne, sadzonki i duże kupne. W tej chwili nie widać różnicy. Są soczyste, duże i pachnące.

    Poległam w tym roku na podlewaniu, czyli podlewałam przez prawie całe suche lata. Po prostu, kiedy na początku lata robiliśmy wykop na grób dla naszej owcy, stwierdziliśmy, że nawet na 2 metrach w głąb ziemia jest sucha jak popiół. Nie było możliwości, żeby rośliny korzeniami dostały się do wilgoci w głębszych warstwach.
      Za to mam przepiękne plony marchwi, buraków, pietruszki, fasolki szparagowej, kapusty, selerów... Ziemniaki też niezłe, duże i ładne. Fasola tyczna zapatrzyła się na pomidory, bo ma podobnie późne i niewielkie plony. Jest co jeść jednak, w myśl zasady, że jak jedno się nie uda, to drugie nadrabia.

      Owoce także niezbyt udane: mało truskawek i malin, zupełnie brak śliwkowych, jabłka dla nas wystarczą, ale tylko dlatego, że duży sad. Za to miałam przyjemną niespodziankę: po raz pierwszy zaowocowała nasza jarzębinogrusza! Dzielne maleństwo! Jakie są owoce? Z wyglądu do złudzenia przypominają dzikie gruszki, żółciutkie i pokryte czerwonym rumieńcem. Za to smak jest wspaniały: delikatne, słodkie, soczyste, wręcz rozpływają się w ustach. Tak, że z czystym sercem mogę polecić każdemu.
       Porzeczki zaowocowały poprawnie, ale niedługo po tym zaczęły cierpieć z powodu suszy, chować i tracić liście. Oczyściliśmy ziemię wokół, podlaliśmy i zaściółkowaliśmy owczą wełną, która świetnie zatrzymuje wodę w glebie, a przy tym nawozi powoli i nienachalnie.
      Winogrona za to wysypały się jak z rogu obfitości - liczne, piękne i słodkie. Im susza widać niestraszna. Dobrze wiedzieć na przyszłość - jakby co, to zawsze można zakładać winnice.

wtorek, 30 lipca 2019

Tak łatwo, tak smacznie

       Niektórzy z Was znają Elfa Patryka i wiedzą, że i on sam i jego metody są bardzo oryginalne i nietuzinkowe, a mimo to dają zdumiewające efekty. Ten post powstał na jego prośbę i opowiada o jego metodzie uprawy warzyw "tak łatwej, że aż wstyd".
       Sprawdziłam to w zeszłym roku u siebie - rezultaty były zadziwiające. I mimo mego wcześniejszego lekkiego oporu przed takim "bałaganem" stałam się fanką tego typu uprawy. Nadaje się ona świetnie dla ludzi, którzy mają niewiele czasu a zbyt wielki ogród albo dla tych, którzy nie mają sił na tradycyjną czy nawet permakulturową uprawę, albo bywają na swojej ziemi od czasu do czasu, a mimo to chcieli by zebrać jakieś plony.
       To jest smaczny, bujny i urokliwy prztyczek w nos dla wszystkich miłośników sztywnej geometrii, porządku oraz "potu i łez", bo pracy wymaga niewiele, podlewania też. Świetnie nadaje się do zakładania nowych ogrodów czy powiększania starych.


       Ci, którzy znają Elfa Patryka wiedzą, że jego miłość do Ziemi i wszystkiego, co rośnie oraz zrozumienie istot żywych jest wręcz niesamowite. Mimo młodego wieku ma też spore doświadczenie w gospodarowaniu na różnych glebach, do których dostosowuje się instynktownie. Poza tym Patryk uwielbia nasiona. Dać mu kilka worków rozmaitych nasion, a będzie siedział z błogą miną i mieszał je ze sobą. Właśnie na mieszaniu wszelakich nasion warzyw i kwiatów polega ta metoda. Dostałam od niego woreczek takiej mieszanki, część rozdałam w czasie warsztatów tej wiosny.


      Co jest w tej mieszance nasion? Zapytajcie lepiej, czego tam nie ma! Z grubsza są to kwiaty uznane za "lekarzy gleby", czyli nagietek, aksamitka, facelia, nasturcja, gryka jak śnieg biała i inne jednoroczne oraz rozmaite warzywa: jarmuż, rzodkiewka, buraczki, marchew, pietruszka, pasternak, słoneczniki, groszek, sałaty, ogórki i sporo innych, tajemniczych. Jednym słowem wziął wszystkie torebki ze sklepu, pomieszał, nasączając je dobrą energią i przygotował do siewu.

     A siew odbywa się też nietuzinkowo. Po prostu wprost na grubej warstwie ściółki. Wiem, że w różnych miejscach przygotowanie ziemi trochę się różniło.
     Zakładając tę grządkę na ugorze i słabej ziemi Patryk dawał najpierw wprost na ziemię trochę obornika. Na to kartony, zmoczone przez deszcz lub podlewanie. Na kartony gruba warstwa słomy, siana i wszelkich resztek roślinnych. W tę ściółkę wrzuca nasiona pradawnym gestem siewcy i czasem jeszcze je przykrywa cienką warstwą ściółki zmieszaną z ziemią. W tym roku, na żyznych lessach Chełmskiej Ziemi, poruszonych już wcześniej, dał po prostu grubą warstwę z lekka przegniłej słomy, służącej wcześniej do ogacenia chaty. Bez kartonów i bez obornika, bo ich nie miał.


       Tak zasiane rośliny wschodzą w malowniczym bałaganie, przypominając kwietne kobierce. Jeśli zdarzy się łysa plama, to tym lepiej - sadzi w tym miejscu a to kapustę z rozsady, a to ziemniaka, fasolę, czy inne warzywko albo zioło. Aby posadzić ziemniak lub rozsadę, należy wyciąć dziurę w kartonie i zasadzone przykryć ściółką. W tej metodzie gruba warstwa ściółki jest podstawą. Wszystko rośnie w radosnym bałaganie, żadnych rządków i porządków, a mimo to taki ogród jest niesłychanie wydajny i nie potrzebuje prawie pielęgnacji. Ja bym jednak podlała w wypadku super uciążliwej suszy...
      Patryk twierdzi, że warzywa mają zupełnie inny smak, kiedy rośnie ich 40 rodzajów obok siebie. Oraz inną zupełnie moc. No, naprawdę - on potrafi to wyczuć. I że mu prawie wstyd cieszyć się taką obfitością, nie wkładając w to prawie żadnej pracy.

    Oczywiście, uprawia też bardziej tradycyjne grządki, ale dzięki tym samoobsługującym się mieszankom może radośnie zagospodarować spory kawałek ziemi, przywrócić mu żyzność i powiększyć ogród.

      W takiej mieszance szkodniki nie wypatrzą łatwo roślin, np. jest większa szansa, że kapustnik bielinek ominie kapustę schowaną wśród kwiatów i ziół. Natomiast ślimaki trzeba zbierać regularnie. Renata, która stosuje podobną metodę, powiedziała mi właśnie, że co rano o świcie zbiera ślimaki i nie ma z nimi problemu, mimo, że inni narzekają. I że niechętnie wchodzą na suchą ściółkę, tak, jakby sucha słoma je odstraszała.

   My w zeszłym roku na małym kawałku sprawdziliśmy tę metodę. I rzeczywiście! Ten kawałek był najbardziej wydajnym zagonem w naszym ogrodzie. Od wiosny do późnej jesieni coś z niego zbieraliśmy, a jesienią ścięta mrozem masa łodyg i liści stworzyła fantastyczną ściółkę.

Zdjęcia z tegorocznego ogrodu Patryka. Na wiosnę był tam smutny ugór, teraz dostarcza obfitych, zdrowych i smacznych plonów.

P.S. Patryk napisał, że jeśli dawał karton i nawóz zwierzęcy, to raczej sadził ziemniaki i dynie, natomiast mieszankę wysiewał w drugim roku. Można ją też wysiewać w ziemię, jeśli jest w dobrej kulturze i tylko lekko przykryć po wierzchu.

niedziela, 14 lipca 2019

Świetliki i pech

Wczoraj wieczorem, jak już zawieźliśmy wolontariuszkę na pociąg i przy okazji zwizytowaliśmy rodzinę, zachciało mi się do lasu świetliki oglądać. Kiedyś były i było to dla mnie święto, takie oglądanie. Uwielbiam wszystko, co świeci po ciemku. 
Poczekałam więc, aż się porządnie ściemniło i pojechałam z pewnymi trudnościami, bo auto nie chciało zapalić. Ale mężowi się udało, życzył mi pięknych widoków i wrócił do wyra. No to pojechałam, w odświętnej kiecce do ziemi, ale za to bez torebki i telefonu. Blisko przecież, tylko jakieś 7 km. No i kiedy byłam w tym ciemnym lesie autko rozkraczyło się jak żaba i ani mru mru. Kontrolki tylko migały, kiedy przekręcałam kluczyk, wycieraczki same się włączały, a silnik nic. Pamiętałam,że mężowi odpalił, więc odczekiwałam chwilę i próbowałam na nowo. Za którymś razem kluczyk rozpadł mi się w rękach. No kicha zupełna.
W lesie było nawet przyjemnie, księżyc świecił, pachniało. Tylko coś się darło okrutnie, jakby olbrzymiego kruka mordowali po kawałku, ale przestało.

Już się przygotowałam do spania w aucie, kiedy zatrzeszczał żwir i zaświeciła latarka. To małż przyszedł z rowerem mnie szukać. Przyszedł, bo po żwirówce bał się po ciemku. Zdecydowaliśmy, że jednak pójdę do domu, a bidne autko zostanie samo w lesie. Lasu się nie boję nocą,nawet tych wilków co w nim są (puszcza na A), ale wsiowych psów tak. A mieliśmy długą wieś do przejścia. Jednak dobrze było, jakieś burki tylko raz czy dwa burknęły zza płotu, nie to, co dawniej.

Ludzie, jak mnie kręgosłup bolał! To w takich chwilach czuję się kaleką, bo przecież jeszcze nie tak dawno spacer 10km. to była czysta przyjemność.

Na asfalcie mąż wsiadł na rower pojechał szybko do domu po traktorek, czyli kosiarkę z przyczepką, bo widać było, że nie dojdę. Ostatni kawałek więc przejechałam w charakterze ładunku na przyczepce. Gdyby nie smrodek spalin, to było by absolutnie cudownie, bo nawet miękką kołdrę do siedzenia miałam.

A na drugi dzień kołomyja - najpierw mąż poleciał autka pilnować, a ja wisiałam na telefonie. Najpierw znaleźć kogoś, żeby przyholował autko na podwórko, potem znaleźć mechanika - też droga przez mękę, bo albo nie odbierają, albo nie mogą. Stanęło, że samochód musi iść do serwisu Peugeota aż do Białegostoku. No to lawetę trzeba było zorganizować.

Po tym wszystkim padłam na wyrko i spałam kilka godzin. Bo nocą to mało co oko zmrużyłam.
I tak to jesteśmy uziemieni bez auta na co najmniej trzy tygodnie .
Świetlika widziałam. Jednego.

Fotografia znaleziona w czeluściach netu, nie miałam ze sobą aparatu.
A tak w ogóle to larwy świetlików żywią się ślimakami.

piątek, 14 czerwca 2019

Uspokajacze sumienia

       Pięknie jest w ogrodzie, na łące i w polu, mimo że sucho.Wczoraj przeszła burza, trochę popadało, chociaż przydało by się więcej. A mi jakoś smutnawo... Musiałam zostawić odłogiem kilka grządek, po prostu nie dałam rady. Nieuchronny bieg czasu redukuje nasze siły i chociaż oczyma człowiek zrobił by wiele, to sił fizycznych nie starcza. Naturalnie powinna być sukcesja - młodzi wspierają starych, a potem ich zastępują. My jesteśmy sami. Musimy więc dostosować tryb życia i pracy do naszych możliwości.
      Na sprawy osobiste nakłada się niepokój o przyszłość naszej planety, wszystkiego, co na niej żyje. A trywialnie także niepokój o własne dzieci, te rodzone i te "dzieci serca", które duchowo zaadoptowałam.
     Według prognoz naukowców zostało nam 30 lat istnienia. I nie będą to spokojne lata - susze, powodzie, wzmożona migracja z terenów niezdatnych do zamieszkania, wojny, głód i pragnienie...
      Przez długi czas pocieszałam się, że rosnąca u ludzi świadomość ekologiczna potrafi to odwrócić, że "jakoś tam będzie" i wszystko ułoży się na nowo. Może inaczej, lepiej, bardziej zgodnie z naturą. Pielęgnowałam moją oazę bioróżnorodności i Żywej Ziemi z nadzieją, że kiedyś z takich wysepek wykipi ona na resztę świata.
      Teraz nie mogę opędzić się od myśli, że jest za późno. Elfie Dusze, schodzące na ten świat, żeby go ratować, nie dają już rady.

      Kiedyś myślałam, że wzrost świadomości ludzi będzie przekładał się na wybory zdrowszego życia i skutecznych działań. A kiedy osiągnie masę krytyczną, nastąpi zmiana społeczeństwa. Mogło tak się stać, bo świadomość rośnie. Tyle, że ci, którzy decydują o losach społeczeństw świadomie kierują ludzkie wysiłki na ślepe tory. Nazywam te akcje "uspokajaczami sumienia". Wskazując ludziom jakieś działanie, skądinąd słuszne i pożądane, ale o znikomych skutkach globalnych, uspokaja się jednostki, które chcą coś zrobić dla naszej przyszłości. Czują one, że "coś robią". I przestają patrzeć decydentom na ręce oraz widzieć całokształt sytuacji.
      Mam kilka takich przykładów, np. głośna akcja przeciwko plastykowym słomkom. Skądinąd słuszna, ale... u nas plastykowe odpady trafiają do spalarni, słomki też. A stanowią one promil prawie niewidoczny w powszechnym zalewie plastykowych odpadów. Najwięcej odpadów generuje przemysł żywnościowy i transport zapakowanych towarów. Następnie są butelki, torby i wszystkie wyroby z plastyku. A trafiają one na wysypiska nawet na innym krańcu Ziemi.

      Nawołuje się ludzi do oszczędzania wody. Słusznie. Tyle, że w naszym kraju prawie 80% wody pitnej zużywa przemysł, 11% - leśnictwo i rolnictwo. A dopiero resztę gospodarstwa domowe. Dobrze, oszczędzam wodę. Tylko na ile zmieni to całą sytuację? Nawet gdyby wszyscy Polacy przestali się myć, na ile by to zmieniło dane statystyczne?
   
      Ale ludzie dają się nabrać na te akcje i czują się ważni, że robią coś dla planety. Tylko, że przypomina to pielęgnowanie pryszcza, kiedy cały organizm Gai umiera na raka...
      Oczywiście - należy to robić, to i o wiele więcej, ale nie zapominać, że to kropelka w morzu. Powinno to wypływać z całościowej zmiany naszej postawy i stylu życia, być fragmentem w totalnej przemianie świadomości, a nie uspokajaczem naszej czujności.

      Czekałam na wybory, mając nadzieję, że zaprezentują się ludzie wykazujący choćby trochę zrozumienia dla sytuacji i proponujące jakieś trwalsze, mocniejsze rozwiązania. Niestety! Co mnie obchodzi, że ci spod znaku tęczy naparzają się z tymi spod znaku krzyża, kiedy wszyscy tym samym wózkiem jadą w stronę przepaści?
   
Jak sobie radzić w tej zmieniającej się rzeczywistości? Częściowo odpowiada na to artykuł z "Zielonych Wiadomości". Zachęcam do przeczytania i wyciągnięcia wniosków! http://zielonewiadomosci.pl/tematy/ekologia/aktywizm-w-obliczu-katastrofalnego-upadku-ekosystemow/?fbclid=IwAR35KoUl2tOKFCrWFc0lULfYXOFdRqLgUfxMypRfl8dKV15e9cUVNPSJhH8

poniedziałek, 3 czerwca 2019

Sposób na piasek, sposób na glinę

        Czas najwyższy by był, żeby zamieścić sprawozdanie z warsztatów. Znów aparat mi siadł, więc nie zrobiłam zdjęć, ale musicie mi uwierzyć na słowo - wyszło fajnie! Jak będzie dalej, to zależy od właścicieli, na ile będą się opiekowali świeżymi wałami.

       SPOSÓB NA PIASEK

      No wiedziałam, że będzie piasek, ale nie, że aż taki! Żółciutki, sypki, przelewający się przez ręce jak woda. Spytałam właściciela, jak to wygląda w głębi. U mnie też jest piasek w Starym Warzywniku, ale dość płytko pod nim jest glina, więc sprawa nie przedstawia się źle - glina zatrzymuje wodę i próchnicę. Miałam malutką nadzieję, że może tam jest podobnie, ale on mi na to: "Piasek do samej Australii!". Budował na nim dom, to wie... Przez taki piasek nie tylko woda, ale i próchnica przecieka w głąb, jak przez dziurawe sito. No trudno, trzeba coś poradzić.
      Zrobiliśmy dość głęboki wykop, na około pół metra. Na dno poszła niewielka warstwa gliny (bo nie chodzi o to, żeby zrobić sadzawkę, tylko żeby pozwolić próchnicy wiązać się z gliną w gruzełki), na to spróchniałe drewno w dużej ilości, prawie jak do hugla. Znowu glina i słoma pocięta kosiarką, żeby wypełnić puste miejsca. Glina, obornik, słoma, glina i tak kilka warstw. Na górę daliśmy wykopaną ziemię. Można było to zrobić, bo wał powstał w warzywniku, co roku nawożonym obornikiem. Szarawy kolor wskazywał na niezłą zawartość próchnicy. Oczywiście ziemię też zmieszaliśmy z gliną. Drewno będzie zatrzymywać w sobie sporą ilość wody, wszystkie materiały porządnie moczyliśmy i ugniataliśmy. Na koniec zamontowaliśmy butelki do nawadniania korzeniowego i obsadziliśmy wał roślinami.

SPOSÓB NA GLINIANY STOK

       W miejscu przygotowanym przez właścicieli nie dawało się zrobić ogrodu - stok był prawie pionowy! No, chyba żeby wejść z naprawdę ciężkimi robotami, murkami kamiennymi itp. Ogólnie to jest możliwe, ale nie na trzydniowym stażu i z bardzo podstawowymi narzędziami!
      Na szczęście nieco niżej znaleźliśmy kawałek stoku o mniejszym nachyleniu. Jeszcze niżej, w pobliżu strumienia, miejsce było by idealne na ogródek, gdyby nie to, że zacienione dużymi drzewami na amen. A tak same zalety: nachylenie stoku znośne, strumień niezbyt daleko, kilka godzin słońca dziennie...
      Dużą pomocą i inspiracją był dla mnie Wojciech Górny, którego podejście do permakultury bardzo mi odpowiada. On to przysłał mi ten materiał: https://www.tenthacrefarm.com/quick-terrace-hill/  i nim się zainspirowaliśmy przy budowie.
     Na ciężkiej glinie wały buduje się na powierzchni. Dysponowaliśmy sporą ilością podgnitego siana i pierwszorzędnego owczego nawozu. Panowie dali radę z taczkami na tych dzikich pochyłościach, a panie kosiły pokrzywy i nosiły wodę (też taczkami).
    Wyszły nam dwa wały, które zaczęły grzać prawie natychmiast!
Można je zobaczyć tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=eeGmN2HtkaA
i tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=KVA_U6PYW0o

      Posadziliśmy na nich dynie, które umierały w zimnie i na deszczu. A tak mają szansę, żeby przeżyć. W zasadzie powinniśmy odczekać kilka dni, aż minie największe grzanie, ale szkoda było dyniek - na bank by zmarły. A tak może coś z nich będzie.

niedziela, 2 czerwca 2019

Przyszedł piękny czas

         Przyszedł piękny czas, kiedy ogrody, łąki, lasy i pola są jedną bajką. Po wojażach po stażach i po rozwalaniu pieca i kuchni ze ścianówkami dochodzę powoli do siebie. Trudno się pogodzić ze spadkiem sił, kiedy człowiek nabył w końcu dość wiedzy, żeby działać skutecznie! Ale taki los człowieka. W najlepszym ze światów to bym tylko chodziła albo (jeszcze lepiej) siedziała na balocie słomy i kijaszkiem pokazywała, co trzeba zrobić młodym i silnym, tłumaczyła i naprowadzała. Ale nie ma tak dobrze, trzeba wszystko robić samej.
        Mieliśmy okropne opóźnienia z czyszczeniem zagonów, możliwe, że niektóre zostaną zostawione w ugorze. Jednak to, co najważniejsze, jest posiane, posadzone i rośnie pięknie mimo suszy. Nadszedł za to czas walki z chwastami, ściółkowania, przesadzania flanców i innych takich, przyjemnych zabiegów. Bo ja uwielbiam siedzieć na zagonach, wyrywać chwasty i pielęgnować młode rośliny. Szkoda tylko, że efekty trwają zbyt krótko i jak dojdę do końca w jednym warzywniku, to drugi jest już cały zarośnięty. Ale warzywa też rosną pięknie.
      Od kwietnia już żywimy się częściowo swoimi plonami. Na pierwszy rzut poszły sałatki z rozmaitego zielska jadalnego. W kilka dni pomogły mi odzyskać siły i energię, tak, że mogłam wyjechać prowadzić staże, co było dość nieoczywiste wcześniej, właśnie z powodu osłabienia. Nawet spałam w namiocie w czasie chłodnych i deszczowych nocy i było mi bardzo przyjemnie!
     Następne zameldowały się nieocenione szparagi, rzodkiewki i szczypiory, po nich sałata. A wiele innych dojrzewa szybciutko i za chwilę będzie na talerzu!
      Rabarbar rośnie pięknie w tym roku i zabieram się za robienie konfitury rabarbarowo-bananowej, ulubionej mego męża. Wprawdzie banany jeszcze u mnie nie rosną, ale czego się nie robi dla takiej pyszności...
      Łąki są pełne kwiatów, drzewa rosną. Olcha energetyczna wręcz szaleje energetycznie. Bobry szaleją w stawie, wykopały prawie wszystkie pałki wodne. Dobrze, bo już myślałam, że cały staw zarosną.
     Siedziałam dziś rano przy grządce kwiatowej - bo mam taki rozkład zajęć, że w tygodniu pracuję przy warzywach, a w niedzielę w kwiatach, patrzyłam na młodziutkie, w tym roku zasadzone bylinki no i nagle bum! Ugryzła mnie końska mucha i to w bosą stopę. Właśnie z takim bemolem wiejskiego życia też trzeba się liczyć: wszechobecne owady z żądłami i żuwaczkami: mrówki, osy, muchy, komary, szerszenie, no i kleszcze, chociaż tych w ogrodzie jeszcze nie złapałam. Trzeba wziąć na klatę i wiedzieć, że to też część natury i mają prawo istnieć.

    Teraz pójdę podlewać, bo u nas wciąż susza.


 

środa, 24 kwietnia 2019

Ogród na stoku i na glinie

    Przedziwna wiosna znowu czaruje, podszyta lekką nutą niepokoju - bo sucho jest, bardzo sucho. A mnie czeka nie lada wyzwanie na początku maja - ogród, jakiego nigdy jeszcze nie zakładałam, bo na mocno pochyłym stoku. Na ziemi bardzo gliniastej.
     Chcę podziękować Wojciechowi górnemu za pomoc merytoryczną w opanowaniu tematu, bo lekko panikowałam.

     Glina jest dobrym podłożem do założenia ogrodu, widać to w moim Nowym Warzywniku, gdzie mam żyłę gliny. Wprawdzie długo się rozgrzewa, ale też pięknie zatrzymuje wodę i humus, nie pozwalając na wypłukiwanie próchnicy i soli mineralnych. Jednak grożą nam też podtopienia, a ciężka ziemia  potrafi wręcz przydusić korzenie. Jeśli na dokładkę ziemia jest na dość mocno pochyłym stoku, zaczyna się robić trudno.
     Po zboczach woda deszczowa spływa w dół, unosząc ze sobą żyzne cząsteczki. Czasem cały wał może spłynąć. Na lekkiej pochyłości wystarczy zbudować wały w poprzek zbocza, ale na większej?
Oczywiście, też w poprzek. Przy okazji formując coś w rodzaju tarasów.

     Jak to zrobić na mój sposób? Tzn. bez użycia ciężkiego sprzętu, bez wielkich robót i armii robotników? Ano będzie można dowiedzieć się w Stępinie na Podkarpaciu, w siedzibie fundacji pomagającej ofiarom przemocy, zwłaszcza osobom ze spektrum autyzmu.

    Staż  w Stępinie to 3,4 i 5 maja. Oczywiście jest bezpłatny, ale mile widziana jest racja żywnościowa do wrzucenia do kociołka. Warunki polowe - albo zabieramy ze sobą namioty, albo rezerwujemy w okolicznych agroturystykach. Fundacja jest malutka, biedna i dopiero się urządza, ale robią już dużo dobrego i pomagają wielu osobom.

    Jeśli ktoś chce dokładniejszych wiadomości w sprawie dojazdu, to proszę skontaktować się tutaj: https://www.facebook.com/events/271360670437169/ albo napisać do fundacji: https://www.youtube.com/channel/UC2qvolHkdopj7FqVuWFuSCw



niedziela, 14 kwietnia 2019

Ogród na piasku

       Wielu z nas ma ogrody położone w miejscach piaszczystych. Jak założyć na takiej glebie ogród warzywny i zapewnić jej trwałą żyzność?
      W Polsce często spotykamy gleby piaszczyste, kiedy przyjdzie nam zakładać swój ogród. Mają one sporo zalet i wad, jak wszystkie inne.
       Zalety są takie, że szybko ogrzewają się wiosną, są lekkie, przewietrzone i przepuszczalne, łatwo wysychają po deszczu. A wady? Często bywają zbyt suche i mało urodzajne, nie gromadzą wody, wszystko przez nie przelatuje, jak przez sito, także sole mineralne i humus. Mają tendencję do zakwaszania się. Dla ogrodników największą zgryzotą jest właśnie mała żyzność i wysychanie.

      Ogrodnictwo naturalne, permakultura, ma to do siebie, że wypracowała metody na użyźnienie nawet skrawka jałowej skały, więc z piaskiem też sobie poradzimy.

      Jeśli kogoś interesuje, jak można sobie z tym poradzić, to można przeczytać moje wcześniejsze posty, ale można też przyjechać na staż zakładania warzywnika permakulturowego na piachu który będę prowadziła w  Łaziskach koło Wągrowca. Staż zaczyna się w piątek 26 po południu, ok. godz.18, a kończy w niedzielę 28 po południu. Staż jest bezpłatny,można dołożyć się do wspólnego kotła i wrzucić kilka groszy za media, ale to nie jest niezbędne. Jest jeszcze kilka miejsc. W sumie to domek dla gości może pomieścić sporą liczbę osób, jeśli będą miały karimaty lub materace.

      Zgłaszać się można do mnie lub do Piotra Batury (gospodarza) http://www.kominki-batura.pl/#.

Zapraszamy!

poniedziałek, 25 marca 2019

No to będzie się działo!

      Wiosna nam nadchodzi, a z nią wiele nowego! Ziemia już rozmarzła, wszędzie widać malutkie kopczyki usypane przez dżdżownice. Przyleciały nam bociany, dzikie gołębie i synogarlice. Wszystko to krząta się radośnie. Czas i mnie wziąć się za coś ciekawego.

     Oto terminarz wydarzeń tej wiosny:

12, 13 i 14 kwietnia  WYHODUJ SWÓJ TLEN czyli sadzenie drzewek u nas. Nie jest to żaden staż, tylko spotkanie przyjaciół, którzy chcą zasadzić swój lasek. Sadzonki już mamy zadołowane i jest ich prawie 300! Brzozy, olchy i modrzewie. Kociołek na trójnogu też czeka, żeby w nim gotować cygańską zupę! Zapraszam na cały czas, na dzień, na chwilę. Kto chce spotkać się, pogadać, coś posadzić.

26,27 i 28 kwietnia  staż w Wielkopolsce, w Łaziskach niedaleko Wągrowca. Ogród na glebie piaszczystej przekształcany częściowo w ogród permakulturowy. Zakwaterowanie na miejscu, w domku dla gości. Są cztery łóżka i mnóstwo miejsca na podłodze, kto może niech więc zabierze karimaty lub materace. Staż bezpłatny, ale zwyczajowo zabieramy coś do wrzucenia do kotła i kilka groszy za media. Kontakt albo do mnie, albo do gospodarza, Piotra Batury tel. 502 607 546

3,4 i 5 maja  staż zakładania warzywnika permakulturowego na Podkarpaciu, w Stępinie, w siedzibie fundacji "Przemocnie" i przyszłym schronisku dla ofiar przemocy. Tam to będzie jazda! Nie dość, że ziemia gliniasta i nieuprawiana od lat, to jeszcze na stoku. Duże wyzwanie dla ogrodnika, ale poradzimy sobie. Właściciele już przygotowują teren, grodząc go żywopłotem oraz wycinając i karczując młode drzewka i rozmaite chaszcze. Tyle zapału musi dać dobry efekt. Tu nie ma zakwaterowania, tylko miejsce na namioty ewentualnie wynajęcie pokoju w pobliskiej agroturystyce. Pomyliłam się, nie ma przedpłat. Można kontaktować się  z Anną Lachowską przez Facebooka lub na You Tube https://www.youtube.com/watch?v=_l_vlChehqA&t=155s.


16, 17 i 18 maja u nas będzie rozbiórka starego, podlaskiego pieca pod okiem doświadczonego zduna. Można się będzie wiele nauczyć o budowie tradycyjnego "kombajnu": kuchnia ze ścianówką i piec ze ścianówką, skorzystać z porad i omówić swoje problemy piecowe. Tylko z zakwaterowaniem u nas bieda, z racji robót nawet pokoik na strychu będzie nie do użytku. Można mieszkać w namiocie, na stryszku na siano albo wynająć pokój w agroturystyce.

    Jeśli ktoś ma ochotę uczestniczyć w którymś z tych wydarzeń, to serdecznie zapraszam.


poniedziałek, 11 marca 2019

Ziemia - co to jest?

       Zachwycają mnie cykle w naturze, wzajemna współzależność. Jedno wynika logicznie z drugiego, a każdy krok kryje tajemnice.

      Czy zastanawialiście się czasem, czym jest ziemia, po której chodzimy i w której sadzimy rośliny? To bardzo tajemniczy świat.



      Bierzesz garstkę ziemi z ogrodu. Czy wiesz, że trzymasz w ręce więcej organizmów żywych, niż ludzi żyje w Warszawie? A nawet w Nowym Jorku?  Są to maleńkie mikroorganizmy, od bakterii i wirusów, poprzez pierwotniaki, okrzemki, pantofelki, ameby, grzyby, glony do maleńkich zwierząt, wrotków, pajęczaków, owadów i innych, znanych głównie naukowcom, a często w ogóle nieznanym.


      Ciekawostką jest istnienie w ziemi bakterii, które poprawiają nam nastrój, a nawet zwalczają depresję: https://kopalniawiedzy.pl/bakterie-glebowe-nastroj-depresja-zaburzenia-serotonina-Chris-Lowry-neurony-uklad-odpornosciowy-Mycobacterium-vaccae,2242 
       Brudźmy więc ręce ziemią, a będziemy w dobrym nastroju!

     Najbardziej znane, duże dżdżownice, są niezastąpionymi pomocnikami ogrodnika. Zjadają uschnięte rośliny, by wydalać bogaty nawóz, co więcej, w swoim przewodzie pokarmowym za pomocą wapnia wiążą części humusu (czyli rozłożonych substancji organicznych) z cząsteczkami gliny przy pomocy wapnia, zwiększając ich trwałość i nadając ziemi strukturę gruzełkowatą. Korytarze dżdżownic chętnie są przerastane przez korzenie. Na dokładkę te zwierzątka mieszają i przekopują ziemię lepiej, niż my byśmy to zrobili narzędziami.

      Z czego jeszcze składa się ziemia? Z kawałeczków mniej lub bardziej rozłożonych roślin i zwierząt, czyli materiału organicznego, które tworzą humus, czyli próchnicę. Tak pożądaną w każdym ogrodzie! Próchnica w końcu rozkłada się na sole mineralne, przyswajane przez rośliny. Aby jednak ten proces nie przebiegał zbyt szybko (nadmiar soli byłby wypłukany przez wodę i ziemia na nowo stała by się uboga), natura wynalazła sposób na zwiększenie jego trwałości poprze łączenie go z cząsteczkami gliny i iłów w trwały kompleks argilo-humiczny. To są najżyźniejsze ziemie.

     Oprócz tego w garści trzymamy wcale niemało piasku, gliny i kamyków. Wszystkie powstały z pierwotnych skał, a te z lawy, z której była zbudowana nasza Ziemia, kiedy jeszcze dyfowała w przestrzeni jako ognista kula. Różnią się od siebie tylko stopniem rozdrobnienia. Zawierają również wiele minerałów i mikroelementów, z których korzystają rośliny. Ale jak? Rośliny jedzą piasek? No nie, takiej możliwości nie mają. Zarówno rośliny, jak i niektóre bakterie rozpuszczają skały przy pomocy swoich wydzielin, a następnie wchłaniają odżywcze składniki z takiej "papki".

    No i nie zapomnijmy o wodzie! Bez niej żadne życie nie było by możliwe. Jest jej całkiem sporo w naszej garstce ziemi, zarówno "wolnej", jak i zamkniętej w organizmach żywych.

       Pod naszymi stopami toczy się tajemnicze, pulsujące życie. Trwają polowania i współpraca. Przekazywanie wiadomości i pokarmu. Miliony rodzą się i umierają w tym czasie, kiedy czytacie ten post. Są tam organizmy nam przyjazne, jak również takie, których lepiej unikać (bakterie tężca, pasożyty i inne). Wszystkie są powiązane ze sobą w wielkim, naturalnym cyklu przemian skalistej, nagiej ziemi w pulsujący życiem ogród, las czy łąkę.

piątek, 8 marca 2019

Akcje i spotkania

          Przebiśniegi kwitną, wierzby mają kotki, Luna rozsiewa wszędzie kłaki sierści, czyli przedwiośnie pełną gębą!  My też już pracujemy w ogrodzie, Pierre pełną parą, ja nieco mniej, bo jeszcze dochodzę do siebie.
         Zajmuję się PLANOWANIEM, a jest tego trochę.
   
         Na kwiecień planujemy akcję sadzenia drzewek "Wyhoduj swój tlen". Jej termin będzie uzależniony od tego, czy i kiedy uda mi się zorganizować sadzonki.

     
        W maju planujemy ze Zdunem warsztaty rozbierania pieca. Mają się zacząć 16 maja w czwartek, ale można przyjechać wcześniej i pomóc w przygotowaniach. Jeśli więc kogoś interesuje budowa wnętrza starego podlaskiego pieca i nie boi się sadzy, to zapraszamy. Mistrz jest wygadany i pełen wiedzy o wszystkim, co odnosi się do zduństwa. Dodatkowo można będzie pogadać o ogrodzie, pobyć w nim. Mam też zamiar zrobić przynajmniej 1-2 małe wycieczki albo nad jeziora, albo do Puszczy Augustowskiej, albo na Bagna Biebrzańskie.

      W czerwcu (termin jeszcze do ustalenia) będzie stawianie nowego pieca. Też można przyjechać. Ma to być tzw. "zduństwo nowoczesne" czyli stawianie z płyt szamotowych. Może to kogoś zainteresuje, a Mistrz wszystko objaśni i pokaże.

      Oczywiście, jak zwykle, warsztaty są bezpłatne. Można dorzucić się do kotła, ale to nie jest przymusowe. Oraz przewidzieć ok. 2 lub 3 zł. dziennie za media (oj, będzie mycia się, a mycia!)

      Niestety, tym razem nie mogę Was zakwaterować w maju i czerwcu - strych będzie w takim stanie, że się nie da. Będziemy rozbierać tzw. wywodek, czyli "leżak" czyli pochyły komin dochodzący do głównego komina. W kwietniu będzie można, tylko trzeba skakać nad "tajemną komnatą". Chyba, że Jan zdąży zrobić klapę.
     Mogę zaoferować nocleg survivalowy, w namiocie (mamy kilka do pożyczenia) albo na stryszku na siano. Ci, którzy chcą większych wygód, mogą poszukać pokoju w agroturystyce. Jest ich kilka w pobliżu, ale trzeba mieć samochód, żeby dojechać.

     Czy ktoś jest chętny do przyjazdu? Zaznaczcie, proszę, czy na pewno, czy nie bardzo, chciała bym jakoś to zorganizować.

  Na prośbę Anny dopisuję: będę w tym roku w czasie majówki prowadzić warsztaty zakładania od 0 małego ogrodu permakulturowego na południu Polski, w Stępinie. W siedzibie fundacji przeciwko przemocy i schronisku dla ofiar przemocy. Będą to warsztaty trzydniowe, dokładny termin podamy po uzgodnieniu. Warunki mieszkaniowe takie, jak u mnie: albo namiot, albo wynajęcie pokoju a agroturystyce. Po bliższe wiadomości odnośnie dojazdu i warunków zwracajcie się do Anny Lachowskiej https://www.facebook.com/PRZEMOCNI/

czwartek, 7 lutego 2019

Wieści

     Tak na początek chcę przeprosić tych, których nie wysłałam jeszcze nasionek, ale działo się u nas tyle, że naprawdę....
     Na początek był pożar, dość poważny - zapaliły się sadze w dole komina, w dawnej wędzarni. Zaczęły tlić się belki i to w takim miejscu, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Otóż kiedy strażacy przecięli podłogę na strychu, odkryli "tajną komnatę" na parterze i prowadzące do niej schody: zamurowany między dwiema łazienkami kawałek korytarza ze schodami.
    Szkód wielkich w rzeczach czy meblach nie było, ale materialne tak: brak możliwości używania komina i konieczność jego odbudowy, pocięte podłogi, dziury wybite w ścianach, zalanie wodą (niewielkie). Brak wody, bo przez tajną komnatę przechodziły rurki, z których jedna stopiła się i trzeba było wyłączyć dopływ. Ta stopiona rurka uratowała nas, bo woda z niej sikała na tlące się bale i je gasiła jeszcze zanim strażacy tam dotarli. Bałagan straszliwy, zimno w domu, a mróz był akurat największy w tym roku.
    Wtedy pojawili się Przyjaciele - Jan i Artur, pomogli się pozbierać, wyczyścili resztki tlącej się sadzy.Podłączyli prowizorycznie wodę. Inni wspierali nas w inny sposób. Ktoś tam chyba nawet zorganizował zbiórkę pieniędzy.Wszystkim dziękuję!
    Z szoku wychodziłam przez kilka dni, spałam w ubraniu i zrywałam się na każdy szelest.

    Kiedy już trochę doprowadziliśmy dom do porządku, zapadłam na grypę. Ale taką, że byłam prawie nieprzytomna, a kaszel nie ustawał praktycznie ani na chwilę. Ciągle nie jestem jeszcze zupełnie zdrowa, chociaż jest już dużo lepiej.

    Kiedy po raz pierwszy od kilku dni kaszel trochę ustał i udało mi się zdrzemnąć - następna katastrofa. Urwała się rura doprowadzająca wodę do zmywarki. W kuchni utworzyła się sadzawka. Czerpaliśmy ją garnkami i szufelkami do wiadra. Przyciągnęłam hydraulika prawie na siłę, zreperował. Na szczęście, bo tego samego dnia przyjechał Piotr Batura, jak dla mnie najlepszy zdun w Polsce! Żeby zająć się kominem. Kuje właśnie i wsadza tam jakieś rury super nowoczesne i izolację, tak, że będziemy mogli go używać. A ja nawet porozmawiać nie bardzo mogę, bo ten kaszel zerwał mi struny głosowe!

     Jak to dobrze, że wokoło są dobrzy, cudowni ludzie, którzy są gotowi pomagać! Tyle ciepła, dobroci i życzliwości nie oczekiwałam nawet w najśmielszych marzeniach!

       Żyjemy, mieszkamy, będziemy tu na wiosnę. Latem będzie chyba stawiany nowy piec, więc pewnie zwołam chętnych do poznawania tajników.

      W maju kroi się staż na Podkarpaciu, który będę prowadziła w fundacji "PrzemocNie". Na normalnych zasadach. Temat: zakładanie od podstaw ogrodu permakulturowego. Na normalnych zasadach: staż jest bezpłatny, uczestnicy przywożą ze sobą coś do gara, zakładają ogród oraz uczestniczą w dobrowolnej składce na koszty, kilka groszy za dzień od osoby. Tyle, że tam nie ma zakwaterowania na miejscu, można oczywiście rozstawić namioty, ale jeśli ktoś szuka większego komfortu, to musi sobie poszukać agroturystyki w pobliżu i dojeżdżać.

czwartek, 17 stycznia 2019

Sadźmy drzewa, pieczmy chleb

       W powietrzu latają jakieś ciężkie, smutne fluidy, świat zewnętrzny kąpie się w złych emocjach. Trzeba światu przywrócić moc i prawdziwość. Trzeba, żeby rzeczy wróciły na swoje miejsce.
       W ramach przywracania normalnego porządku świata upiekłam wczoraj chleb. Przedwczoraj reanimowałam swój zakwas, który wysuszony czekał w lodówce. Przez no zaczął rosnąć i uciekać z garnuszka. Zagniotłam ciasto z mąki żytniej i orkiszowej, wsypałam słonecznika.
      Po wyrośnięciu jeszcze przerobiłam ciasto i włożyłam do gara rzymskiego, wysmarowanego tłuszczem i obficie posypanego otrębami. Zamknęłam pokrywą, zostawiłam do wyrośnięcia. A potem do piekarnika. Ciągle zamknięty i posmarowany wodą. I oto jest, pyszny chleb, pachnący. Po zjedzeniu zostawia w ustach musujący smak zakwasu. Coś w świecie wróciło na swoje miejsce, jakiś trybik - jest pachnący chleb na stole.

 
     To ważne, takie dobre, małe rzeczy. Pachnie chleb, płonie świeca od wspaniałych, dobrych ludzi. Ktoś tam z uszy wyciąga z kłopotów przemiłą, dzielną nastolatkę. Świt wraca na swoją orbitę.
    Małe gesty są ważne, z nich powstają wielkie rzeczy.

    Chrupię skórkę chleba i zastanawiam się nad nową akcją w naszym raju. Akcją "Hodujemy swój tlen". Odzyskaliśmy spory kawałek łąki, ponad hektar. Sąsiad już nie chce jej dzierżawić. Postanowiliśmy posadzić tam drzewa, zrobić kawałek lasu, który będzie ostoją dla ptaków i zwierzątek. W połączeniu z już istniejący laso-parkiem nad stawem da to ponad 2 ha wolego lasu.
Na początku wiosny robimy więc akcję sadzenia drzew, na którą zapraszamy wszystkich przyjaciół. Można przyjechać ze swoim drzewkiem, albo bez - postaramy się o sadzonki. To teren podmokły, w części zalewowy, trzeba to wziąć po uwagę. Myślę, że przede wszystkim olchy, na suchsze miejsca sosny, brzozy, modrzewie, świerki. Nie będzie to kurs, tylko przyjacielskie spotkanie. Żeby celebrować drzewa, życie i przyjaźń. Obiecuję, że upiekę chleb, że zapalimy ognisko, że gawędom nie będzie końca długo w noc.
     Sadźmy drzewa, pieczmy chleb, przytulmy psa, nakarmmy kota, podajmy rękę drugiemu człowiekowi, uśmiechnijmy się do siebie. Dajmy światu moc!

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Naturalnie przeciwko depresji

        Aurę mamy w tej chwili taką, że sprzyja obniżeniu nastroju i nawrotom depresji. Prawdziwa depresja jest chorobą, którą powinien zająć się dobry lekarz. Podobnie jak cukrzyca jest spowodowana brakiem hormonu insuliny, tak depresja też jest spowodowana brakiem hormonów, głównie dopaminy i serotoniny. Nikt nie każe cukrzykowi "wziąć się garść" i zacząć normalnie przyswajać cukier, prawda? Uważa się za normalne, że przyjmuje leki. Podobnie jest z prawdziwą, głęboką depresją. Tu trudniej jest dobrać leki, ponieważ hormony te mogą być blokowane na różnych etapach powstawania, transportu i przyswajania. Ale jest to możliwe i istnieją też dobrzy lekarze, którzy umieją dobrać leki. Czasem trzeba wypróbować kilka, zanim trafi się na właściwy.
    Natomiast lekką depresję, obniżenie nastroju, zmęczenie można pokonać przy pomocy środków naturalnych. Warto próbować, bo skutki są czasem spektakularne, a nigdy nam nie zaszkodzi.

    To, co napiszę poniżej, to moje subiektywne i prywatne "odkrycia", nikogo nie zmuszam. Jeśli ktoś spróbuje, to na swoją odpowiedzialność. A prawdopodobnie będzie zadowolony.

       Po pierwsze to higiena życia. Najpierw SEN i odpoczynek. Zimą organizm naturalnie zwalnia i naturalnie potrzebuje więcej snu. Brak snu, zmuszanie się do aktywności wtedy, kiedy cała dynamika spada, może zaowocować depresją. Czyli spać i drzemać, ile można sobie pozwolić. Tyle, że wtedy, kiedy jest ciemno, nie w czasie krótkiego dnia. Następnie ŚWIATŁO - sprawdzone jest, że do produkcji naszych kochanych hormonków szczęścia potrzebne jest wystawianie się na światło dzienne. Co najmniej pół godziny, a lepiej więcej. W sprzedaży są nawet specjalne lampy, imitujące światło dzienne - dla tych, co wychodzą do pracy po ciemku i wracają też po ciemku. Jak dla mnie - aberracja współczesnego świata, ale może komuś uratować nastrój. Lepszy jednak krótki nawet spacer, niż naświetlanie, bo dostarcza nam też POWIETRZA i daje kontakt z dynamiką żywiołów. W najgorszym razie można posiedzieć sobie przy oknie.

       Po drugie to odżywianie i suplementy. Ostatnio miałam paskudny spadek formy i wiecie, co mnie wyciągnęło? Soki warzywno-owocowe samodzielnie robione. Mam tę wypasioną wyciskarkę wolnoobrotową, ale odkąd jabłkowe szaleństwo się skończyło, to jakoś ją zapomniałam. Dopiero przyjaciółka-zielarka dała mi mentalnego kopa, żeby wrócić do soków. Wystarczyły trzy dni, kiedy piłam po małej filiżance gęstego soku, żeby wróciło dobre samopoczucie. Z czego robię sok? Z tego, co mam: marchewka, burak, zimowe jabłka, trochę pomarańczy czy soku z cytryny. Jeśli ktoś nie ma wyciskarki, to radziła bym raczej surówkę z podanych warzyw, niż sok z sokowirówki czy, o zgrozo! w kartoniku. Ten ostatni praktycznie jest bez wartości. Najlepiej wszystko utrzeć na tarce, posypać orzechami (to ważne! one są dobre na pracę mózgu), polać oliwą i doprawić do smaku. Jeść raczej w południe, niż wieczorem, bo taka dawka witamin daje kopa i potrafi utrudnić zaśnięcie. Czyli marchew, burak, jabłko, orzechy w każdej formie i ilości.

     Po trzecie istnieją zioła, pomagające w takich przypadkach. Najlepsze są samodzielnie zebrane, tym bardziej, że niektórych nie znajdziemy w sprzedaży, a inne są często fałszowane. Zioła antydepresyjne podaję za dr. Różańskim, warto zajrzeć na jego strony, jeśli idzie o sposób przygotowania i inne naukowe wiadomości.
     Do ziół antydepresyjnych, dostępnych w naszym kraju zaliczamy: maczek kalifornijski, kokorycz pusta i pełna, bylica pospolita, passiflora, bazylia, arcydzięgiel litwor (ciągle mam nasiona do wysłania, dawajcie adresy), dziurawiec (tylko wyciągi olejowe i alkoholowe działają antydepresyjnie, tak, że picie herbatki nic nie da w tej dziedzinie, choć pomoże na wątrobę), glistnik jaskółcze ziele. A także miłorząb (liście), lukrecja gładka, imbir, werbena, lawenda. Oraz wiele innych ziół, podałam te, które są najbardziej znane.
     Herbatka kojąco - antydepresyjna: lawenda, glistnik, werbena, można dodać też trochę rumianku. Zaparzyć, odczekać 15 minut, przecedzić i pić.
     Herbatka pobudzjąco - antydepresyjna: bylica pospolita, świeży korzeń imbiru, ziele arcydzięgiela, sok z cytryny, miód. Zioła zaparzyć, odczekać 15 min., przecedzić, dodać imbir, cytrynę i miód.
     Można też robić sobie inne zestawy, ale pamiętajcie! Jeśli zdobędziecie dziurawiec, to zrobić z niego nalewkę. Wyciągi olejowe lepsze są ze świeżych kwiatów. Bazylię można hodować na oknie i dodawać do czego się da. Nawet wąchanie bazylii jest antydepresyjne.

    Tak więc doszliśmy do następnych środków, jakimi są olejki eteryczne. Jak je używać, chyba każdy wie, ale jednak napiszę: kilka kropel olejku wkraplamy do naczynka z wodą i podgrzewamy, np. na świeczce. Woda nie powinna wrzeć, ale być blisko stanu wrzenia. Nie robimy w tym przypadku inhalacji, tylko wdychamy powietrze. W przypadkach depresji przydatne są olejki: różany, bazyliowy, miętowy, sosnowy, jaśminowy, hyzopowy, pomarańczowy, rozmarynowy i tymiankowy. Oczywiście chodzi o prawdziwe, wysokiej klasy olejki, a nie o podróbki chemiczne "o zapachu". Raczej nie należy ich mieszać albo bardzo ostrożnie, bo inaczej będzie cuchnąca mieszanka, a nie aromatoterapia. Ja czasem mieszam różany z jedną kropelką jaśminowego lub rozmarynowy i tymiankowy, wtedy pachnie Prowansją.

         ZIOŁA ADAPTOGENNE. Są to zioła, które mają ogólnie wzmacniający wpływ na organizm, dodają energii i regulują zachodzące w nim procesy. Są to: różeniec górski (korzeń arktyczny), szczodrak krokoszowaty, żeń szeń, jagody goi, eleuterokok kolczasty, aralia mandżurska i kilka innych. Osobiście najbardziej cenię różeńca i szczodraka. Szczodrak nie utrzymał się u mnie w ogrodzie, ale różeniec rośnie pięknie. Robiłam już nalewkę, teraz czekam, aż młode rośliny dojrzeją, a czekać trzeba przez 7 lat. Dlatego warto co roku wysadzać kilka roślinek, żeby mieć ciągłość.