czwartek, 29 grudnia 2016

Zlot w Raju

          Zapuszczam sondę! Przez pewien czas zapraszano mnie do prowadzenia konferencji na temat uprawy ogrodów systemem permakultura+zdrowy rozsądek. Przestałam prowadzenia tych kursów z dwu powodów: po pierwsze nie podobało mi się podejście komercyjne, gdzie za to, co mi sprawia przyjemność, ludzie musieli płacić ciężkie pieniądze i po drugie zaczęło to być za bardzo męczące dla mnie.
           Uważam, że ten rodzaj wiedzy powinien być dostępny dla każdego, bez wikłania się w zależności finansowe. Jednocześnie odciąga mnie od pracy w ogrodzie, zajmuje czas i wymaga pewnego wysiłku. Trzeba więc to jakoś zrównoważyć.  Lubię dzielenie się wiedzą, spotkania, dyskusje.
           Wpadłam na pomysł zorganizowania "tłoki" u siebie. 3-4 dni poświęcone na dyskusje, wykłady i pracę w ogrodzie, okazja do spotkania się i świętowania.
           Jak ma to wyglądać organizacyjnie? Przede wszystkim zakwaterowanie - u nas jest tylko dość duże pomieszczenie na górze (wprawdzie kiedyś na materacach nocowało tam 20 osób, ale to ekstremum) oraz dużo miejsca na namioty i przyczepy. W okolicznych wioskach są też gospodarstwa agroturystyczne - opcja dla wymagających.
           Za kurs i uczestnictwo nie płaci się nic, natomiast przewidziany jest udział w wyżywieniu, albo pod postacią gotowych dań przywiezionych ze sobą, albo produktów oraz niewielka partycypacja w kosztach wody, elektryczności itp. w zależności od tego, co kto może, ale bez przesady. 10 zł. dziennie zupełnie wystarczy, można mniej albo więcej w zależności od możliwości i chęci. Poza tym ok. 2 godzin "tłoki" czyli pomocy w gospodarstwie dziennie, żeby wynagrodzić zajęty czas. Tłoka obejmuje prace w ogrodzie, pomoc w przygotowaniu posiłków, pomoc w drobnych pracach w gospodarstwie itp.
           W zamian oferuję ok. 4 godzin wykładów i dyskusji dziennie, ognisko lub kominek w altanie co wieczór, osobiste rozmowy w miarę możliwości.
           Chcę zrobić to teraz, gdy mam jeszcze dość sił, a ogród wygląda w miarę przyzwoicie. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, może w tej formie uda się pociągnąć to jeszcze kilka lat, mimo, że stajemy się z mężem coraz starsi i coraz bardziej tęsknimy za ciszą i odpoczynkiem.
            Teraz termin. Skoro mówimy o nocowaniu w namiotach, to w grę wchodzi czas od drugiej połowy maja do połowy sierpnia. Później noce są zbyt zimne. Proponuję czerwiec, wtedy jest najpiękniej, ale jestem otwarta na inne propozycje.
            Czy byłby ktoś chętny?


niedziela, 25 grudnia 2016

Było minęło...

            Mijają to święta narodzenia, światła, pokoju. I to prawda, ale jednocześnie przez tkaninę chrześcijańskiej tradycji prześwieca dawne święto stania słońca, poświęcane przodkom i wspomnieniom. Mnie też zebrało na wspomnienia o tym, co już dziś zupełnie zaginęło i pewnie mało kto  pamięta, że kiedyś istniało. "A przecież byłem, a przecież byłem..."
           Nocni stróże. W naszym miasteczku byli to najczęściej weterani wojenni, którzy przez całą noc patrolowali centrum miasta. Ubrani w kożuchy, z baranicą na głowie i długim, okutym kijem wzbudzali w nas, dzieciach, przestrach nasączony dreszczykiem tajemnicy. Pewnie latem nie nosili kożuchów, ale latem też nigdy ich nie widywałam, bo służbę zaczynali po zapadnięciu ciemności.
          Wóz rozwożący chleb. W miasteczku była jedna duża piekarnia, na kilometr pachnąca świeżym chlebem. Pieczywo, jeszcze cieplutkie, rozwożono konnym wozem, ale innym od tych znanych. Była to drewniana budka, podobna do domku lub dyliżansu. Woźnica siedział na ławeczce pod daszkiem, a w razie deszczu z boków opuszczał jeszcze gumowe zasłony. Budka to był domek na kółkach i kiedy otwierał drzwi, żeby wyjąc kosze z pieczywem i wnieść je do sklepy, zapach parujących bochenków roznosił się dookoła.
         Mniej poetyczne i malownicze były wozy z wozakami, czekające na wynajem na placu. Wożono nimi węgiel, piasek, meble przy przeprowadzce - jednym słowem wszystko to, co dzisiaj załatwiają ciężarówki.
          Pompy uliczne na wodę. Takie, gdzie przyciskało się rytmicznie długie ramię, a do podstawionego wiadra leciała woda. Były takie w wielu punktach miasta, na podwórzach kamiennic, przy placach i uliczkach i całkiem często z nich korzystano.
          Pastusi wiejscy i miejscy. Widziałam takich i w naszym miasteczku, i na wsi u rodziny. Rano o wschodzie słońca przechodzili ulicami, grając na rogu (to na wsi) lub świstając na specjalnej świstawce. Wtedy otwierały się drzwi obórek i wybiegały krowy, czerwone, polskie. Po jednej, po dwie, rzadko trzy i dołączały do stada spieszącego na wspólne pastwiska. Przed zmierzchem powtarzał się ten spektakl, tylko w odwrotnym kierunku. Tym razem krowy z pełnymi wymionami spieszyły się na dojenie, biegły galopem. Takie rozpędzone ulicą stado było niebezpieczne, chroniliśmy się na płotach i przyglądaliśmy spektaklowi. Było w tym coś pierwotnego i mocnego.
       Targowiska, podzielone na część "babską" i "chłopską", gdzie dwa razy w tygodniu odbywał się targ. W części babskiej sprzedawano żywność, w tym mięso rąbane siekierą na pieńkach obficie posypanych solą, jajka, drób, ubrania (w tym bajecznie kolorowe chustki i kapy), garnki, masło, ser, śmietanę, jajka i wszelką inną drobnicę. W części "chłopskiej" sprzedawano konie, krowy, świniaki i owce. Te parady z końmi do sprzedania, które czasem się płoszyły! To były emocje! Można było zdrowo oberwać, jeśli się znalazło w nieodpowiednim miejscu. Podobnie przy buhajach.
         Jeszcze jeden mały obrazek, jeszcze czasem spotykany, ale już rzadko w naszych stronach: gołębniki i gołębiarze. Co drugi dorosły mężczyzna pasjonował się hodowlą gołębi. Gołębniki były wszędzie - wolno stojące na wysokich nogach budki, zaadoptowane na strychach i budynkach gospodarczych i całkiem okazałe, murowane budowle. Każda z wybiegiem i drucianą klapą podnoszoną sznurkiem. Niezbędnym wyposażeniem każdego gołębiarza była też szmata na kiju, którą poganiał je do lotu i zasób odpowiednich sygnałów gwizdanych, na które gołębie miały reagować. Kiedy w pewnych godzinach całe stada podrywały się do lotu w różnych miejscach, a potem zataczały nad miasteczkiem magiczne kręgi, połyskując w słońcu piórami, był to czarowny spektakl. Gołębiarze starali się wtedy podebrać jedni drugim podopiecznych, bo czasem zdarzało się, że jakiś gołąb odłączał się od swego stada i przyłączał do innego. To była taka kradzież honorowa. Poza tym wymieniano się i sprzedawano różne gatunki gołębi, bardzo różniące się między sobą.
        Chłopcy grający "w guziki", rzucający nimi z rozpędu o mur i potem mierzący odległości, dyskutujący. Najlepsze były guziki od żołnierskich mundurów i te gracze starali się zdobyć za wszelką cenę. Albo wyłudzić od żołnierzy z pobliskiej jednostki, albo wykupić, albo innym sposobem zdobyć. Jeśli jakiś żołnierzyk na przepustce popił sobie i zasnął w krzakach, mógł obudzić się w mundurze bez guzików.
        Jesienne latawce. Kiedy zaczynały wiać jesienne wiatry, na pobliskiej łące gromadziły się starsze dzieci z latawcami. Czasem w niebo wzbijało się ich ponad dwadzieścia jednocześnie. Latawce były robione samodzielnie, pracowicie klejone z patyczków i papieru pakowego Różne. Obok zwyczajnych, w kształcie kwadratu lub trapezu, bardziej wyszukane skrzynkowe lub wieloboczne. Z ogonami w kokardki wijącymi się na wietrze.
        Zimowa sanna i łyżwy. Na każdej górce roiło się od zjeżdżających - na sankach, na "bojerach" z trzech łyżew i zbitych na krzyż desek, na nartach samoróbkach i wprost na butach. Były różne trasy, łatwiejsze i trudniejsze, progi, skocznie i slalomy. Były też lodowiska - przy każdej szkole i wśród bloków osiedla mieszkaniowego. Najpiękniejsze było jednak niewielkie jeziorko w pobliżu naszego domu, otoczone wieńcem trzcin i bagien. Czasem mi się jeszcze śni, że wiruję na nim jak w Jeziorze Łabędzim (byłam kiedyś bardzo dobrą łyżwiarką). Albo że zjeżdżam z górki daleko, daleko w zamarznięte łąki, gdzie nie dociera słabe światło żółtych ulicznych latarni, i patrzę na niebo w gwiazdy zapalające się na niebie, leżąc jeszcze przez chwilę na sankach.
      Chciałabym przeżyć jeszcze kiedyś taką zimę...

   

piątek, 9 grudnia 2016

Masakra piłą spalinową

      Rzecz zdarzyła się we wtorek. Zastanawiałam się, czy o tym pisać w tutejszych rajskich tematach, ale ponieważ dotyczy właśnie naszego ogrodu, to zdecydowałam się napisać.
      Tego dnia wczesnym rankiem usłyszałam piłowanie. Zajmowałam się normalnymi sprawami, czyli śniadaniem naszym i zwierząt, zamiataniem, zmywaniem, przejrzeniem prasówki, bo byłam pewna, że to nasz sąsiad. Wspominał wcześniej o tym, że ma wyciąć jakieś drzewa na łące przylegającej do naszego ogrodu.
     Kiedy w końcu wyszłam do ogrodu, to zobaczyłam przerażający widok. Duża część rosnących u nas drzew i krzewów została wycięta, inne zmasakrowane, ucięte w połowie, połamane. Dwaj pilarze na mój widok szybciutko uciekli inną alejką.
    Wszystko to dokonało się w świetle prawa, bo nad naszym terenem przechodzi linia średniego napięcia i wycięto wszystko, co rosło pod nią i kilka metrów w bok. W sumie nie mam pretensji, mus to mus, ale mogli chociaż uprzedzić, zapukać. Weszli przecież na teren ogrodzony, do czyjegoś prywatnego ogrodu. I czy musieli np. wycinać kosodrzewinę, którą wyhodowałam z nasionka? Dobrze chociaż, że oszczędzili rokitnik!

    W tej chwili ogród przypomina pobojowisko, połamane drzewa, podarta siatka. Chociaż altana i tunele zostały oszczędzone.

    Musieliśmy znaleźć kogoś, kto za niewielką opłatą pomoże nam choć trochę to uporządkować. Na szczęście się udało bez trudności, będziemy mieć miłe towarzystwo i pomoc. A im pewnie przyda się niewielki zastrzyk gotówki na święta i pień ściętego modrzewia. Jesteśmy niesłychanie wdzięczni, że nie musimy użerać się z miejscowymi pijaczkami.

     Znalazłam dwa dobre punkty w tym wszystkim: nowy warzywnik będzie miał więcej światła, a my będziemy na przyszły rok mieli sporo drewna na opał.

     Ale serce boli, bo tych widoków już nie zobaczymy:
Może jutro uda mi się pożyczyć aparat, to zrobię zdjęcia, jak to teraz wygląda.

czwartek, 8 grudnia 2016

Ai, ai, ai aioli

       Zrobiłam dzisiaj słoiczek aioli z naszego czosnku, tego, który aromatem zabija muchy w locie. Od dzieciństwa lubię czosnek i często go podjadałam, czym ściągałam na siebie gromy całej rodziny, która uznawała go tylko w kiełbasie, oraz przezwisko śmierdziucha. dla mnie czosnek pachnie wręcz niebiańsko, co prawda taki świeży, a nie wydychany. Bo to jest niesamowicie rodzinne warzywo - jeśli wszyscy jedzą go zespół wespół to nikt potem nie czuje nieprzyjemnego zapachu, za to jeśli ktoś nie je, to cóż.... cierpieć musi.
      A moja matka zmieniła swoje upodobania i bardzo teraz czosnek lubi. Może dlatego, że cierpi na wysokie ciśnienie i jej organizm mądrze domaga się tego, co mu pomaga? Bo czosnek ma niesamowite właściwości lecznicze. Powtórzę za dr.Różańskim:

sobota, 3 grudnia 2016

Leniwa zima

         No i mamy zimę. Nie pierwszy raz w tym roku, bo było już kilka dni w połowie listopada, kiedy temperatury spadały do -10 stopni, a śnieg był powyżej kostek. przez kilka dni żyliśmy w bajce, ale bajki za szybko się kończą. Teraz znowu śnieży trzyma lekki mrozek. zobaczymy, jak będzie dalej. W każdym razie w tym roku po raz pierwszy od kilku lat mieliśmy jesienne rozlewiska nad Biebrzą. To znaczy, że nasza łąka jest częściowo zalana. To znaczy też, że susza, która sprawiła, że ludziom wyschły studnie, a wiele drzew w lesie umarło, być może w końcu nam odpuściła.

    W tej chwili żyjemy powolutku. Dłoń Pierra goi się i palce są wyprostowane (ostatni nie do końca, ale byliśmy o tym uprzedzeni - za długo zwlekał i staw odkształcił się bardzo mocno). Możliwe, że już niedługo będzie mógł posługiwać się normalnie lewą ręką. Nareszcie! W tej chwili jednak się oszczędza i narzeka na nudę, bo on bez pracy nie może żyć. Za to ja złapałam okropny ból w obu łokciach. Ciągnie się to za mną z różnym nasileniem, prawie od wiosny. Też będę musiała chyba się leczyć, bo jak tu żyć, kiedy nie da się podnieść ani kubka ani garnka z zupą.
     Dobrze, że to zima, więc tak pomalutku, "półgębkiem", jakoś radzimy sobie z obrządkiem, noszeniem wody, siana i ziarna zwierzakom, przynoszeniem drewna i węgla (to Pierre, którego prawa ręka jest silna i sprawna). Natomiast ja wczoraj próbowałam wyszorować kafelki w łazience i musiałam się poddać przed końcem roboty. Nie mogę tez wyżymać szmaty od podłogi, więc do łask wrócił mop, który się wykręca na wiadrze. Zapowiada się mocno leniwa zima w bałaganie. A co mi tam! Mądrzy ludzie żyli w brudzie. Będziemy odgruzowywać po wierzchu.
     To wszystko sprawia, że zadajemy sobie pytanie, co będzie dalej z ogrodem. I tutaj ciesze się, że od kilku lat uprawiam prawie bez kopania. Trzeba będzie na nowo przemyśleć, co robić, jak i ile. Bo nie ma mowy, żeby odpuścić całkowicie. Przynajmniej jeszcze nie. A ile lat jeszcze damy radę? To się zobaczy. Ogród jest tak rozplanowany, że ogromną część można potraktować jako naturalny zagajnik i puścić wolno. A co do reszty, to będę prosić o pomoc jak przyjdzie co do czego.

     Tymczasem, niepoprawna, planuję już, co będę siać na wiosnę. A także czego nie będę. Na pewno nie będę siać miniaturowych ogóreczków. Ładne są, ale niezbyt smaczne. Ani na surowo, ani w przetworach nie smakują tak dobrze, jak poczciwe korniszony. Posieję też dynię amazonkę i więcej marchwi i cebuli.
     Ten rok dał się we znaki wszystkim roślinom ciepłolubnym (pomidory, papryki, oberżyny, rozmaryn), a nawet ziemniakom. Ale przecież każdy rok jest inny. W przyszłym roku może być zupełnie odwrotnie. Tego nigdy nie można wiedzieć wcześniej, więc trzeba siać jak najbardziej różnorodne rośliny. Zawsze jakaś się uda.

     Odkryłam też fajną alternatywę dla trawnika. Kiedyś posadziłam na skalniaku miniaturową macierzankę, taką ściśle przylegającą do ziemi, jak mech. Od tej pory rozsiała się w kilku miejscach i na trawniku tworzy całkiem już spore wysepki. A że lubi ziemie kwaśną i suchą, jest idealna na piaski i dla tych, którzy nie chcą poświęcać czasu i wody dla trawnika. Tworzy piękny, soczyście zielony dywan - następny zysk: nie trzeba kosić. Kwitnie w czerwcu lub lipcu i pachnie, kiedy się po niej chodzi. Czegóż chcieć więcej? sprawdziłam - jedna sadzonka kosztuje od 4 do 5 zł. To sporo, ale one się rozrastają. No i odpada nawożenie, napowietrzanie, podlewanie, koszenie.... Można w ten sposób mieć zielony dywan nawet pod sosnami. Można też zrobić, jak u nas: zostawiliśmy zwykłą trawę z wsiewką z białej koniczynki i tylko ją kosimy czasem w sezonie. I też jest ładnie.

Zdjęcie znalezione w necie, żeby było widać, o co chodzi z tą macierzanką miniaturową. To ten zielony dywan na pierwszym planie.