wtorek, 30 lipca 2019

Tak łatwo, tak smacznie

       Niektórzy z Was znają Elfa Patryka i wiedzą, że i on sam i jego metody są bardzo oryginalne i nietuzinkowe, a mimo to dają zdumiewające efekty. Ten post powstał na jego prośbę i opowiada o jego metodzie uprawy warzyw "tak łatwej, że aż wstyd".
       Sprawdziłam to w zeszłym roku u siebie - rezultaty były zadziwiające. I mimo mego wcześniejszego lekkiego oporu przed takim "bałaganem" stałam się fanką tego typu uprawy. Nadaje się ona świetnie dla ludzi, którzy mają niewiele czasu a zbyt wielki ogród albo dla tych, którzy nie mają sił na tradycyjną czy nawet permakulturową uprawę, albo bywają na swojej ziemi od czasu do czasu, a mimo to chcieli by zebrać jakieś plony.
       To jest smaczny, bujny i urokliwy prztyczek w nos dla wszystkich miłośników sztywnej geometrii, porządku oraz "potu i łez", bo pracy wymaga niewiele, podlewania też. Świetnie nadaje się do zakładania nowych ogrodów czy powiększania starych.


       Ci, którzy znają Elfa Patryka wiedzą, że jego miłość do Ziemi i wszystkiego, co rośnie oraz zrozumienie istot żywych jest wręcz niesamowite. Mimo młodego wieku ma też spore doświadczenie w gospodarowaniu na różnych glebach, do których dostosowuje się instynktownie. Poza tym Patryk uwielbia nasiona. Dać mu kilka worków rozmaitych nasion, a będzie siedział z błogą miną i mieszał je ze sobą. Właśnie na mieszaniu wszelakich nasion warzyw i kwiatów polega ta metoda. Dostałam od niego woreczek takiej mieszanki, część rozdałam w czasie warsztatów tej wiosny.


      Co jest w tej mieszance nasion? Zapytajcie lepiej, czego tam nie ma! Z grubsza są to kwiaty uznane za "lekarzy gleby", czyli nagietek, aksamitka, facelia, nasturcja, gryka jak śnieg biała i inne jednoroczne oraz rozmaite warzywa: jarmuż, rzodkiewka, buraczki, marchew, pietruszka, pasternak, słoneczniki, groszek, sałaty, ogórki i sporo innych, tajemniczych. Jednym słowem wziął wszystkie torebki ze sklepu, pomieszał, nasączając je dobrą energią i przygotował do siewu.

     A siew odbywa się też nietuzinkowo. Po prostu wprost na grubej warstwie ściółki. Wiem, że w różnych miejscach przygotowanie ziemi trochę się różniło.
     Zakładając tę grządkę na ugorze i słabej ziemi Patryk dawał najpierw wprost na ziemię trochę obornika. Na to kartony, zmoczone przez deszcz lub podlewanie. Na kartony gruba warstwa słomy, siana i wszelkich resztek roślinnych. W tę ściółkę wrzuca nasiona pradawnym gestem siewcy i czasem jeszcze je przykrywa cienką warstwą ściółki zmieszaną z ziemią. W tym roku, na żyznych lessach Chełmskiej Ziemi, poruszonych już wcześniej, dał po prostu grubą warstwę z lekka przegniłej słomy, służącej wcześniej do ogacenia chaty. Bez kartonów i bez obornika, bo ich nie miał.


       Tak zasiane rośliny wschodzą w malowniczym bałaganie, przypominając kwietne kobierce. Jeśli zdarzy się łysa plama, to tym lepiej - sadzi w tym miejscu a to kapustę z rozsady, a to ziemniaka, fasolę, czy inne warzywko albo zioło. Aby posadzić ziemniak lub rozsadę, należy wyciąć dziurę w kartonie i zasadzone przykryć ściółką. W tej metodzie gruba warstwa ściółki jest podstawą. Wszystko rośnie w radosnym bałaganie, żadnych rządków i porządków, a mimo to taki ogród jest niesłychanie wydajny i nie potrzebuje prawie pielęgnacji. Ja bym jednak podlała w wypadku super uciążliwej suszy...
      Patryk twierdzi, że warzywa mają zupełnie inny smak, kiedy rośnie ich 40 rodzajów obok siebie. Oraz inną zupełnie moc. No, naprawdę - on potrafi to wyczuć. I że mu prawie wstyd cieszyć się taką obfitością, nie wkładając w to prawie żadnej pracy.

    Oczywiście, uprawia też bardziej tradycyjne grządki, ale dzięki tym samoobsługującym się mieszankom może radośnie zagospodarować spory kawałek ziemi, przywrócić mu żyzność i powiększyć ogród.

      W takiej mieszance szkodniki nie wypatrzą łatwo roślin, np. jest większa szansa, że kapustnik bielinek ominie kapustę schowaną wśród kwiatów i ziół. Natomiast ślimaki trzeba zbierać regularnie. Renata, która stosuje podobną metodę, powiedziała mi właśnie, że co rano o świcie zbiera ślimaki i nie ma z nimi problemu, mimo, że inni narzekają. I że niechętnie wchodzą na suchą ściółkę, tak, jakby sucha słoma je odstraszała.

   My w zeszłym roku na małym kawałku sprawdziliśmy tę metodę. I rzeczywiście! Ten kawałek był najbardziej wydajnym zagonem w naszym ogrodzie. Od wiosny do późnej jesieni coś z niego zbieraliśmy, a jesienią ścięta mrozem masa łodyg i liści stworzyła fantastyczną ściółkę.

Zdjęcia z tegorocznego ogrodu Patryka. Na wiosnę był tam smutny ugór, teraz dostarcza obfitych, zdrowych i smacznych plonów.

P.S. Patryk napisał, że jeśli dawał karton i nawóz zwierzęcy, to raczej sadził ziemniaki i dynie, natomiast mieszankę wysiewał w drugim roku. Można ją też wysiewać w ziemię, jeśli jest w dobrej kulturze i tylko lekko przykryć po wierzchu.

niedziela, 14 lipca 2019

Świetliki i pech

Wczoraj wieczorem, jak już zawieźliśmy wolontariuszkę na pociąg i przy okazji zwizytowaliśmy rodzinę, zachciało mi się do lasu świetliki oglądać. Kiedyś były i było to dla mnie święto, takie oglądanie. Uwielbiam wszystko, co świeci po ciemku. 
Poczekałam więc, aż się porządnie ściemniło i pojechałam z pewnymi trudnościami, bo auto nie chciało zapalić. Ale mężowi się udało, życzył mi pięknych widoków i wrócił do wyra. No to pojechałam, w odświętnej kiecce do ziemi, ale za to bez torebki i telefonu. Blisko przecież, tylko jakieś 7 km. No i kiedy byłam w tym ciemnym lesie autko rozkraczyło się jak żaba i ani mru mru. Kontrolki tylko migały, kiedy przekręcałam kluczyk, wycieraczki same się włączały, a silnik nic. Pamiętałam,że mężowi odpalił, więc odczekiwałam chwilę i próbowałam na nowo. Za którymś razem kluczyk rozpadł mi się w rękach. No kicha zupełna.
W lesie było nawet przyjemnie, księżyc świecił, pachniało. Tylko coś się darło okrutnie, jakby olbrzymiego kruka mordowali po kawałku, ale przestało.

Już się przygotowałam do spania w aucie, kiedy zatrzeszczał żwir i zaświeciła latarka. To małż przyszedł z rowerem mnie szukać. Przyszedł, bo po żwirówce bał się po ciemku. Zdecydowaliśmy, że jednak pójdę do domu, a bidne autko zostanie samo w lesie. Lasu się nie boję nocą,nawet tych wilków co w nim są (puszcza na A), ale wsiowych psów tak. A mieliśmy długą wieś do przejścia. Jednak dobrze było, jakieś burki tylko raz czy dwa burknęły zza płotu, nie to, co dawniej.

Ludzie, jak mnie kręgosłup bolał! To w takich chwilach czuję się kaleką, bo przecież jeszcze nie tak dawno spacer 10km. to była czysta przyjemność.

Na asfalcie mąż wsiadł na rower pojechał szybko do domu po traktorek, czyli kosiarkę z przyczepką, bo widać było, że nie dojdę. Ostatni kawałek więc przejechałam w charakterze ładunku na przyczepce. Gdyby nie smrodek spalin, to było by absolutnie cudownie, bo nawet miękką kołdrę do siedzenia miałam.

A na drugi dzień kołomyja - najpierw mąż poleciał autka pilnować, a ja wisiałam na telefonie. Najpierw znaleźć kogoś, żeby przyholował autko na podwórko, potem znaleźć mechanika - też droga przez mękę, bo albo nie odbierają, albo nie mogą. Stanęło, że samochód musi iść do serwisu Peugeota aż do Białegostoku. No to lawetę trzeba było zorganizować.

Po tym wszystkim padłam na wyrko i spałam kilka godzin. Bo nocą to mało co oko zmrużyłam.
I tak to jesteśmy uziemieni bez auta na co najmniej trzy tygodnie .
Świetlika widziałam. Jednego.

Fotografia znaleziona w czeluściach netu, nie miałam ze sobą aparatu.
A tak w ogóle to larwy świetlików żywią się ślimakami.