sobota, 30 listopada 2024

Wracam

       Przez bardzo długi czas zniknęłam z bloga. W zasadzie jest jedno wytłumaczenie: wstyd. Ponieważ przez lata pokazywałam to, co robimy. Omawiałam, komentowałam. Wszystko było wyrazem naszego poszukiwania samowystarczalności.

      Niestety, życie mnie zaskoczyło. Choroba kręgosłupa dała się we znaki i miałam coraz mniej siły i możliwości pracowania w ogrodzie. Dołączytł się niedowład nóg, rezultat zwyrodnienia kręgosłupa. No i tak się zrobiło, że nie miałam siły pracować w ogrodzie. A stąd wstyd, bo nie miałam co Wam pokazać. Bo zarośnięty ogród nie jest pokazywalny.

     Wreszcie przyszło apogeum tej słabości: rozległy zawał serca rok temu. Wróciłam z drugiej strony tęczy i wszystko stało się jakoś inne. Z tym zawałem to była dziwna sprawa: przez lata przyzwyczaiłam się, że nic mi nie jest. Nawet jeśli chodziłam do lekarza, to okazywało się, że nic mi nie jest... Chociaż teraz widzę, że ze strony niektórych było to olewajstwo. Więc kiedy zaczęłam mieć bóle, to przypisałam to czemuś, co zalega w żołądku. Tym bardziej, że wcześniej miewałam podobne objawy, które mijały po mocnych wymiotach. Dlaczego zlekceważyłam drętwienie lewej ręki, nie umiem wyjaśnić. Może dlatego, że pod wpływem masażu ustępowało?

      Miałam wystąpić na Kongresie Naturalnym Online i do tego się przygotowywałam. Więc chodziłam z tym bólem przez 4 dni. Kiedy wspomniałam o tym na wstępie do Kongresu, żeby poprosić o nie przedłużanie wystąpienia, zaalarmowało to organizatorów. Nie wiem, czy jest tam jakiś lekarz czy pielęgniarka, ale jestem im niewymownie wdzięczna. W czasie, kiedy ja gadałam resztką sił, nawiązali kontakt z moją córką, która też dołączyła do obserwujących. Córka zadzwoniła do mego męża, otrzymała potwierdzenie i zaalarmowała moją stryjeczną siostrę z pobliskiego miasteczka. Siostra zjawiła się swoim czerwonym samochodzikiem i dosłownie porwała mnie na SOR. Mając złe doświadczenia i złe referencje o SOR-ach w Augustowie i Suwałkach, broniłam się rękami i nogami. Ale byłam tak słaba, że nie dałam rady. Jagoda zabrała mnie na SOR w małym miasteczku w sąsiedztwie. Tam jest niewielki szpital. No i wiecie co? Jeśli macie problemy, to szukajcie SOR-ów w małych miasteczkach. Po pierwsze byliśmy 3 ew kolejce, zamiast czekać po 7-8 godzin - czekaliśmy ok. 45 minut. Po drugie - na dyżur przyjechał lekarz z Białegostoku, co w naszych stronach jest oznaką prestiżu i kompetencji. Córka nie mogła przybyć, bo mieszka w Pradze. Przyjechała kilka dni później.

     Całs zprawa wygladała dość ciekawie. Byłyśmy w korytarzu, wymieniając plotki i możliwości i nagle zrobił się ruch i położono mnie na leżance, wkłuto kroplówkę i oznajmino, że mam rozległy zawał i że karetka jest w drodze. Odesłałam siostrę do domu i poszłam do karetki. Problem był w ym, że chciało mi się mocno sikać. Na szczęście karetka też była z pobliskiego miasteczka i ludzie dość współczujący. Jechaliśmy więc na sygnale, ale kiedy zgłosiłam problem, zatrzymaliśmy się w lesie, panowie na lewo, a panie na prawo. Potem kontynuowaliśmy na sygnale aż do Augustowa. Miałam szczęscie. Dyżur akurat miała 

Polsko-Amerykańskie Kliniki Serca Centrum Sercowo-Naczyniowe w Augustowie  


Wspaniały szpital i doskonała opieka. Oszczędzę Wam opisu Koronorografii i jej skutków (kazano mi leżeć przez kilka dni bez możliwości pójścia nawet na siusiu, a że mam częstomocz, to było mocno problematyczne). W końcu stwierdzono, że mam zakrzepy w  aortach sercowych, bo za długo zwlekałam i tylko cud może sprawić, że się rozpuszczą. Po wielu dniach wypuszczono mnie do domu, gdzie stęskniony mąż starał się, jak mógł. 
     Pierwszą rzeczą, którą pamiętam, to były nasze koty, zwłaszcza maleńka koteczka, którą w październiku znalazłam na drodze do Lipska. Było to maleństwo w okropnym stanie: zapchlone, zawszone, zarobaczone do niemożliwości. Cały zad i część ogona były pokryte odchodami i łyse, oczka kaprawe i zaropiałe. Oczywiście zebrałam ją z drogi (nie można było inaczej, wręcz rzuciła się w moje ramiona) i zawiozłam do weterynarza. Kiedy wróciłam ze szpitala, koteczka, już czysta i bez parazytów, podrośnięta, szczęśliwa w swoim trzykolorowym futerku, przyszła do mnie do łózka, chwyciła moją rękę mięciutkimi łapeckami i spała tak ze mną przez kilka godzin. Potem zagnieździła się na moim sercu, z małymi przerwami, kiedy zastępowały ją nasze dwa kocurki. Ich mruczenie rezonowało mi w kościach. No i kiedy wróciłam do szpitala, okazało się, że stał się cud: skrzepy wokół serca się rozpuściły i zniknęły. Polecam kototerapię. Chociaż lekarze uważają, że to ich pastylki.
       Tak więc z ogrodem kicha, nie daję rady pracować. Ale żyję. I mogę pisać o różnych sprawach, bo chociaż nogi szwankują, to głowa działa.


sobota, 19 marca 2022

Moje pogadanki

       No to tak: uległam pokusie. Nie takiej na cukierki czy torta, tylko wyrafinowanemu kuszeniu, żeby pogadać do ludzi na wizji fonii. Opierałam się, bo nie cierpię dawać się focić (jak się okazało - słusznie), a gadanie do mikrofonu wydawało mi się czarną magią. No i nie miałam do niedawna kamerki, tylko mój stary komputer stacjonarny. A telefon tylko taki do dzwonienia, bo nawet SMS-y trudno na nim pisać.

    Kuszenie było, jak napisałam, wyrafinowane. Bo dla mnie liczy dzielenie się wiedzą, puszczenie do ludzi tego, czego mnie samej nauczono i co spraktykowałam. Dopóki mogę to robić, czuję się przydatna. Z pracą fizyczną już nie bardzo, więc pozostało mi przekazywanie doświadczenia jako "użyteczność publiczna".

     No i się zgodziłam. Kupiłam kamerkę na dzień przed pierwszym nagraniem i rzuciłam się na głęboką wodę. Stremowana.

     Powtarzam w tym cyklu w skrócie moją filozofię pracy na ziemi, a w późniejszych odcinkach porady praktyczne, które można znaleźć na początku tego blogu.

     Na razie ukazały się dwa pierwsze odcinki. Gdyby ktoś chciał je obejrzeć, to tutaj:

 Poznać i zrozumieć magię swojego ogrodu . Z miłości do Ziemi cz.1 - YouTube

CZYM JEST ZIEMIA . Z miłości do Ziemi cz.2 - YouTube


     A na domiar wszystkiego inna stacja zaprosiła mnie do audycji radiowych, które robimy wspólnie z moją przyjaciółką-zielarką, ale jeszcze się nie ukazały.

    Czyli - trzymajcie mnie, narody - stałam się babką medialną. Głupio mi z tym trochę, ale jeśli to się komuś przyda, to OK.

wtorek, 8 marca 2022

Ósmy krąg piekła

         Od lat nastoletnich mam gdzieś w tyle głowy takie przekonanie, że TO pierdyknie z trzaskiem. TO oznacza naszą kulawą cywilizację, tan cały zły system. Nie oznacza, mam nadzieję, końca ludzkości. Niby jest coraz lepiej, coraz bardziej "cywilizowanie", ale w sumie jest coraz gorzej.

         Nigdy ludzie nie byli tak samotni i nieszczęśliwi. Jedni dławią się dobrobytem, inni giną z głodu albo wegetują w warunkach urągających godności żywej, wolnej istoty.

         Rządzą nami psychole, którzy za nic mają ludzi. Ludzie to dla nich marionetki i mięso armatnie. Nie ma dobrych rządów, są podobnie złe. 

        Manipulacja i dezinformacja sięgają szczytów. Ile w nas jest naszych własnych myśli i poglądów, a ile włożonych nam do głów? I nie, nikt ich za to nie rozliczy. Przyjdą po nich podobni im.

        Bezsens pandemii, strachu, izolacji i wyrwania z normalnego życia. Samotności i podziałów spadł na nas jak burza.

        Myślałam, że absurd i ludzkie okrucieństwo sięgnęły dna, kiedy w lasach zaroiło się od uchodźców - oszukanych, cierpiących, umierających. Dla wielu nie byli oni ludźmi, tylko bronią albo problemem. Dziś już nic nie jest czarno-białe, chociaż tęsknimy za takimi rozróżnieniami. Ja też znam różne racje stanu i racje polityczne, ale nie chcę ich słyszeć. Dla mnie ważny jest człowiek, który cierpi. I tylko to. Jak Stachura mówię: "I niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoimi rozumami, a ja z moją miłością niech sobie będę głupi".

     Jednak to był tylko następny krąg piekła. Okazuje się, że za nim są dalsze. W tej chwili cierpienie na Ukrainie, strach, gorycz, sięgają takich głębi, o jakich nam się nawet nie śniło. Ile jeszcze tych kręgów piekła istnieje? Oprócz tego widać kompletne otumanienie propagandą, po obu stronach. A przecież ludzie są dobrzy. O ile ktoś nie wtłoczy im do mózgów swoich programów i lęków, są skorzy do pomocy i współczucia.

      Nie jestem zwolenniczką teorii spiskowo-ezoterycznych, ale może naprawdę istnieją jakieś potwory, które żywią się ludzkim cierpieniem i poczuciem beznadziejności? Teraz to cierpienie osiąga swój parksyzm.

       Ale też skala mniejszych, prywatnych cierpień. Jesteśmy zalewani wiadomościami o przemocy w rodzinach, o depresjach, o beznadziei matek, które już nie dają rady wychowywać dzieci w bliskości i bezpieczeństwie, o chorobach psychicznych i samobójstwach wśród najmłodszych.

      Szukam korzeni zła. Szukam tego, co poszło nie tak.

      Bo przecież jest inna ścieżka, nie asfalt rozjeżdżany wehikułami ze zgrzytem i niebezpieczny, ale ścieżka porośnięta trawą, miła dla bosych stóp. Gdzie ludzie nie chcą panować, dominować i krzywdzić, ale budwać harmonię wszystkiego i tworzyć. Zamiast rujących wyziwewów i betonowych miast - czyste lasy, ogrody i pola. Zamiast grymasu - uśmiechy. Zamiast psychopatów - dominatorów, zniewalających umysły i ciała - mądrzy nauczyciele życia. Gdzie jest cała wioska do wychowania dzieci na mądrych, silnych ludzi. Gdzie uśmiechy zamiast grymasów, wolność zamiast przymusu. Świat wolny od manipulacji, zatruwania ludzkiego umysłu. Świat radości, swobody i bezpieczeństwa. Wierzę, że naszą misją jako ludzi jest zbudowanie właśnie takiego świata. Co więc poszło nie tak?

niedziela, 6 lutego 2022

Aby pamiętać - magicznie

        Każdy lud, każda kultura ma swoje magiczne symbole. One same w sobie nie są mocą, one sprawiają, że mamy pamiętać o naukach, które nam przekazują. Wtedy nabierają magii dla nas. Ot, takie magiczne przypominajki. A może narzędzia medytacji?

       Dla mnie nadszedł czas, kiedy poczułam potrzebę wykonania kilku takich symboli. Zawarłam w nic to, co przez nie rozumiem, swoje medytacje i przemyślenia. Od czasu, kiedy naderwałam ścięgna w prawym nadgarstku, mam trudności z kaligrafowaniem, a bardzo mi brakowało czynności medytacyjnych. Więc zaczęłam robić różne symbole, ze wszystkich części świata. Takie, które do mnie przemówiły: "Zrób mnie, mam dla ciebie znaczenie."

      Pierwszy jest łapacz snów. Dla Indian był to przedmiot użytkowy, praktyczny. Robiony z tego, co pod ręką. Nie była to ozdoba, która miała wisieć latami, ale coś, co pełniło określoną funkcję: miał wyłapywać koszmary, a przepuszczać piękne i wieszcze sny. Robiono obręcz z gałązek, oplatano charakterystyczną "pajęczynką", ozdabiano - znowu tym, co pod ręką. Był to przedmiot efemeryczny i doraźny, po spełnieniu swojej funkcji był oddawany ogniowi, żeby spalić zgromadzone w nim złe sny. Efemeryczny i tymczasowy, ale nie niedbały. Wprost przeciwnie, wykonany z największą starannością.




       Obręcz do mego łapacza snów zrobiłam ze splecionych gałązek winorośli, reszta to sznurek konopny, korek i trzcina. oraz parę drewnianych koralików.
      
       Następną zabawką-przypominajką jest krzyż św. Brygidy, czyli stary symbol solarny, przynoszący szczęście oraz chroniący od wszelkiego złego. Krzyż ten jest oczywiście starszy od chrześcijaństwa. Sporządzano go w Irlandii ( a prawdopodobnie wśród wszystkich Celtów) w czasie święta Imbolc, czyli 1-3 lutego. Też tak zrobiłam.


      Innym magicznym przedmiotem ze słomy, który zajął mi sporo czasu jest świat. Obecnie częściej nazywa się je "pająkami", ale wolę nazwę "światy". Świat ma strukturę kryształków połączonych luźno ze sobą. Zawieszony na nitce pod sufitem chwieje się w najlżejszym ruchu powietrza. Czyż to nie piękny symbol naszego świata? Kruchego, tymczasowego, nieustannie poruszającego się. Którym trzeba manipulować z nieskończoną delikatnością. Pominęłam dekoracyjne kwiaty z bibułki, które są dość późnym dodatkiem, i zostawiłam naturalną strukturę słomek. Ale wiem, dlaczego je doczepiano: dość trudno ukryć wystające nitki zakończeń. Mimo że miałam świetną zabawę, robiąc każdy z tych kryształków jednym pociągnięciem nitki i nie wracając dwa razy po tej samej słomce, węzełków nie dało się uniknąć. Pamiętacie taką zabawę z dzieciństwa, kiedy trzeba było narysować kopertę jednym pociągnięciem ołówka i bez podwójnych linii? To jest coś podobnego, tylko w trójwymiarze.
      Dałam mu serce z czerwonego jak krew szklanego paciorka, to też ma swój sens.




       Wszystko to robiłam po raz pierwszy w życiu, więc jest wiele niedociągnięć. Ale lubię je takie, jakie są, moje amulety-przypominajki. Zrobione z samych naturalnych materiałów. Amulety same w sobie nie mają mocy, to ja daję im moc. Ale dla mnie najważniejszą ich funkcją jest przypominanie o pewnych sprawach, dla mnie wiadomych. Oraz radość z procesu tworzenia.


     

sobota, 15 stycznia 2022

Wyniosłe jesiony

     


          Podczas moich codziennym spacerów z Arago (czyli Małą Cholerą) na swojej trasie okrążam Panią Jesionową, która rośnie na krańcach naszej posiadłości, za Chatką, niedaleko stawu. Jest bardzo stara, pojawia się na najstarszych fotografiach. Jak na jesion jest niewielka, ale bardzo rozłożysta. I ma cudowny, wręcz archetypiczny układ konarów.

                Pani Jesionowa z resztką nasion na gałęziach.


        Co roku wydaje wiele uskrzydlonych nasion, stąd wiem, że to Pani. Natomiast nasion nie wydaje Pan Jesion, rosnący na naszym podwórku, o wiele większy i smuklejszy. Bo z jesionami to tak jest: mogą być żeńskie (mają tylko kwiaty żeńskie), męskie (tylko kwiaty pyłkowe) lub obojnacze. Żender proszę Państwa, jak się patrzy.

           Pan Jesion w zimowej szacie.


              Oprócz nich wokoło nas rośnie wiele innych jesionów, w różnym wieku. Wyrastają samodzielnie gdzie się da i często pozwalamy im rosnąć. A w młodym wieku rosną niesłychanie szybko. Wszystkie należą do gatunku Jesionów Wyniosłych i gdzieś tu w pobliżu przebiega ich północna granica występowania. 

             Dlaczego wyniosłe? Bo w naszej strefie klimatycznej są to najwyższe drzewa (a przynajmniej mogą być). O to miano walczą z dębami, oba zresztą były drzewami świętymi. Słowianie raczej czcili dęby, ale już u Germanów i Skandynawów jesion,Yggdrasil, był drzewem kosmicznym, osią świata Axus Mundi, na której pomieszczone były wszystkie światy, w tym nasz, ale też światy Elfów, Olbrzymów, Bogów mniejszych i większych, a pod korzeniami świat zmarłych. Na jego wierzchołku wspierało się Niebo.


          Jesiony lubią tereny podmokłe, chociaż nie rosną w wodzie, w końcu nie są olchami. Na naszej wyspie wśród bagien czują się więc doskonale i, jak na razie, nie chorują. Słyszałam, że w okolicznych lasach dość często podupadają na zdrowiu czy wręcz wysychają. Do nas to nie doszło.

         Pomyśleć, że nie znałam tych pięknych drzew, zanim nie zamieszkałam tutaj. W miasteczku, gdzie mieszkałam wcześniej, nie widziałam ani jednego. A warto je znać, nie tylko z powodu konszachtów z Bogami i Elfami. Jesiony mają wiele ciekawych właściwości: ich drewno nie ustępuje dębowemu, a zdaniem niektórych jest wręcz ładniejsze, tylko mniej odporne na gnicie. Nie nadaje się więc na podwaliny domów, ale już meble z niego są bardzo cenione. Jesionowe łuki przeszły do legendy. Jest także idealnym drewnem na rączki toporów bojowych i innych, bardziej prozaicznych narzędzi.

         We Francji jesiony ogławia się jak nasze wierzby (mają podobną zdolnośc odrastania) i wykorzystuje na opał. Ich liście, zebrane na początku lata i wysuszone, były cenną paszą dla zwierząt, a dla ludzi przyrządzano z nich musujący napój. I ludzie i zwierzęta zyskiwali przy tym na zdrowiu, bo jesion ma też wiele właściwości leczniczych. Zacytuję za dr.Różańskim: 

 " Za granicą produkowane są preparaty przeciwreumatyczne i przeciwartretyczne (krople, kapsułki) zawierające wyciąg z jesionu wyniosłego. Wodne i wodnoalkoholowe wyciągi z surowców działają niewątpliwie moczopędnie, napotnie, przeciwgorączkowo, przeciwwysiękowo, przeciwzapalnie i przeciwbólowo; zwiększają wydalanie kwasu moczowego. Z dobrym skutkiem w przebiegu reumatoidalnego zapalenia stawów stosowałem odwar z kory i gałązek jesionu – Decoctum Fraxini, który zmniejszał ból i stan zapalny. Efekt przeciwbólowy był widoczny po przyjęciu dawki 200 ml odwaru 2-3 razy dziennie. Słabiej i ze znacznym opóźnieniem działał napar z liści jesionu Infusum Fraxini. Napar z liści jesionu stosowany w formie okładów na skórę działa nawilżająco i przeciwzapalnie. Zawiera alkohole cukrowe i cukry korzystnie wpływające na stan skóry. Polecam również okłady z naparu jesionowego na zmęczone, opuchnięte oczy. Mocne napary z młodych liści zapobiegają zaparciom i wspomagają kuracje odchudzające."

      Nasze owce wręcz rzucały się na liście jesionu, zerwane przez wiatr. Wiedziały, co dobre.


       U nas są to drzewa, które jako ostatnie wypuszczają liście. Okoliczne brzozy, wierzby i lipy są już zielone, a one stoją pozornie zamarłe i mój mąż co roku niepokoi się, czy przeżyły. Potem nagle, z imponującą szybkością, rozwijają ciemnozieloną gęstwinę i szumią coś o Walhalli. A jesienią, jako pierwsze, ich liście ciemnieją, stają się kruche i spadają. Zimno im tutaj, biedakom. To tłumaczy, dlaczego nie osiągają tutaj tak ogromnych rozmiarów, jak dęby.

      Mała rada: jeśli macie problemy ze stawami, to późną wiosną odnajdźcie jesion i poproście go o trochę liści na herbatki. Trzeba je suszyć szybko i bez dostępu światła. Można też zebrać korę z drobnych gałązek na wiosnę.


 


sobota, 1 stycznia 2022

Co mi dała zima stulecia

        W noc sylwestrową 1978/79 wybuchła nagle zima stulecia. Miałam wtedy 19 lat i wszystko dość dobrze pamiętam. Wcześniej pogoda była dość łagodna i prawie bezśnieżna, niektórzy ludzie na bal sylwestrowy wybrali się w lekkich pantoflach i lekkich nakryciach. I kiedy się bawili, niebo się rozdarło i zaczęło walić śniegiem, a ziemię otulił mróz. Kiedy weseli balowicze zaczęli wychodzić, to śniegu było już do połowy ud. I ciągle padał.

        Padał gęsto przez kilka kolejnych dni, zasypał samochody na drogach, pociągi na torach i pozrywał przewody elektryczne w pełnym polu. Zabrakło nagle elektryczności, opału i towaru w sklepach.

        Mieszkaliśmy wtedy w małym miasteczku w północno-wschodniej Polsce, opady u nas były szczególnie obfite, a kolejność odśnieżania chyba ostatnia, wiadomo - Polska B. Rozmawiałam z koleżankami z dużych miast i wiem, ze nie wszędzie było to tak dotkliwe, ale u nas zapanował istny armagedon, uciążliwy zwłaszcza dla mieszkańców bloków. Zabrakło elektryczności, wody i ogrzewania, bo zabrakło opału. Palono skromnie, żeby tylko podtrzymać temperaturę powyżej 0, ale woda w rurach i tak pozamarzała. Po paru dniach opału zabrakło. Do sklepów nie dowieziono żadnych towarów, wtedy i tak szału nie było, ale zabrakło nagle wszystkiego. Dobrze, że większość ludzi miała jakieś zapasy. Na nowym osiedlu mieszkaniowym odkryto istniejącą jeszcze studnię po domu, który stał tam kiedyś. Odbito pokrywę i wyciągano wodę wiadrami. Najgorzej było z myciem się i używaniem kibla, bo nawet śniegu nie było jak stopić - wielu ludziom skończył się gaz w butlach, kiedy próbowali się nim ogrzewać.

       Mieszkałam wtedy z dziadkiem i babcią w małym domku z ogrodem. Moi Dziadkowie byli młodzi, w takim wieku, jak rodzice niektórych moich koleżanek. Domek znajdował się w dolinie, śniegu było tyle, że do budynków gospodarczych Dziadek musiał tunele kopać. A chociaż fundament był wysoki, to okna były prawie całkiem zakryte śniegiem. Nasza kanalizacja też zamarzła, ale w budynku gospodarczym był jeszcze wychodek z dawniejszych czasów, tak, że nie było tragedii.

      Ogrzewaliśmy się sami, wtedy już piecem w piwnicy, zapasami węgla i koksu zgromadzonymi jesienią. To było ulubione zimowe zajęcie Dziadka, który zimą nie pracował (był malarzem pomieszczeń, latem pracował po 14 godzin malując szkoły, przedszkola, szpitale itp, a całą zimę miał wolną). Siedział przed piecem i patrzył w ogień, dokładając od czasu do czasu. Czasem się zdrzemnął na wygodnym siedzisku, które sam sobie zmajstrował, czasem o czymś dumał. Lubił to, a my mieliśmy ciepło.

       Druga piwnica była obficie zaopatrzona w ziemniaki, warzywa i słoiki z przetworami. W chlewiku były kury, kaczki i króliki. Babcia na kuchni gotowała ogromne garnki zupy, piekła chleb w piecu chlebowym (zawsze na zimę miała worek z mąką).

     W domu paliły się naftowe lampki, "fanarki" jak je nazywała babcia. Czasem zapalaliśmy też świece. 

      Już późnym rankiem zaczynali się schodzić krewni, moi rodzice z siostrą, wujek z rodziną, dalsi wujkowie i ciotki z dziećmi, którzy chcieli się ogrzać po nocy spędzonej w wyziębionych mieszkaniach i zjeść coś ciepłego. Niektórzy chodzili do pracy i zjawiali się dopiero około 15. Przynosili produkty ze swoich lodówek, jeśli mieli coś "do kotła", albo i nie, ale zawsze byli mile widziani. Zajmowali kuchnię i duży pokój, siedzieli na wszystkich krzesłach i wersalkach. I rozmawiali. Wśród mojej rodziny było wielu świetnych gawędziarzy - moja Babcia, bracia Dziadka, ale inni też mieli różne ciekawe historie do opowiedzenia.

      W łagodnym świetle fanarka, w cieple i zapachu dobrej zupy, ludzie BYLI RAZEM. Po raz pierwszy doświadczyłam wtedy tej wspólnoty, pierwotnej, prawie plemiennej, gdzie ciepło ogarnia wszystkich, gdzie opowiada się ciekawe historie, gdzie każdy ma swój kącik, swoje miejsce i jest akceptowany.

      Życie na zewnątrz było ciężkie i trudne, ale chwilowo byliśmy bezpieczni, było nam ciepło i syto i mieliśmy siebie nawzajem.

      Martwiłam się, że będzie nudno bez telewizji i możliwości czytania książek. Nie było.


    

  Możliwe, ze właśnie wtedy z ogromną siłą zakiełkowało we mnie postanowienie, że choćby nie wiem co, to docelowo będę mieszkać we własnym domku z ogrodem, choćby ten domek był najskromniejszy (początkowo myślałam o ocieplonym baraku), ale ogród musi być dość duży, żeby zapewnić mi wyżywienie. Własne ogrzewanie i własna studnia. Idealny jest dostęp do lasu-żywiciela. Tak, żeby w razie następnej katastrofy mieć ciepło, bezpiecznie i syto i móc dawać schronienie innym.

       Nie ma nic złego w zdobyczach cywilizacji, wprost przeciwnie nawet. Wtedy też miałam malutki magnetofon na baterie i puszczałam z niego muzykę. W ciemnej sypialni robiłam "dyskotekę" dla dzieciaków spragnionych się wyszaleć. Ale nie można się od nich całkowicie uzależniać, żeby nie znaleźć się w głodzie, zimnie i bez toalety, kiedy system się rypnie z tego czy innego powodu.

     Obecnie to tąpnięcie systemu staje się bardziej namacalne, niż kiedy indziej. Cieszę się więc, że zima stulecia u progu mojej dorosłości nadała kierunek całemu mojemu życiu. Obecnie mieszkam w domu z dużym ogrodem na wsi, na podwórku mam studnię, a we własnym lasku hoduję olchę na opał. Dom jest wystarczająco duży, żeby dać schronienie przyjaciołom, a ziemi jest tyle, że można by uprawiać warzywa dla całej wioski.


       

   

wtorek, 28 grudnia 2021

Dąbek pod opieką

        Od kiedy zaczęłam dobrze chodzić, penetruję zakątki ogrodu, w których dawno nie byłam. Wcześniej zachowywałam siły na to, co konieczne. Teraz odkrywam na nowo różne miejsca nieoczywiste. Spotykają mnie tam różne niespodzianki, jak małe pole trzcin na podmokłym miejscu, z czego jestem niesłychanie zadowolona. Trzciny służą do wielu rzeczy - krycia dachów, robienia namiotów i mat. Ale najprzyjemniejsze i najciekawsze odkrycie czekało mnie w leszczynowym bukiecie.


                        Tak wygląda leszczynowa gęstwina z zewnątrz.


      W rogu ogrodu posadziliśmy 6 krzaków leszczyny, dość daleko od siebie, ale na tyle blisko, żeby wiatr mógł je zapylać. Pośrodku tego kręgu mąż posadził mały dąbek, bo chciał mieć "bosquet" jak w Wersalu: duże drzewo pośrodku, otoczone kręgiem krzewów. Tyle, ze zapomniał o prędkości wzrostu. Leszczyny błyskawicznie się rozrosły do potężnych rozmiarów, połączyły się i utworzyły pośrodku altanę zupełnie zacienioną. Niech nie zwiodą Was zdjęcia, które zaraz zamieszczę - aparat ustawiony na tryb nocny wyłapał każdą cząsteczkę światła i ją spotęgował. W środku jest naprawdę ciemno.

    
    Aparat, ustawiony na tryb nocny, wychwycił najmniejszą cząsteczkę światła, ale tam jest naprawdę ciemno.


     Myślałam, że mały dąbek, o wiele wolniej rosnący, już dawno usechł w tym cieniu. Aż zawędrowałam tam tego lata. No i niespodzianka: dąbek nie tylko ma się świetnie, nie tylko urósł, ale miał ciemno zielone, bujne liście. Jak to możliwe? Podejrzewam, że leszczyny, jak dobre mamki, dokarmiają to maleństwo. Dzięki masie liści fotosyntezują cukry w obfitości i częścią z nich, za pośrednictwem grzybni, dzielą się z dębem. To zjawisko od pewnego czasu znane w przyrodzie.


                 To na pierwszym planie to dąbek, zielony i z dużymi liśćmi oraz pięknymi przyrostami.


     Jak daleko jesteśmy od obrazu lasu, jaki podawano mi w szkole! Tam była tylko bezwzględna walka o byt i śmierć słabym. Teraz wiemy coraz więcej o złożonym organizmie, jakim jest las. Wiemy, że drzewa dzielą się pokarmem, ale nie wszystkie ze wszystkimi. Mają swoich wybrańców i takich, którym nic nie dadzą. Pisałam już o przepięknej, bujnej, młodej czereśni rosnącej w pobliskim lesie pod wielkimi sosnami. Teraz mamy dąb odżywiany przez leszczyny. Prawdopodobnie drzewa w tym karmieniu preferują własne potomstwo, ale jak widać, międzygatunkowe pomoce też działają nieźle. Najpierw sądzono, ze odbywa się to przez korzenie, teraz wiemy, że pośredniczy w tym grzybnia.

     A grzybnia służy też do przekazywania wiadomości, jak leśny internet. Nie jest już herezją stwierdzenie, ze za jej pomocą starsze, doświadczone drzewa komunikują młodszym najlepszą porę do rozwinięcia liści czy nawet dobry rok do wydania owoców.

      A ile odkryć jeszcze przed nami?

       Na święta sprawiłam sobie prezent, książkę Suzanne Simard "W poszukiwaniu matki drzew. Dowody na inteligencję lasu". Delektuję się nią po kawałku, po trochu. Piękna magia drzew dzieje się wokół nas.

sobota, 18 grudnia 2021

Nikt tak już nie buduje

        Chatka Czarownicy to marzenie mego życia. Zawsze chciałam mieć "dom jak drzewiej", jak ze skansenu, jak wieki temu. Moje marzenie spotkało się z marzeniem Mistrza Jana, żeby coś takiego zbudować. Tak się zaczęło. Potem był trochę niespodziewany dopływ pewnej sumy pieniędzy i można było zacząć działać. 

       Zdążyliśmy dosłownie w ostatnim momencie, obecne ceny drewna budowlanego nie pozwoliły by nam na to. I tak łataliśmy i szliśmy na kompromisy - ja chciałam prawdziwą dawną chatę, krytą słomianą strzechą. Suma sumarum powstał budynek jak z XIX wieku. To nie jest dom, tylko pracownia wiedźmy. Nie ma tam elektryczności ani bieżącej wody. Cała chatka jest maleńka, jak z bajki. Można by było tam żyć tak, jak dawniej. Bez elektrosmogu i plastyku.

      Zaczęło się od wyrównania gruntu i postawienia czterech kam
ieni węgielnych. U nas teren polodowcowy, głazów dostatek, więc od zawsze tak stawiano domy. Grunt podmokły mocno pracuje, nasiąkając i schnąć, zamarzając zimą na kamień i odmarzając wiosną. Widziałam wiele budynków murowanych, których ściany popękały od dołu do góry na skutek tych ruchów gruntu. Natomiast drewniane budynki, z natury bardziej plastyczne, kołyszą się lekko na swoich kamieniach węgielnych.

     Na kamieniach założono podwaliny, cztery belki. Na nich budowano ściany, łącząc belki na "obce pióro" i na kołki. Zrąb chaty zazębia się na jaskółczy ogon. Pomału ściany rosły, Doszły komplikacje w postaci okien i drzwi, ale Mistrz Jan zna się na budownictwie, wszystko się poskładało jak klocki w układance. Między belkami jest uszczelnienie z lnu, podobnie we wszystkich szparach, jakie mogą się pokazać.




     Belki sufitowe połączyły ściany ze sobą. Nad nimi stanął dach. Na razie jest tylko pokryty papą, docelowo będzie prawdopodobnie "ubrany" w gont deskowy. Okazało się, że słoma nie jest najlepszym rozwiązaniem z powodu wysokich drzew wokoło - duża część dachu jest w cieniu, A słoma w cieniu to nie bardzo się sprawdza.



 


       Pod podłogą chaty jest żwir z wapnem, żadnego cementu czy sztucznych tworzyw. Między kamieniami węgielnymi ułożone są mniejsze kamienie, pospajane gliną z wapnem. Wygląda to trochę jak fundament, ale nim nie jest. Cementu użyto na fundament pod przyszły piec.

    Jan zrobił piękne drzwi płycinowe i "tymczasowe okna, które chyba zostaną na dłużej. Dorzuciliśmy też ganek, żeby już było bardzo po podlasku. Na końcu sufit. Bardzo piękny.




     Zostało nam jeszcze sporo detali do zrobienia: obudować ganek tak, żeby służył jako wiatrołap i sień, postawić piec (w tym roku zdun nie zdążył).



       Ale chata już jest, pachnąca drewnem i suszącymi się ziołami. Miałam niezwykłą frajdę, urządzając ją na przyjazd mojej córki. Sama uwielbiam tam być, zapalić świece, pomedytować, odpocząć. Jest w tym wnętrzu coś, co uspokaja duszę i napełnia ją ciszą i zadumą.





czwartek, 7 października 2021

Ile człowieka?

      Kochani, mam dwa posty w przygotowaniu. Krzepiące, dobre posty. Ale wybaczcie, chwilowo trudno mi nad nimi pracować. To, co dzieje się blisko nas, na granicy z Białorusią, zupełnie wybiło mnie z normalnego rytmu. Ile człowieczeństwa w nas zostało? Ile znaczy człowiek w dzisiejszym świecie?

Czytam różne opinie, komentarze i popadam w coraz większą depresję. Prezydent Białorusi toczy swoją wojenkę z UE i przede wszystkim z Polską, a mięsem armatnim są ludzie. Ludzie, którzy cierpią i umierają. Nie liczą się, liczy się "obrona granic" i w jej imię można posuwać się do bestialstwa. Owszem, granic należy bronić i zabezpieczać, mamy to prawo i obowiązek, ale nie tworząc bariery z trupów tych najsłabszych (bo silni przejdą). Nawet na wojnie obowiązuje prawo wojenne, które nakazuje humanitarnie traktować jeńców. Wywożenie dzieci w lasy i na bagna NIE JEST obroną granic.

Nie kosztem naszego człowieczeństwa.

Jeszcze gorsze są komentarze. Pełne nienawiści jednych do drugich.

Dziś szczują na tych ludzi. Nikt nie migruje, nie podejmuje takiego ryzyka, jeśli mu jest dobrze. Jutro mogą szczuć na kogoś innego. Nikt z nas nie jest już bezpieczny, nie wtedy, kiedy rozpętała się Bestia.

Proszę, przeczytajcie świadectwo mądrego człowieka, filozofa i pisarza, który osiedlił się z rodziną na "bajkowym Podlasiu", a teraz żyje w koszmarze: "Słyszę wycie dziecka na granicy całą noc. Miejcie odwagę przyjechać" (oko.press)

wtorek, 7 września 2021

Od-życie

       Przez długi czas nic nie pisałam, bo zajęta byłam. Zajęta byłam odżywaniem, pracą ze swoim życiem i zdrowiem. Ponieważ z założenia jest to blog o zakładaniu i utrzymaniu ogrodów, a ja sobie ogród odpuściłam (no, nie całkiem, ciągle mamy jakieś warzywa) - nie bardzo miałam co pisać. 

      Ogród zszedł na dalszy plan, przynajmniej praca w nim. Poza postawieniem nowej, niewielkiej szklarni poliwęglanowej w miejsce zawalonych tuneli, nic nowego w nim się nie działo.

      Mój stan zdrowia był bardzo zły. Nie tylko tusza i ból kręgosłupa, ale też wszechogarniająca słabość sprawiały, że na przedwiośniu wszystko było niesłychanie trudne, nawet przejście kilkunastu metrów czy wejście na schody. Nie chciałam zasypywać Was skargami i opisami, jak to stałam u stóp schodów na strych i płakałam, bo nie mogłam wejść. Potem doszła niesłychanie bolesna rwa kulszowa.

      Mąż złamał tej zimy rękę i też cierpiał z powodu bólu w ramieniu. Na dodatek Kundzia, nasz ukochany nowy psiak, zginęła w wypadku.

     

         Na szczęście jest w naszym otoczeniu kilka wspaniałych osób, które nas nie opuściły. Pomagali z wożeniem drewna, z zakupami, z wizytami męża w szpitalu. Moje kuzynki przyjechały do mnie z masażami, Basia pomogła przy sprzątaniu (a sprzątanie było artystyczne, bo to artystka-malarka). No i prawie na siłę zaciągnęli mnie na rehabilitację do rehabilitanta-osteopaty. Pomogło, ból znacznie ustąpił.

     Ogarnęliśmy w dużej części warzywniki, chociaż szkielety zawalonych tuneli ciągle straszą. Myślałam, że latem może ktoś się znajdzie, kto je potnie i zabierze na złom, ale jakoś nie wyszło.

      Kiedy skończyłam zabiegi u osteopaty, pomyślałam, że dobrze by było kontynuować w tym kierunku i zabrałam się za swoją tuszę. Nie wierzyłam w powodzenie, bo próbowałam już wielokrotnie. Za każdym razem albo nie wytrzymywałam, albo dieta nic nie dawała. Na specjalnie opracowanej przez lekarkę diecie przytyłam kiedyś 6 kg. Kiedy próbowałam zostać witarianką, o mało nie znalazłam się w szpitalu z powodu ostrej biegunki. Ale postanowiłam spróbować jeszcze raz, moja znajoma mówiła o jakiejś diecie, którą zamierza wypróbować. To rzuciłam się w to pod wpływem impulsu. Dobry impuls! Mimo, że jest chyba najłagodniejszą ze znanych mi diet (a może właśnie dlatego) zaczęłam chudnąć. W tej chwili, po 3 miesiącach, pożegnałam się z 12 kg. Ulga dla nóg niesamowita. A to jeszcze nie koniec! I nie tylko wchodzę po schodach, ale wręcz wbiegam! Nawet na grzyby chodzę, chociaż w lesie, na nierównej powierzchni, czuję trochę ten niedowład nóg.

    Pomalutku odzyskiwałam też siłę i energię. Oszczędzałam ją na najpotrzebniejsze rzeczy, na przeżycie i niezbędne prace. Mimo to spiżarka powoli zapełnia się przetworami. A ja mam uczucie, jakby świat zwolnił. Mam czas na siedzenie z książką czy po prostu gapienie się na obłoki, na medytację, na spacery. Na zabawę z Małym Draniem, czyli szczeniakiem-sierotą, który u nas zagościł. Naprawdę nazywa się Arago i ma w sobie coś z charta, ale jest tak żywiołowy i ekspansywny, że zasłużył na miano "drania". Kochany jest przy tym i słodki do wywołania cukrzycy. Za towarzysza i mistrza ma Tikiego i to dobrze, bo Tiki jest bardzo rozsądnym starszym panem. Niestety, niedawno wykryto u niego nowotwór z przerzutami. Nieoperowalny. Na razie funkcjonuje prawie normalnie, nie cierpi specjalnie, więc cieszymy się czasem, jaki nam został. Obawiam się nieco myśliwskich genów u Arago, ale jak na razie poluje tylko na freesbi i szarpaki. Koty się go nie boją, a jak im dokucza, to go równo po pysku leją miękkimi łapkami, bez pazurów. Celuje w tym zwłaszcza Marszałek P. Jak na Marszałka przystało, kiedy widzi pędzącego szczeniaka, to nie ucieka, tylko siada spokojnie, a następnie baf! baf! po pysku. Także kury nie dają sobie w kaszę dmuchać. Akurat w tym roku, po kilkuletniej przerwie, mam dwie kwoki z pisklętami. Uznałam to za znak, że wszystko, co złe, już minęło i dobra energia się odradza.



Kiedy mały zaczął interesować się nimi trochę za bardzo, to tak mu wsiadły na ogon, że uciekał z krzykiem. Czyli chwilowo mam spokój.

      W tym roku udały się nam melony! Pierwszy raz były takie bujne i dojrzałe! Posiane w inspekcie, rozwinęły się nad podziw. Obdarzyły nas wieloma dużymi owocami. Niestety, smak nie poszedł w parze z pięknym wyglądem. Dwa były bardzo smaczne, słodkie. Inne jadalne. A kilka mdłych i niesmacznych. Z tych mdłych zrobiłam konfiturę melonową, całkiem fajną.


     


          Tego lata wszystkie moje siły i energie, jakie mi zostały, poświęciłam też memu wyjątkowemu projektowi: Chatce Czarownicy. Budował Mistrz Jan ((1) Chata z secondhanda | Facebook ). Jeszcze nie jest skończona na dobre, ale już zagospodarowałam wnętrze. Brakuje tam tylko pieca, czekam z utęsknieniem. No i trzeba potem położyć drewno na dach, skończyć ganek... Pracownia Czarownicy jednak działa i ma niezwykłą atmosferę. Odbyło się tam już kilka bardzo ważnych rozmów oraz pokazów ludowego uzdrawiania (ściąganie uroków), odbywały się medytacje. Nawet spał tam ktoś. Jedna z osób uczestniczących powiedziała, że chatka powinna nazywać się "Odrodzenie", tak działa jej magia.



 



 



 


środa, 9 czerwca 2021

Zasilanie roślin


       Po chłodnym, mokrym maju przyszły upały i moje rośliny rosą na potęgę, prawie w oczach. Te, które powschodziły i trwały w takim stanie maluchów, zaczęły piąć się w górę. Jak zwykle w różnych miejscach warzywnika różnie rosną. Czasem na tej samej grządce widać różnicę na każdym z końców. A ja nie przestaję zachwycać się tym cudem.

       Jak można pomóc naszym roślinom? Oczywiście w sposób ekologiczny i naturalny. Są dwa różne sposoby: jedne to te, które poprawiają stan gleby na dłuższy czas, a drugie to te, które odżywiają rośliny doraźnie, przydatne zwłaszcza na słabszej glebie.

       Oczywiście wolę te, które trwale poprawiają strukturę ziemi. Bo żadna gleba na świecie nie jest tak mocno eksploatowana, jak ogrodowa. Co roku oczekujemy pięknych, zdrowych plonów, pełnych witamin. Mamy nawet kilka siewów na tych samych grządkach, wymagające rośliny... Trzeba więc naszą glebę dopieszczać i odżywiać.

       Metod polepszających glebę jest kilka i wszystkie dają rezultaty na dłuższy czas. Nie na zawsze, bo wiadomo: materia organiczna rozkłada się bez przerwy, jest zużywana, wypłukiwana itp. Te metody to:

1. Przykopywanie obornika. Najbardziej stosowana metoda i chyba najmniej skuteczna, ale tak robią ogrodnicy od pokoleń i nie muszą być oblatani w permakulturze czy biodynamice, żeby o tym wiedzieć. Płytkie kopanie, takie ręczną łopatą, nie szkodzi specjalnie glebie (w przeciwieństwie do głębokiej orki), pozwala natomiast pozbyć się korzeni chwastów, co czasem jest konieczne. Na takiej zasilonej obornikiem grządce nie można uprawiać wielu warzyw, bo też niewiele z nich go znosi. Ale już w następnym roku, kiedy rozłoży się do próchnicy, można prawie wszystko. W trzecim roku najczęściej sieje się bobowate (motylkowe), które współpracują z bakteriami azotowymi, przetwarzającymi  azot z powietrza na związki dostępne roślinom. Ta metoda jest bardzo pracochłonna i wymaga zdrowych pleców, nie jest więc dla każdego.

2. Kompostowanie powierzchniowe, czyli ściółkowanie. Świetna metoda, która najbardziej naśladuje procesy zachodzące w naturze. Przy tym zapobiega zachwaszczeniu i utrzymuje glebę wilgotną i pulchną. Niestety, plaga ślimaków w wielu regionach ogranicza możliwość jej stosowania. Także taka zaściółkowana gleba wolniej się rozgrzewa i dość trudno w niej siać, ale ogólnie metoda godna polecenia. Do stosowania na glebach już żyznych, żeby podtrzymać ich walory. A w bardzo grubej warstwie także na glebach słabszych, na nowo zakładanych ogrodach. Wtedy siejemy tam dyniowate i sadzimy ziemniaki.

3. Rozsypywanie gotowego kompostu. Ulubiona metoda biodynamików, którzy twierdzą, ze w ten sposób podajemy roślinom gotowy posiłek, a nie prefabrykaty do jego sporządzania. Kompost zawsze warto mieć w ogrodzie, bo zawsze się przydaje. I nie trzeba mieć wypasionego kompostownika, aby go zrobić. Może to być zwykła pryzma ułożona w zacienionym kącie i podlewana w czasie suszy. Są różne sposoby sporządzania kompostu, niektóre (te ze skokiem temperatury) wymagające sporych umiejętności, inne odpowiednie dla leniwych ogrodników, do których ja się radośnie zaliczam. Zauważyłam, że złożone "na kupę" resztki z ogrodu, wyrwane chwasty, ściółka z kurnika itp. bez dodatkowej pracy stają się też świetną ziemią kompostową. Już dżdżownice i mikroorganizmy się o to troszczą.

       Tu chcę dodać pewną uwagę: wiele osób myli gnicie z kompostowaniem. To są dwa różne procesy, gnicie na ogół przeprowadzane jest przez beztlenowce i skutkuje otrzymaniem cuchnącej mazi, zupełnie nieprzydatnej. Natomiast rozkład tlenowy daje kompost o przyjemnym zapachu ściółki leśnej i konsystencji podobnej do torfu. I nie, torf nie jest kompostem i nie zawiera składników odżywczych.

4. Wały permakulturowe, rozmaite hugle i inne. Mój ulubiony sposób. Zakładamy po prostu jakby pryzmę kompostową od razu na swoim miejscu i korzystamy z jej dobrodziejstw przez wiele lat. Więcej o wałach pisałam w dawniejszych postach, można to odnaleźć w chmurze na górze. Jeśli natura pozwala nam ściółkować (bez wspomagania ślimaczej inwazji) taką pryzmę, to jest ona praktycznie wieczna, chociaż z czasem osiądzie do poziomu zwykłej grządki. Zakładałam takie wały w rozmaitych ogrodach - i takich gdzie "piach do samej Australii" i na twardych, gliniastych ziemiach. Zawsze, o ile o nie zadbano, rezultat był spektakularny.  Przy wałach należy pamiętać o tym, ze wysychają dość szybko w czasie upałów, a woda z węża do podlewania po nich spływa, dlatego albo stosujemy metodę butelkową (duże butle plastykowe z odciętym dnem, wetknięte szyjką w ziemię, które napełniamy w miarę potrzeby), albo podlewanie kropelkowe.

   5.   Pewną odmianą wałów są skrzynie, które tak samo wypełniamy materiałem organicznym i ziemią kompostową. Bardzo przyjazne dla osób o ograniczonej zdolności ruchowej, którym trudno się schylać. Prezentują się też bardzo ładnie, a na dokładkę ogrzewają się szybciej, niż zwykła ziemia, co pozwala przyspieszyć siewy. Można na nich też budować małe namiociki, chroniące przed przymrozkami.

6. Grządki ze słomy (oczywiście porządnie uzupełnione azotem). Różnie z nimi bywa, wbrew pięknym zdjęciom i filmikom, zwłaszcza jeśli słoma jest z tradycyjnego gospodarstwa, traktowana Rondupem i innymi odchwaszczaczami. Z moich doświadczeń plony w pierwszym roku nie są takie oczywiste, ale innym udaje się to lepiej. Natomiast są niezastąpione w zakładaniu nowego ogrodu, bo można je zrobić wprost na trawie. I już w drugim roku mamy piękną, żyzną ziemię, na której wszystko rośnie.

7. Do tej grupy zaliczam też posypywanie ziemi dolomitem w celu odkwaszenia.


      Teraz metody doraźne, oczywiście ekologiczne i naturalne. Jest to podlewanie wszelkimi gnojówkami roślinnymi i tymi z obornika (najlepiej krowiego), kompostem bokashi, "herbatką" kompostową. Nie poprawiają one na stałe struktury gleby i jej składu, ale dostarczają roślinom potrzebnych substancji odżywczych. Bardzo przydatne, kiedy widzimy, że rośliny mają jakieś niedobory i nie rosną zbyt dobrze. Ale uwaga: gnojówką można nawieźć zbyt mocno, przenawozić. To sprzyja akumulowaniu się w roślinach szkodliwych azotynów. Czyli do stosowania z rozsądkiem i umiarem.

      Nie będę teraz opisywać różnych gnojówek, robiłam to już wcześniej i pewnie jeszcze zrobię. Wspomnę tylko, że ta z pokrzywy dostarcza sporo azotu i żelaza, a z żywokostu - potasu. Oczywiście razem z innymi składnikami. Gnojówka pokrzywowa służy też do zwalczania mszyc i innych utrapionych zjadaczy naszych warzyw.

      W naprawdę dobrej, żywej glebie, dokarmianie dodatkowe nie jest konieczne. Dlatego najlepiej zadbać o glebę, ją "hodować" przede wszystkim. Oraz o równowagę biologiczną w naszym ogrodzie. Wtedy arsenał środków doraźnych można ograniczyć do minimum, także wszelkich "lekarstw" do zwalczania tego czy tamtego. Czasem się przydają, kiedy pogoda nie sprzyja albo jakaś inna plaga na nas spada, ale tak ogólnie to ja prawie z nich nie korzystam. 


piątek, 4 czerwca 2021

Bluszczyk na kaszel

            Podzielę się pewnym doświadczeniem zielarskim, może się komuś przyda. Zwłaszcza teraz, w czasach, kiedy nasze płuca są zagrożone.

Mówi się często, że w pobliżu domu wyrastają zioła, których nam właśnie w tej chwili potrzeba. Potwierdziło mi się to już nie raz, np. serdecznik, którego wcześniej nie było, wyrósł akurat tego roku, kiedy córka miała kłopoty z serduchem. A obecnie wszędzie rośnie bluszczyk kurdybanek.



Męczył nas już od dawna paskudny kaszel z odpluwaniem. U mnie, to nic dziwnego, kaszelek palacza, ale Pierre nigdy wcześniej tego nie miał. Naciskał, żeby go leczyć, ale wiecie, kaszelek u 82 letniego delikwenta nie interesuje lekarzy. A że udało mi się przekonać go do ziół już dawniej, spektakularnymi wynikami leczenia, to teraz też ziół zażądał. A konkretnie babki. Ale u nas lancetowatej jak na lekarstwo, znalazłam więc zamiennik: bluszczyk kurdybanek (czyli skurczybyczek, jak mawiała Simona Kossak). Pierre sprawdził w swoich kompediach francuskich i potwierdziło się: dobry na oskrzela. A rośnie u nas jak szalony, więc zaczęliśmy stosować. Nie chce mi się robić soków, intraktów, naparów itp., w końcu w świeżym zielu jest dużo substancji czynnych. Zrywamy więc dobrą porcję listków i walę je do sałatek i do zup (po ugotowaniu, jak pietruszkę). Słuchajcie, rezultaty są spektakularne! Już po dwóch dniach u obojga kaszel się zmniejszył, ja w końcu mogę spać spokojnie. Liście całkiem fajnie komponują się z potrawami. Pierre jest zaskoczony tak szybkim i radykalnym działaniem. Ja - tym, że na mnie też działają, bo ja jestem dość oporna.

poniedziałek, 17 maja 2021

Niech no tylko zakwitną jabłonie

     


      Przyłapałam dziś jabłonie na gorącym uczynku otwierania pąków! To magiczny i cudowny moment, którego oczekuję co roku. Jabłonie są niezawodne i są moją wielką pociechą. Tym bardziej, że w tym roku pogoda sprzyja. Jest taki prawdziwy maj, nie za gorący, nie za zimny. Łagodnie ciepły i obmyty deszczami. Natura nadrabia te co najmniej 3 tygodnie opóźnienia, liście i kwiaty rozwijają się dosłownie w oczach. Ptaki śpiewają zawzięcie, oprócz tradycyjnych treli i pokląskiwań zdarzają się ciekawostki - jeden szpak naśladuje syrenę karetki pogotowia.



     Mroźna zima spowodowała trochę strat: padły np. tawuły, które powinny być odporne. Wymarzły perukowce, ale im się to często zdarza i już odbijają z korzenia. Straciłam też dwie młode morelki. I kilka innych drzew i krzewów, w tym sporo winorośli. W takich momentach niezawodne jabłonie są ostoją optymizmu.



     Zakwitły też dwie jabłonki-samosiejki, mieszanki jabłoni ozdobnej o purpurowych kwiatach i którejś z jadalnych. Jedna z tych samosiejek miała już raz owoce, niewielkie, ciemnopurpurowe i bardzo smaczne. Nazywam je swoimi wymarzonymi jabłuszkami, bo przypominają mi te, które były u mojej babci i które podziwiałam przez całe dzieciństwo. Kiedy kupiliśmy ten dom, chciałam wziąć zrazy i zaszczepić je u nas, ale okazało się, że jabłoń jest już ścięta. Szkoda. A potem wyrosła ta samosiejka, do złudzenia przypominająca tę utraconą.



  

 Teraz przez kilka dni będę świętować kwiaty jabłoni, jak Japończycy świętują swoje wiśnie.




sobota, 15 maja 2021

Wolontariat otwarty

       Ciepła pora roku pomału zaczyna się mościć i czuć się coraz pewniej. Do tej pory to był taniec w te i we wte, trochę ciepła, trochę śniegu i przymrozków. Razem z nią zaczął się gorący sezon na prace w ogrodzie. Piękny czas, pełen nadziei. Łany kwiatów powystawiały pyszczki, kwitną wiśnie. Za dwa-trzy dni zacznie się festiwal kwitnienia jabłoni.


      

        Robimy, co możemy. A ja się cieszę, ze mogę więcej, niż w poprzednie lata. Nie ma szału, ale coś tam daję radę zrobić. Pierre też zwija się jak mrówka, tyle że po złamaniu lewa ręka ciągle jest niesprawna. A w ogrodzie mamy opóźnienia, które na gwałt trzeba nadrabiać. I sporo już zrobiliśmy.

      Jednak są rzeczy, których nie dajemy rady ruszyć, jak połamane tunele foliowe. A ziemia pod nimi dobra, przydało by się coś zasiać.


    

        Dlatego ogłaszam sezon na wolontariat otwarty. Jeśli ktoś chce odpocząć, połazić po bagnach i lasach, posiedzieć w ogrodzie, a przy okazji nam pomóc, to zapraszamy. Ze względu na warunki przyjmujemy najwyżej 2-3 osoby naraz i na okres do 2 tygodni (może być krócej). Oferujemy bardzo znośne warunki mieszkaniowe - duży, ładny pokój na górze z 2 łóżkami z pościelą i własną toaletą i umywalką; oraz dobre posiłki codziennie. Prysznic można brać na dole. No i wszelką wiedzę, jak mogę się podzielić. Wolontariusze są naszymi gośćmi, uczestniczą w codziennym życiu, jak rodzina. Oczekujemy w zamian 4-5 godzin pomocy w ogrodzie dziennie przez 6 dni w tygodniu. Możemy też chętnie pokazać szlaki i ciekawe miejsca do zwiedzania w okolicy. A jest tego trochę, bo zbieg Bagien Biebrzańskich i Puszczy Augustowskiej obfituje w szlaki piesze i rowerowe, miejsca mocy i rezerwaty.


     

        Mam cichą nadzieję, że dawni wolontariusze skomentują i podzielą się wspomnieniami, żebyście wiedzieli, czego oczekiwać.


     

        Ponieważ jest tu sporo bzyczących krwiopijców, dobrze by było, gdyby wolontariusze sami zaopatrzyli się w środki przeciwkomarowe, inaczej może być ciężko.




      Można już rezerwować miejsca i terminy.

piątek, 26 marca 2021

Święto wiosny

        Dla mnie wiosna zaczyna się, kiedy poczuję w powietrzu to nieuchwytne "coś", jakąś zmianę, która mi mówi, ze właśnie się zaczęło. Mój pierwszy dzień wiosny jest więc świętem ruchomym i bardzo subiektywnym, ale przeżywam go bardzo intensywnie. Dwa dni temu poczułam, że przedwiośnie się skończyło, a zaczęła się wiosna. To nic, że miejscami zalegają jeszcze płaty śniegu, powietrze pachnie już inaczej. W tym roku początek wiosny przebiega u nas pod znakiem zwierząt.



      Najpierw niebo zaludniło się kluczami dzikich gęsi, czajek, szpaków. Na łąkach zaczęły tańczyć żurawie. A pierzaste towarzystwo, które zimą odwiedzało nasz karmnik, z całych sił zabrało się za budowę gniazd. W gęstym świerku przed domem wije gniazdo cukrówka-synogarlica. Jak to możliwe, że taki śliczny ptak pohukuje tak ponuro? Za to reszta ćwierka i śpiewa na całego.

     Ostatnio dość często pokonywałam trasę do Dąbrowy Białostockiej przez Lipsk i prawie za każdym razem spotykam leśne zwierzęta: a to młody łoś-gapiszon stoi tuż przy drodze, a to chmara saren pasie się na łące, nawet parkę kuropatw widziałam. Te kuropatwy obudziły we mnie radość i wielkie rozczulenie. Pamiętam czasy z mego dzieciństwa, kiedy widziało się ich całe stada, a leśnicy zimą budowali namiociki z gałęzi świerka, pod którymi rozrzucali pokarm. Potem mechanizacja, chemizacja i plaga lisów prawie wytrzebiły te miłe ptaki. Dobrze zobaczyć je znowu.



      Pamiętacie mego zajączka z warzywniaka? Tego, którego kilka lat temu obserwowałam jako malucha, który w zeszłym roku skubał mi truskawki kilka metrów ode mnie i który nie boi się psów? Otóż ciągle tu jest. Chyba ten sam, bo takiej nonszalancji względem człowieka i psów nie spotyka się często. Zostawiłam brukselki pod śniegiem, bo jakieś takie niewydarzone były, malutkie. Zajączek zrobił mi więc uczciwy barter: zjadł brukselki, za to nawiózł obficie grządkę. On jest jakiś dziwny, bo latem kapusty ani marchwi nie rusza. Może koniczyna mu lepiej smakuje? I tak sobie pomieszkuje kątem w ogrodzie. Mógłby wyjść na łąki, wie doskonale, gdzie są wszystkie furtki i czasem sobie idzie, ale zaraz wraca. Widocznie mu tu dobrze.

     Tego dnia, kiedy poczułam wiosnę, podczas przechadzki po ogrodzie zostałam zaczepiona i wręcz przyciągnięta przez jeden świerk. Sadziłam go jako niewielkie drzewko, a teraz ma kilkanaście metrów wysokości i potężny pień. Po raz pierwszy w życiu czułam, jak drzewo mnie woła. Nie rozumiem mowy drzewnej, więc nic mądrego nie napiszę o jego przesłaniu. Wiem tylko, że otulił mnie chmurą zapachu i szelestu, jakby mówił, że teraz już będzie dobrze.



      Kwitną przebiśniegi i pierwsze krokusy. Wierzby rozpuściły swoje bazie. Drzewa jeszcze nagie, ale już otacza je taka zielonkawa poświata, zwłaszcza brzozy i wierzby.