sobota, 15 stycznia 2022

Wyniosłe jesiony

     


          Podczas moich codziennym spacerów z Arago (czyli Małą Cholerą) na swojej trasie okrążam Panią Jesionową, która rośnie na krańcach naszej posiadłości, za Chatką, niedaleko stawu. Jest bardzo stara, pojawia się na najstarszych fotografiach. Jak na jesion jest niewielka, ale bardzo rozłożysta. I ma cudowny, wręcz archetypiczny układ konarów.

                Pani Jesionowa z resztką nasion na gałęziach.


        Co roku wydaje wiele uskrzydlonych nasion, stąd wiem, że to Pani. Natomiast nasion nie wydaje Pan Jesion, rosnący na naszym podwórku, o wiele większy i smuklejszy. Bo z jesionami to tak jest: mogą być żeńskie (mają tylko kwiaty żeńskie), męskie (tylko kwiaty pyłkowe) lub obojnacze. Żender proszę Państwa, jak się patrzy.

           Pan Jesion w zimowej szacie.


              Oprócz nich wokoło nas rośnie wiele innych jesionów, w różnym wieku. Wyrastają samodzielnie gdzie się da i często pozwalamy im rosnąć. A w młodym wieku rosną niesłychanie szybko. Wszystkie należą do gatunku Jesionów Wyniosłych i gdzieś tu w pobliżu przebiega ich północna granica występowania. 

             Dlaczego wyniosłe? Bo w naszej strefie klimatycznej są to najwyższe drzewa (a przynajmniej mogą być). O to miano walczą z dębami, oba zresztą były drzewami świętymi. Słowianie raczej czcili dęby, ale już u Germanów i Skandynawów jesion,Yggdrasil, był drzewem kosmicznym, osią świata Axus Mundi, na której pomieszczone były wszystkie światy, w tym nasz, ale też światy Elfów, Olbrzymów, Bogów mniejszych i większych, a pod korzeniami świat zmarłych. Na jego wierzchołku wspierało się Niebo.


          Jesiony lubią tereny podmokłe, chociaż nie rosną w wodzie, w końcu nie są olchami. Na naszej wyspie wśród bagien czują się więc doskonale i, jak na razie, nie chorują. Słyszałam, że w okolicznych lasach dość często podupadają na zdrowiu czy wręcz wysychają. Do nas to nie doszło.

         Pomyśleć, że nie znałam tych pięknych drzew, zanim nie zamieszkałam tutaj. W miasteczku, gdzie mieszkałam wcześniej, nie widziałam ani jednego. A warto je znać, nie tylko z powodu konszachtów z Bogami i Elfami. Jesiony mają wiele ciekawych właściwości: ich drewno nie ustępuje dębowemu, a zdaniem niektórych jest wręcz ładniejsze, tylko mniej odporne na gnicie. Nie nadaje się więc na podwaliny domów, ale już meble z niego są bardzo cenione. Jesionowe łuki przeszły do legendy. Jest także idealnym drewnem na rączki toporów bojowych i innych, bardziej prozaicznych narzędzi.

         We Francji jesiony ogławia się jak nasze wierzby (mają podobną zdolnośc odrastania) i wykorzystuje na opał. Ich liście, zebrane na początku lata i wysuszone, były cenną paszą dla zwierząt, a dla ludzi przyrządzano z nich musujący napój. I ludzie i zwierzęta zyskiwali przy tym na zdrowiu, bo jesion ma też wiele właściwości leczniczych. Zacytuję za dr.Różańskim: 

 " Za granicą produkowane są preparaty przeciwreumatyczne i przeciwartretyczne (krople, kapsułki) zawierające wyciąg z jesionu wyniosłego. Wodne i wodnoalkoholowe wyciągi z surowców działają niewątpliwie moczopędnie, napotnie, przeciwgorączkowo, przeciwwysiękowo, przeciwzapalnie i przeciwbólowo; zwiększają wydalanie kwasu moczowego. Z dobrym skutkiem w przebiegu reumatoidalnego zapalenia stawów stosowałem odwar z kory i gałązek jesionu – Decoctum Fraxini, który zmniejszał ból i stan zapalny. Efekt przeciwbólowy był widoczny po przyjęciu dawki 200 ml odwaru 2-3 razy dziennie. Słabiej i ze znacznym opóźnieniem działał napar z liści jesionu Infusum Fraxini. Napar z liści jesionu stosowany w formie okładów na skórę działa nawilżająco i przeciwzapalnie. Zawiera alkohole cukrowe i cukry korzystnie wpływające na stan skóry. Polecam również okłady z naparu jesionowego na zmęczone, opuchnięte oczy. Mocne napary z młodych liści zapobiegają zaparciom i wspomagają kuracje odchudzające."

      Nasze owce wręcz rzucały się na liście jesionu, zerwane przez wiatr. Wiedziały, co dobre.


       U nas są to drzewa, które jako ostatnie wypuszczają liście. Okoliczne brzozy, wierzby i lipy są już zielone, a one stoją pozornie zamarłe i mój mąż co roku niepokoi się, czy przeżyły. Potem nagle, z imponującą szybkością, rozwijają ciemnozieloną gęstwinę i szumią coś o Walhalli. A jesienią, jako pierwsze, ich liście ciemnieją, stają się kruche i spadają. Zimno im tutaj, biedakom. To tłumaczy, dlaczego nie osiągają tutaj tak ogromnych rozmiarów, jak dęby.

      Mała rada: jeśli macie problemy ze stawami, to późną wiosną odnajdźcie jesion i poproście go o trochę liści na herbatki. Trzeba je suszyć szybko i bez dostępu światła. Można też zebrać korę z drobnych gałązek na wiosnę.


 


sobota, 1 stycznia 2022

Co mi dała zima stulecia

        W noc sylwestrową 1978/79 wybuchła nagle zima stulecia. Miałam wtedy 19 lat i wszystko dość dobrze pamiętam. Wcześniej pogoda była dość łagodna i prawie bezśnieżna, niektórzy ludzie na bal sylwestrowy wybrali się w lekkich pantoflach i lekkich nakryciach. I kiedy się bawili, niebo się rozdarło i zaczęło walić śniegiem, a ziemię otulił mróz. Kiedy weseli balowicze zaczęli wychodzić, to śniegu było już do połowy ud. I ciągle padał.

        Padał gęsto przez kilka kolejnych dni, zasypał samochody na drogach, pociągi na torach i pozrywał przewody elektryczne w pełnym polu. Zabrakło nagle elektryczności, opału i towaru w sklepach.

        Mieszkaliśmy wtedy w małym miasteczku w północno-wschodniej Polsce, opady u nas były szczególnie obfite, a kolejność odśnieżania chyba ostatnia, wiadomo - Polska B. Rozmawiałam z koleżankami z dużych miast i wiem, ze nie wszędzie było to tak dotkliwe, ale u nas zapanował istny armagedon, uciążliwy zwłaszcza dla mieszkańców bloków. Zabrakło elektryczności, wody i ogrzewania, bo zabrakło opału. Palono skromnie, żeby tylko podtrzymać temperaturę powyżej 0, ale woda w rurach i tak pozamarzała. Po paru dniach opału zabrakło. Do sklepów nie dowieziono żadnych towarów, wtedy i tak szału nie było, ale zabrakło nagle wszystkiego. Dobrze, że większość ludzi miała jakieś zapasy. Na nowym osiedlu mieszkaniowym odkryto istniejącą jeszcze studnię po domu, który stał tam kiedyś. Odbito pokrywę i wyciągano wodę wiadrami. Najgorzej było z myciem się i używaniem kibla, bo nawet śniegu nie było jak stopić - wielu ludziom skończył się gaz w butlach, kiedy próbowali się nim ogrzewać.

       Mieszkałam wtedy z dziadkiem i babcią w małym domku z ogrodem. Moi Dziadkowie byli młodzi, w takim wieku, jak rodzice niektórych moich koleżanek. Domek znajdował się w dolinie, śniegu było tyle, że do budynków gospodarczych Dziadek musiał tunele kopać. A chociaż fundament był wysoki, to okna były prawie całkiem zakryte śniegiem. Nasza kanalizacja też zamarzła, ale w budynku gospodarczym był jeszcze wychodek z dawniejszych czasów, tak, że nie było tragedii.

      Ogrzewaliśmy się sami, wtedy już piecem w piwnicy, zapasami węgla i koksu zgromadzonymi jesienią. To było ulubione zimowe zajęcie Dziadka, który zimą nie pracował (był malarzem pomieszczeń, latem pracował po 14 godzin malując szkoły, przedszkola, szpitale itp, a całą zimę miał wolną). Siedział przed piecem i patrzył w ogień, dokładając od czasu do czasu. Czasem się zdrzemnął na wygodnym siedzisku, które sam sobie zmajstrował, czasem o czymś dumał. Lubił to, a my mieliśmy ciepło.

       Druga piwnica była obficie zaopatrzona w ziemniaki, warzywa i słoiki z przetworami. W chlewiku były kury, kaczki i króliki. Babcia na kuchni gotowała ogromne garnki zupy, piekła chleb w piecu chlebowym (zawsze na zimę miała worek z mąką).

     W domu paliły się naftowe lampki, "fanarki" jak je nazywała babcia. Czasem zapalaliśmy też świece. 

      Już późnym rankiem zaczynali się schodzić krewni, moi rodzice z siostrą, wujek z rodziną, dalsi wujkowie i ciotki z dziećmi, którzy chcieli się ogrzać po nocy spędzonej w wyziębionych mieszkaniach i zjeść coś ciepłego. Niektórzy chodzili do pracy i zjawiali się dopiero około 15. Przynosili produkty ze swoich lodówek, jeśli mieli coś "do kotła", albo i nie, ale zawsze byli mile widziani. Zajmowali kuchnię i duży pokój, siedzieli na wszystkich krzesłach i wersalkach. I rozmawiali. Wśród mojej rodziny było wielu świetnych gawędziarzy - moja Babcia, bracia Dziadka, ale inni też mieli różne ciekawe historie do opowiedzenia.

      W łagodnym świetle fanarka, w cieple i zapachu dobrej zupy, ludzie BYLI RAZEM. Po raz pierwszy doświadczyłam wtedy tej wspólnoty, pierwotnej, prawie plemiennej, gdzie ciepło ogarnia wszystkich, gdzie opowiada się ciekawe historie, gdzie każdy ma swój kącik, swoje miejsce i jest akceptowany.

      Życie na zewnątrz było ciężkie i trudne, ale chwilowo byliśmy bezpieczni, było nam ciepło i syto i mieliśmy siebie nawzajem.

      Martwiłam się, że będzie nudno bez telewizji i możliwości czytania książek. Nie było.


    

  Możliwe, ze właśnie wtedy z ogromną siłą zakiełkowało we mnie postanowienie, że choćby nie wiem co, to docelowo będę mieszkać we własnym domku z ogrodem, choćby ten domek był najskromniejszy (początkowo myślałam o ocieplonym baraku), ale ogród musi być dość duży, żeby zapewnić mi wyżywienie. Własne ogrzewanie i własna studnia. Idealny jest dostęp do lasu-żywiciela. Tak, żeby w razie następnej katastrofy mieć ciepło, bezpiecznie i syto i móc dawać schronienie innym.

       Nie ma nic złego w zdobyczach cywilizacji, wprost przeciwnie nawet. Wtedy też miałam malutki magnetofon na baterie i puszczałam z niego muzykę. W ciemnej sypialni robiłam "dyskotekę" dla dzieciaków spragnionych się wyszaleć. Ale nie można się od nich całkowicie uzależniać, żeby nie znaleźć się w głodzie, zimnie i bez toalety, kiedy system się rypnie z tego czy innego powodu.

     Obecnie to tąpnięcie systemu staje się bardziej namacalne, niż kiedy indziej. Cieszę się więc, że zima stulecia u progu mojej dorosłości nadała kierunek całemu mojemu życiu. Obecnie mieszkam w domu z dużym ogrodem na wsi, na podwórku mam studnię, a we własnym lasku hoduję olchę na opał. Dom jest wystarczająco duży, żeby dać schronienie przyjaciołom, a ziemi jest tyle, że można by uprawiać warzywa dla całej wioski.