Od kilku lat czytam, co tylko uda mi się znaleźć, o świętowaniu zimowym (i nie tylko) w tradycji naszych przodków, Słowian i ogólnie tradycji przedchrześcijańskich w Europie, bo wszystkie one wyrastają z jednego pnia. No i miałam niezły galimatias, bo w końcu Staniesłońca czy Szczodre Gody czy Narodzenie Swarożyca? Wiele różnych, często powtarzających się, a czasami sprzecznych tradycji i zwyczajów. Niesłychane bogactwo i różnorodność. Jak więc w końcu to wyglądało?
Od tego nadmiaru może rozboleć głowa i człowiek może się w tym pogubić. Nie do zmieszczenia w jednym dniu. No własnie! Źródła wspominają przecież, że świętowanie trwało wiele dni. Przyjmuje się często, że te dni były podobne do siebie, tymczasem bardziej logicznym jest przyjęcie, że był to ciąg rozmaitych misteriów, następujących po sobie wydarzeń, powiązanych z tym, co działo się na niebie i w duszy ludzkiej.
Takie cykliczne, wielodniowe misteria, znane też były Egipcjanom. Obecnie w podobny sposób chrześcijanie obchodzą Wielkanoc - zaczynając od Ostatniej Wieczerzy, a kończąc zmartwychwstaniem i drogą do Emaus.
Takie przejście od mroku, zwątpienia, walki i zadumy, do zwycięstwa światła i życia, wydaje się być ponadczasowe.
Spróbowałam więc ułożyć to, co wiemy o świętowaniu zimowego przesilenia w jeden logiczny ciąg. To tylko moja próba rekonstrukcji, ma na pewno swoje niedociągnięcia, ale przynajmniej wydaje się najbardziej logiczna.
Zaczynało się tuż przed przesileniem, kiedy słońce jest najniżej nad horyzontem, traci siły w walce z ciemnością i kto wie, czy nie zginie na zawsze? Doświadczenie podpowiada, że zwycięży, ale czy także tym razem? Może ciemności zaleją ziemię i wiosna nie przyjdzie? Tak więc zaczynał się czas Stania Słońca, kiedy ważyły się losy jego i wszystkich ludzi. W tym czasie trzeba było pomóc Słońcu w jego walce, ludzie więc palili nocami ogniska i ognie, aby oświetlić ziemię. W tym czasie też panowanie nad Ziemią obejmował Weles i duchy przodków. Weles był także bogiem urodzaju, bo ziarno kiełkuje w ciemności, w ciemności też poczyna się nowe życie. Trzeba go było godnie przyjąć, podobnie jak Przodków - stąd przybrany snop w izbie, czyli Broda Welesa i puste nakrycia przy stole. Możliwe, że były specjalne potrawy, które należało wtedy spożywać, możliwe też, że mięso było obłożone tabu w tym czasie. Niezwykle silna tradycja bezmięsnej Wigilii wydaje się o tym świadczyć, jest ona nieobecna w innych krajach europejskich. Przodków i Welesa należało nakarmić makiem, miodem, kapustą, grzybami - potrawami przypisanymi zmarłym, często magicznymi. Było to też czas robienia porządków, nie tylko zewnętrznych, ale też wewnętrznych. Jak to się odbywało? Tu znowu łamanie się opłatkiem, czyli podpłomykiem daje pewne wyobrażenie: należało zapomnieć spory i waśnie, dobrze życzyć innym i samym sobie. Wtedy też dokonywano obrzędowego oczyszczenia ciała w łaźni czyli bani.
Dobrze pasują do tego czasu tańce z ogniem i z mieczami, w celu pomocy Siłom Światła i uczestniczenia w ich walce. Możliwe też, że to własnie wtedy odwiedzał ludzi Turoń (czyli Weles) razem ze swoim orszakiem.
Wreszcie kiedy wydłużenie się dnia było już zauważalne - możliwe, że właśnie w okolicach obecnego 25 grudnia (wtedy liczono czas inaczej) następował wybuch radości. Po pewnej powadze, napięciu i niepewności czasu Stania Słońca świętowano zwycięstwo i narodzenie (albo odrodzenie) Słonecznego Boga. Domy strojono zielenią, wirowały kolorowe "światy" i łańcuchy, ludzie cieszyli się z tego, że jeszcze raz życie zwyciężyło i że nadejdzie wiosna. Ugoszczeni Przodkowie i podziemni bogowie wracali do swoich siedzib, a światu zaczynał królować słoneczny, radosny Swarożyc. Kończyły się wczesnozimowe lęki i apatia. Ludzie ucztowali tym razem pożywieniem żywych, prawdopodobnie dodając mięso i inne łakocie, okrągłe placki, piwo...
Kolędnicy kolędowali nadal, ale tym razem z jasną Gwiazdą. Zaczynały się uciechy i zabawy, obdarowywanie się wzajemne i wizyty. Napięcie i niepewność ustępowały wybuchowi radości i nadziei.
Takiej też nadziei i radości życzę wszystkim. Jeszcze raz udało się przeżyć! Przejść przez ciemne, trudne dni, przez naszą Dolinę Mroku i wyjść na światło, ku nowemu życiu. Siły Światła. Lios Alfar, zwyciężyły i tym razem!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
Etykiety
borówka amerykańska
budki lęgowe
burak liściowy
cebula
chwasty
cieplarnie
ciepła grządka
cykoria sałatowa
czosnek
drób
drzewa
drzewa i krzewy owocowe
drzewa owocowe
dynie
dżdżownice
F1
fasola
filmy
funkcjonowanie roślin
gleba
GMO
gnojówki
gnój
grządki
grządki permakulturowe
grzyby
historia
humus
inicjatywy
inspekty
jabłonie
jagody goji
jarzebinogrusza
jesień
jesion
kalendarz biodynamiczny
kompost
konstrukcje
korzenie
kret
króliki
kuchnia
kury
las
leki
marchewka
mikoryza
mydlnica
narzędzia
nasiona
nasiona ekologiczne
naturalne środki myjące
nawożenie
ochrona naturalna
oczko wodne
odczyn gleby
ogród na stoku
orzechy piorące
owady pożyteczne
owce
pasternak
permakultura
pietruszka
pigwa
pismo Słowian
płoty
podlewanie
podlewanie butelkowe
podniesione grządki
pomidory
próchnica
przechowywanie
przycinanie drzew
ptaki
rabaty ozdobne.
ręczniki obrzędowe
sad
sadzenie
sadzenie drzew
samosiejki
sąsiedztwo roślin
seler
siew
słoma
słomiane grządki
Słowianie
sole mineralne
staw
staże
szkodniki
szparagi
szpinak
szpinak. grządki
ściółka
ściółkowanie
świdośliwa
trawnik
tworzenie
tyczki
uprawa
wały permakulturowe
warsztaty
warzywa
wegetarianizm
wiedza
wieża ziemniaczana
wiśnia syberyjska
woda
wzniesione grządki
zakładanie ogrodu
zasilanie
zbiory
zdrowa żywność
zdrowie
zielony nawóz
ziemniaki
ziemniaki w słomie
zima
zioła
zrębki
zwierzęta
żywopłot
żyzność
poniedziałek, 25 grudnia 2017
piątek, 15 grudnia 2017
Dobrzy ludzie, czyli przyjaciół poznaje się w biedzie
Od kilku tygodni chodziłam jak struta, bo odczułam własną małość wobec "prawa". Jednocześnie dane mi było niezwykle odczuć ludzką dobroć. Dlaczego? Może zacznę od początku.
Nasza posiadłość jest taką jakby wyspą wśród grząskich, podmokłych bagien. Dojeżdża się do niej, od lokalnej szosy, około 300 metrów taką groblą-aleją. Szosa jest dobra, ale bardzo lokalna tzn. nie jeżdżą tu ani autobusy ani ciężarówki poza tymi z pobliskiego tartaku. Do najbliższego autobusu mam półtora kilometra, a i to nie wiem, czy jeszcze kursuje. W sumie jedynym łącznikiem ze światem jest nasze małe, zielone Pyzio.
Nad naszym ogrodem przechodzą dwie linie elektryczne. Jedna, z południa na północ, doprowadza prąd do naszego domu.
Druga, za wschodu na zachód, to linia wysokiego napięcia (a raczej średniego). Może niektórzy pamiętają, jak zimą zeszłego roku weszli do nas bez uprzedzenia i pozwolenia pracownicy z energetyki i zrobili masakrę wśród drzew k krzewów. O tę właśnie linię chodzi. jej przebudowa była planowana od kilku lat, odwiedził nas projektant i była mowa tylko o wymianie i przestawianiu słupów. Zgodziłam się na to, bo widać gołym okiem, że słupy na grząskim terenie się pokrzywiły. Teraz nareszcie zaczęto prace, ale wszystko się zmieniło. Okazuje się, że ostatni słup będzie stał przy naszej siatce od wschodu, akurat tuż obok naszej drogi dojazdowej, a następnie prąd będzie poprowadzony podziemnym kablem do szosy. I gdzie będą kopać? Oczywiście całą, calutką naszą drogę prywatną, tę groblę, jedyną, która łączy nas ze światem. Mając po obu stronach łąki... Ale okazało się, że łąki są prywatne, a droga, chociaż też prywatna, to można mnie wywłaszczyć, jeśli się nie zgodzę na rozkopy. Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile trudu i pieniędzy kosztowało nas zbudowanie tej drogi! W dużej części własnymi rękami. Zwoziliśmy, skąd się dało, kamienie i gruz. Wykładaliśmy je w błotniste koleiny. Tony i tony kamieni i gruzu własnoręcznie zebrane. Potem Pierre ubijał je żelaznym ubijakiem. Na koniec nawieźliśmy kilka ciężarówek żwiru. Też sami je rozwieźliśmy i rozsypaliśmy. Ile ja się naganiałam z taczkami! Mój kręgosłup dziś mi to wypomina. Potem co 2 lata trzeba było uzupełniać i wyrównywać powstające wyboje.
Teraz chcą nam to wszystko rozkopać. Próbowałam interweniować, rozmawiać. Nikt nie chciał mi podać nawet nazwy przedsiębiorstwa, które te roboty prowadzi, w końcu zagrożono mi wywłaszczeniem przymusowym, jeśli się nie zgodzę. No to zgodziłam się, przymuszona. Ale to odchorowałam.
Niby powinnam cieszyć się, że druty nie będą już przechodzić nad naszym ogrodem, że można będzie pozwolić laskowi rozrosnąć się na nowo i załatać tę przesiekę, którą napływa zimny północno-zachodni wiatr i niszczy pracowicie pielęgnowany mikroklimat w ogrodzie. W tym roku przymrozek, napływający własnie tą przesieką, zniszczył mi w połowie maja i na początku czerwca sporo warzyw. Wcześniej, dzięki zwartej zaporze krzaków i młodych drzewek, to już od dawna się nie zdarzało.
Dzisiaj znienacka zaczęli roboty bardzo wcześnie rano. No i zostaliśmy uwięzieni, chociaż planowaliśmy wyprowadzić samochód i zostawić u sąsiadów, to nie zdążyliśmy. Niby nic - jeść mamy co, opał mamy, a do wiejskiego sklepiku można pójść piechotą. Tyle, że rozchorował się nasz nowy członek załogi, czyli mały, rudy kociak Karmelek. Wczoraj po południu zauważyłam, że nie zjadł swego śniadania. Zadziwiające, bo to wielki łakomczuch. zachowywał się normalnie, bawił się, trochę rozrabiał, więc się nie niepokoiłam. Mógł w końcu podkraść coś z psiej miski. Ale kiedy wieczorem nie chciał nawet ulubionych przysmaczków, a miska na wodę też nie była ruszona, postanowiliśmy rano zawieźć go do weterynarza. No i klops, okazało się, że jesteśmy uwięzieni. Obiecali, że do południa skończą ten kawałek, zasypią i będzie można wyjechać. Czekaliśmy więc, a w międzyczasie dałam notkę na fejsie, wiedząc, że wśród znajomych mam doświadczone kociary, które mogą coś doradzić. Wolałam nie prosić sąsiadów, bo jeśli ktoś zna wiejskie realia, to wie, że gdyby to mąż był chory, albo ja, to by podwieźli, chociaż to duży kłopot i koszt (do miasta jest 25 km). Koszty byśmy oczywiście zwrócili, ale i tak dla kota nikt nie zgodził by się jechać.
Niektóre osoby dawały dobre rady, inne rugały mnie, że jestem "madka", bo powinnam była przewidzieć, że będą rozkopywać (no, niby jasnowidzem jestem) i wyjechać o 6 rano autobusem z sąsiedniej wsi. Tyle, że mi bardzo trudno jest chodzić, jeszcze z kotem w transporterku. A w mieście tez trzeba by kilka kilometrów maszerować, bo lecznica jest na peryferiach. Ale też znaleźli się ludzie z ogromnym sercem, którzy już nam kiedyś bardzo pomogli. To Alina z Zamkowiska i jej partner. Wsiedli do samochodu i po prostu przyjechali, żeby nam pomóc. Wyszłam tylko do szosy. Kotek dostał zastrzyki i wróciliśmy do domu. Trochę mnie martwi bardzo pobieżne obejrzenie kociaka prze weterynarza, bo on dalej nie je. Możliwe, że to jakieś kłaczki w żołądku, ale na nie też nic nie dostał, chociaż prosiłam. Na razie wypił odrobinę mleka bez laktozy, przynajmniej tyle.
Także w tym najgorszym czasie walki o drogę podtrzymała mnie ludzka dobroć. Niespodziewanie na Mikołaja otrzymaliśmy paczkę od sierpniowych kursantów, a w niej same dobroci: własnoręcznie tłoczone oleje, własne przetwory, przepiękne mikołajki i aniołki, a każdy inny i łapacz snów, który od razu powiesiłam nad łóżkiem, bo akurat męczyły mnie koszmary. Aż się głupio poczułam, bo niczym nie zasłużyłam sobie na tyle dobroci.
Innym dobrym człowiekiem jest Daniela i Jan z Chaty z Secondhanda. Daniela, bo kiedy znalazła na ulicy w mroźny poranek trzy płaczące kocie sieroty, to zaopiekowała się nimi, zabrała do weta i znalazła im domy (tak nasz Karmelek wylądował u nas), a teraz też zaproponowali podwózkę do weterynarza.
Tak grzeję się w cieple Waszej dobroci i to mnie ratuje przed zwątpieniem i wpadnięciem w czarną dziurę. Dzięki wielkie Wszystkim, którzy mają serce.
Nasza posiadłość jest taką jakby wyspą wśród grząskich, podmokłych bagien. Dojeżdża się do niej, od lokalnej szosy, około 300 metrów taką groblą-aleją. Szosa jest dobra, ale bardzo lokalna tzn. nie jeżdżą tu ani autobusy ani ciężarówki poza tymi z pobliskiego tartaku. Do najbliższego autobusu mam półtora kilometra, a i to nie wiem, czy jeszcze kursuje. W sumie jedynym łącznikiem ze światem jest nasze małe, zielone Pyzio.
Nad naszym ogrodem przechodzą dwie linie elektryczne. Jedna, z południa na północ, doprowadza prąd do naszego domu.
Druga, za wschodu na zachód, to linia wysokiego napięcia (a raczej średniego). Może niektórzy pamiętają, jak zimą zeszłego roku weszli do nas bez uprzedzenia i pozwolenia pracownicy z energetyki i zrobili masakrę wśród drzew k krzewów. O tę właśnie linię chodzi. jej przebudowa była planowana od kilku lat, odwiedził nas projektant i była mowa tylko o wymianie i przestawianiu słupów. Zgodziłam się na to, bo widać gołym okiem, że słupy na grząskim terenie się pokrzywiły. Teraz nareszcie zaczęto prace, ale wszystko się zmieniło. Okazuje się, że ostatni słup będzie stał przy naszej siatce od wschodu, akurat tuż obok naszej drogi dojazdowej, a następnie prąd będzie poprowadzony podziemnym kablem do szosy. I gdzie będą kopać? Oczywiście całą, calutką naszą drogę prywatną, tę groblę, jedyną, która łączy nas ze światem. Mając po obu stronach łąki... Ale okazało się, że łąki są prywatne, a droga, chociaż też prywatna, to można mnie wywłaszczyć, jeśli się nie zgodzę na rozkopy. Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile trudu i pieniędzy kosztowało nas zbudowanie tej drogi! W dużej części własnymi rękami. Zwoziliśmy, skąd się dało, kamienie i gruz. Wykładaliśmy je w błotniste koleiny. Tony i tony kamieni i gruzu własnoręcznie zebrane. Potem Pierre ubijał je żelaznym ubijakiem. Na koniec nawieźliśmy kilka ciężarówek żwiru. Też sami je rozwieźliśmy i rozsypaliśmy. Ile ja się naganiałam z taczkami! Mój kręgosłup dziś mi to wypomina. Potem co 2 lata trzeba było uzupełniać i wyrównywać powstające wyboje.
Teraz chcą nam to wszystko rozkopać. Próbowałam interweniować, rozmawiać. Nikt nie chciał mi podać nawet nazwy przedsiębiorstwa, które te roboty prowadzi, w końcu zagrożono mi wywłaszczeniem przymusowym, jeśli się nie zgodzę. No to zgodziłam się, przymuszona. Ale to odchorowałam.
Niby powinnam cieszyć się, że druty nie będą już przechodzić nad naszym ogrodem, że można będzie pozwolić laskowi rozrosnąć się na nowo i załatać tę przesiekę, którą napływa zimny północno-zachodni wiatr i niszczy pracowicie pielęgnowany mikroklimat w ogrodzie. W tym roku przymrozek, napływający własnie tą przesieką, zniszczył mi w połowie maja i na początku czerwca sporo warzyw. Wcześniej, dzięki zwartej zaporze krzaków i młodych drzewek, to już od dawna się nie zdarzało.
Dzisiaj znienacka zaczęli roboty bardzo wcześnie rano. No i zostaliśmy uwięzieni, chociaż planowaliśmy wyprowadzić samochód i zostawić u sąsiadów, to nie zdążyliśmy. Niby nic - jeść mamy co, opał mamy, a do wiejskiego sklepiku można pójść piechotą. Tyle, że rozchorował się nasz nowy członek załogi, czyli mały, rudy kociak Karmelek. Wczoraj po południu zauważyłam, że nie zjadł swego śniadania. Zadziwiające, bo to wielki łakomczuch. zachowywał się normalnie, bawił się, trochę rozrabiał, więc się nie niepokoiłam. Mógł w końcu podkraść coś z psiej miski. Ale kiedy wieczorem nie chciał nawet ulubionych przysmaczków, a miska na wodę też nie była ruszona, postanowiliśmy rano zawieźć go do weterynarza. No i klops, okazało się, że jesteśmy uwięzieni. Obiecali, że do południa skończą ten kawałek, zasypią i będzie można wyjechać. Czekaliśmy więc, a w międzyczasie dałam notkę na fejsie, wiedząc, że wśród znajomych mam doświadczone kociary, które mogą coś doradzić. Wolałam nie prosić sąsiadów, bo jeśli ktoś zna wiejskie realia, to wie, że gdyby to mąż był chory, albo ja, to by podwieźli, chociaż to duży kłopot i koszt (do miasta jest 25 km). Koszty byśmy oczywiście zwrócili, ale i tak dla kota nikt nie zgodził by się jechać.
Niektóre osoby dawały dobre rady, inne rugały mnie, że jestem "madka", bo powinnam była przewidzieć, że będą rozkopywać (no, niby jasnowidzem jestem) i wyjechać o 6 rano autobusem z sąsiedniej wsi. Tyle, że mi bardzo trudno jest chodzić, jeszcze z kotem w transporterku. A w mieście tez trzeba by kilka kilometrów maszerować, bo lecznica jest na peryferiach. Ale też znaleźli się ludzie z ogromnym sercem, którzy już nam kiedyś bardzo pomogli. To Alina z Zamkowiska i jej partner. Wsiedli do samochodu i po prostu przyjechali, żeby nam pomóc. Wyszłam tylko do szosy. Kotek dostał zastrzyki i wróciliśmy do domu. Trochę mnie martwi bardzo pobieżne obejrzenie kociaka prze weterynarza, bo on dalej nie je. Możliwe, że to jakieś kłaczki w żołądku, ale na nie też nic nie dostał, chociaż prosiłam. Na razie wypił odrobinę mleka bez laktozy, przynajmniej tyle.
Także w tym najgorszym czasie walki o drogę podtrzymała mnie ludzka dobroć. Niespodziewanie na Mikołaja otrzymaliśmy paczkę od sierpniowych kursantów, a w niej same dobroci: własnoręcznie tłoczone oleje, własne przetwory, przepiękne mikołajki i aniołki, a każdy inny i łapacz snów, który od razu powiesiłam nad łóżkiem, bo akurat męczyły mnie koszmary. Aż się głupio poczułam, bo niczym nie zasłużyłam sobie na tyle dobroci.
Innym dobrym człowiekiem jest Daniela i Jan z Chaty z Secondhanda. Daniela, bo kiedy znalazła na ulicy w mroźny poranek trzy płaczące kocie sieroty, to zaopiekowała się nimi, zabrała do weta i znalazła im domy (tak nasz Karmelek wylądował u nas), a teraz też zaproponowali podwózkę do weterynarza.
Tak grzeję się w cieple Waszej dobroci i to mnie ratuje przed zwątpieniem i wpadnięciem w czarną dziurę. Dzięki wielkie Wszystkim, którzy mają serce.
piątek, 8 grudnia 2017
Przyczynek do poprzedniego posta
Często tak się składa, że kiedy wymyślę jakiś temat, to znajdują nagle i niespodziewanie materiały na ten sam temat. Czasami przed, czasami po napisaniu tego, co myślę.
Tak jest i tym razem, znalazłam wywód, że czeka nas ogólny kryzys żywnościowy w następnych latach, że żywność zdrożeje w niespotykany sposób. Niespotykany? chyba w ciągu ostatnich dziesięcioleci, kiedy niskie ceny żywności utrzymywane są sztucznie przez państwa.
Jeśli ktoś chce poczytać, to tu jest link: https://igimag.pl/2017/12/maslo-tylko-preludium-czy-czeka-nas-globalny-kryzys-zywnosciowy/
Jakoś nie przeraża mnie ten kryzys. Może dlatego, że wiele już widziałam. Widziałam czasy, kiedy działki i ogrody służyły głównie do hodowania żywności. No to może to wróci - zamiast jałowych trawniczków i iglaków pojawią się wesołe warzywniki.
Zdrożeje głównie mięso? I tak jadamy go za dużo. Nasza córka jest wegetarianką z przechyłem na weganizm i ma się bardzo dobrze.
No i najważniejsze: warzywnik robi swoje! Można będzie zająć się nim jeszcze pieczołowiciej i żadne ceny żywności nam nie straszne!
Czyli: zakładajmy warzywniki i sady! Najlepiej naturalne, bo to i zdrowiej i taniej i piękniej!
Tak jest i tym razem, znalazłam wywód, że czeka nas ogólny kryzys żywnościowy w następnych latach, że żywność zdrożeje w niespotykany sposób. Niespotykany? chyba w ciągu ostatnich dziesięcioleci, kiedy niskie ceny żywności utrzymywane są sztucznie przez państwa.
Jeśli ktoś chce poczytać, to tu jest link: https://igimag.pl/2017/12/maslo-tylko-preludium-czy-czeka-nas-globalny-kryzys-zywnosciowy/
Jakoś nie przeraża mnie ten kryzys. Może dlatego, że wiele już widziałam. Widziałam czasy, kiedy działki i ogrody służyły głównie do hodowania żywności. No to może to wróci - zamiast jałowych trawniczków i iglaków pojawią się wesołe warzywniki.
Zdrożeje głównie mięso? I tak jadamy go za dużo. Nasza córka jest wegetarianką z przechyłem na weganizm i ma się bardzo dobrze.
No i najważniejsze: warzywnik robi swoje! Można będzie zająć się nim jeszcze pieczołowiciej i żadne ceny żywności nam nie straszne!
Czyli: zakładajmy warzywniki i sady! Najlepiej naturalne, bo to i zdrowiej i taniej i piękniej!
wtorek, 5 grudnia 2017
Ogród - dochód czy wydatek?
Często odwiedzający mówią: "O! Taki piękny ogród! Ile on musiał was kosztować!" Widzą oni ogród głównie jako wydatek, zakupy, podlewanie.
Inni mówią: "Mieć ogród to tak, jak mieć maszynkę do produkowania pieniędzy!"
Jaka jest więc prawda? U nas pośrodku. Fakt, ogród trochę nas kosztował, zwłaszcza na początku. Kosztuje i teraz, niewielką sumę co roku na nasiona i nieco większą na wodę do podlewania, jeśli lato jest suche. Przynosi jednak o wiele większy zysk.
Na początku trzeba trochę wydać: narzędzia, młode drzewka i krzewy, byliny. Czasem potrzebny jest na początku zakup obornika. Namiot foliowy, deski na skrzynie (jeśli ktoś je robi). No i woda. Wszystkie te wydatki można jednak zminimalizować.
Narzędzia - tu lepiej nie oszczędzać, nie kupować takich, które wygną się i połamią po jednym sezonie. Dobre narzędzia to inwestycja na lata, warto więc mieć mniej, za to z najwyższej półki i posługiwać się nimi do końca życia. Podstawowy zestaw: taczka, widły szerokozębne, szpadel, sekator, piła, grabie i ewentualnie "croc" czyli te zagięte grabie oraz widły, to wydatek rzędu kilkuset złotych, czasem ponad tysiąc. Potem dochodzą jeszcze specyficzne i dość drogie maszyny: kosiarka - nie tylko do strzyżenia trawy, ale też do mielenia słomy, liści i innych resztek na przyjemny mulcz, piła mechaniczna (jeśli ktoś ma dużo drewna do cięcia), rozdrabniacz. Ale bez tych ostatnich (może z wyjątkiem kosiarki) można się obejść. No i można je dokupywać później, w miarę możliwości.
Woda - tu można zminimalizować wydatki prawie do 0 zbierając deszczówkę lub mając własną studnię. U nas deszczówka zasila głównie oczko wodne, resztę zbieramy do niezbyt wielkich, bo 100 litrowych, pojemników. Wystarczy na małe podlewanie. Tylko że my mamy już swoje lata i po prostu nie chce się nam prowadzić dużych prac, tym bardziej, że zwykle podlewam niewiele, głównie pod folią i przy sadzeniu. W tym roku praktycznie prawie nie podlewałam. Mamy też studnię i przez kilka lat ciągnęliśmy z niej wodę. W końcu mała pompka, która nam do tego służyła, oddała ducha. Tak więc, idąc na łatwiznę, korzystamy z wody z wodociągu, bo już nie mam siły, żeby nosić ją konewkami do odległego Nowego Warzywnika. Kiedyś tak robiłam, ale teraz to już za dużo by było, nie dam rady. Tyle, że my zużywamy naprawdę niewiele wody, za wyjątkiem niezwykłej suszy.
Rośliny - ograbiłam ogrody rodziny i znajomych z różnych sadzonek. To naprawdę doskonałe źródło i ludzie chętnie się dzielą. Wiele krzewów mam z własnoręcznie zrobionych sadzonek, bylin - z jednorazowego siewu. Sporo ciekawych roślin przyniosły nam rajdy na wysypiska (szczególnie te, gdzie ludzie wyrzucają resztki z działek) i ze zrujnowanych siedlisk. Jeśli idzie o warzywa, to większość nasion kupuję co roku, z różnych źródeł. Ale to niewielki wydatek. Niektóre nasiona mam swoje, inne próby zakończyły się malowniczym fiaskiem. Pisałam już o tym, jak marchew skrzyżowała mi się z dziką marchwią, której u nas rośnie bardzo dużo i dała mi nikłe, twarde korzonki. Podobnie dynie. Wprawdzie nie ma dzikich dyń, ale ponieważ hoduję rozmaite gatunki dyniowatych (dynie, ogórki, cukinie itp.), to pokrzyżowały się między sobą. Niby wiem, jak otrzymać nasiona "czystej rasy", ale to dużo zachodu. Wolę kupić - przecież zawodowi ogrodnicy też muszą jeść... Ale np. hoduję własne nasiona pietruszki, pasternaku, pomidorów. Inne rośliny wysiewają się same od lat, wystarczy kilku egzemplarzom pozwolić wydać nasiona. Są to: sałata, rumianek, szpinak nowozelandzki, ogórecznik, słonecznik, koper i sporo innych "niespodzianek". Nie mówiąc już o bylinach i ziołach. Z niektórymi muszę wręcz walczyć, jak ostatnio z nie-poczciwą miętą, która wylazła z przypisanej jej, zakopanej w ziemi, połowy beczki i próbuje podbić cały warzywnik.
Tunel lub szklarnia - w naszym klimacie jest niezbędna, jeśli chcemy uprawiać rośliny ciepłolubne. Pozwala też wydłużyć sezon w przypadku nowalijek i poplonów. Zawsze na przedwiośniu uprawiam tam sałatę, rzodkiewkę, botwinkę i inne koperki, a często po sezonie sieję szpinak, który też zbieramy wczesną wiosną. No i latem mam prawdziwe pomidory o rozmaitych smakach i kolorach, jakich nigdy nie znajdzie się w sklepie oraz paprykę, melony i inne cuda, cieszące oko i podniebienie. Pomidory w gruncie u nas nie udają się nigdy - zimne noce przychodzą zbyt wcześnie.
Kupiliśmy też na początku, oraz dokupujemu ciągle, różne oryginalne rośliny i drzewa. Tyle, że jak kiedyś obliczyłam, rozłożone na lata i miesiące, kosztowało nas to ok. 20 zł. miesięcznie.
Teraz kolej na zysk. Tutaj nigdy nie liczyłam tego na złotówki, ale mamy kilkaset kilo warzyw i owoców co roku, plus świeżutkie zioła i dzikie rośliny jadalne, sok brzozowy i klonowy, kilkaset słoików rozmaitych przetworów. Nie jesteśmy w pełni samowystarczalni, ale w dużej mierze jadamy własne. I to "z najwyższej półki" - świeżutkie, bez pestycydów i innych trujących związków, pełne smaku i wartości odżywczych. Przekłada się to też na zdrowie - prawie nie znamy lekarza, nie chorujemy (oprócz dolegliwości związanych z wiekiem), więc oszczędzamy i na tym. leki pierwszej potrzeby, czyli zioła i ich rozmaite pochodne, mamy za darmo z ogrodu, lasu i łąki.
Jak wpływa na nas takie odżywianie, widziałam najlepiej na przykładzie naszej córki. Dopóki była w domu i jadła to, co wyhodowaliśmy, to nigdy nie chorowała. Nawet jak była epidemia grypy w szkole, to wystarczyło, że wypiła syrop, wyspała się i powdychała olejki aromatyczne, żeby na drugi dzień być już zdrową. Kiedy poszła do internatu i tam zaczęła jeść posiłki, straciła tę odporność i teraz z trudem wraca do równowagi.
Zysk z ogrodu byłby o wiele większy, gdybyśmy głównie uprawiali warzywa i ograniczyli część ozdobną oraz zrezygnowali z ekstrawaganckich nieraz zakupów. To nasz wybór, bo skoro mamy taką możliwość, to czemu nie skorzystać? Lubimy sprowadzać nowe odmiany, jak np. wiosną tego roku róże kanadyjskie. Daje nam to radość i satysfakcję. Jeśli jednak ktoś zajmie się na poważnie warzywnikiem i ziołami, to może mieć naprawdę spory dochód. Zwłaszcza jeśli ma uprawnienia rolnicze i może sprzedawać własne przetwory.
Mam wrażenie, że w naszym przypadku, zyski przeważają nad wydatkami. Są również rzeczy, których nie da się zmierzyć materialnie - to poczucie satysfakcji, piękna i harmonii. Życie w pięknym, inspirującym miejscu, prawdziwej Arce Noego, pełnej roślin, zwierząt, ptaków i mikroorganizmów. Poczucie sensu i potrzebności tego, co robimy. No i spotkania ze wspaniałymi ludźmi, które są niespodziewaną, ale jakże ważną i przyjemną premią w tym wszystkim!
Nasz ogród jest jedną z takich oaz, gdzie ludzie i Natura gospodarują wspólnie. Mam wrażenie, że kiedy sztuczna, chemiczna i mechanistyczna cywilizacja zacznie się załamywać, właśnie z takich oaz wyjdzie impuls nowej, lepszej i bardziej przyjaznej cywilizacji.
Inni mówią: "Mieć ogród to tak, jak mieć maszynkę do produkowania pieniędzy!"
Jaka jest więc prawda? U nas pośrodku. Fakt, ogród trochę nas kosztował, zwłaszcza na początku. Kosztuje i teraz, niewielką sumę co roku na nasiona i nieco większą na wodę do podlewania, jeśli lato jest suche. Przynosi jednak o wiele większy zysk.
Na początku trzeba trochę wydać: narzędzia, młode drzewka i krzewy, byliny. Czasem potrzebny jest na początku zakup obornika. Namiot foliowy, deski na skrzynie (jeśli ktoś je robi). No i woda. Wszystkie te wydatki można jednak zminimalizować.
Narzędzia - tu lepiej nie oszczędzać, nie kupować takich, które wygną się i połamią po jednym sezonie. Dobre narzędzia to inwestycja na lata, warto więc mieć mniej, za to z najwyższej półki i posługiwać się nimi do końca życia. Podstawowy zestaw: taczka, widły szerokozębne, szpadel, sekator, piła, grabie i ewentualnie "croc" czyli te zagięte grabie oraz widły, to wydatek rzędu kilkuset złotych, czasem ponad tysiąc. Potem dochodzą jeszcze specyficzne i dość drogie maszyny: kosiarka - nie tylko do strzyżenia trawy, ale też do mielenia słomy, liści i innych resztek na przyjemny mulcz, piła mechaniczna (jeśli ktoś ma dużo drewna do cięcia), rozdrabniacz. Ale bez tych ostatnich (może z wyjątkiem kosiarki) można się obejść. No i można je dokupywać później, w miarę możliwości.
Woda - tu można zminimalizować wydatki prawie do 0 zbierając deszczówkę lub mając własną studnię. U nas deszczówka zasila głównie oczko wodne, resztę zbieramy do niezbyt wielkich, bo 100 litrowych, pojemników. Wystarczy na małe podlewanie. Tylko że my mamy już swoje lata i po prostu nie chce się nam prowadzić dużych prac, tym bardziej, że zwykle podlewam niewiele, głównie pod folią i przy sadzeniu. W tym roku praktycznie prawie nie podlewałam. Mamy też studnię i przez kilka lat ciągnęliśmy z niej wodę. W końcu mała pompka, która nam do tego służyła, oddała ducha. Tak więc, idąc na łatwiznę, korzystamy z wody z wodociągu, bo już nie mam siły, żeby nosić ją konewkami do odległego Nowego Warzywnika. Kiedyś tak robiłam, ale teraz to już za dużo by było, nie dam rady. Tyle, że my zużywamy naprawdę niewiele wody, za wyjątkiem niezwykłej suszy.
Rośliny - ograbiłam ogrody rodziny i znajomych z różnych sadzonek. To naprawdę doskonałe źródło i ludzie chętnie się dzielą. Wiele krzewów mam z własnoręcznie zrobionych sadzonek, bylin - z jednorazowego siewu. Sporo ciekawych roślin przyniosły nam rajdy na wysypiska (szczególnie te, gdzie ludzie wyrzucają resztki z działek) i ze zrujnowanych siedlisk. Jeśli idzie o warzywa, to większość nasion kupuję co roku, z różnych źródeł. Ale to niewielki wydatek. Niektóre nasiona mam swoje, inne próby zakończyły się malowniczym fiaskiem. Pisałam już o tym, jak marchew skrzyżowała mi się z dziką marchwią, której u nas rośnie bardzo dużo i dała mi nikłe, twarde korzonki. Podobnie dynie. Wprawdzie nie ma dzikich dyń, ale ponieważ hoduję rozmaite gatunki dyniowatych (dynie, ogórki, cukinie itp.), to pokrzyżowały się między sobą. Niby wiem, jak otrzymać nasiona "czystej rasy", ale to dużo zachodu. Wolę kupić - przecież zawodowi ogrodnicy też muszą jeść... Ale np. hoduję własne nasiona pietruszki, pasternaku, pomidorów. Inne rośliny wysiewają się same od lat, wystarczy kilku egzemplarzom pozwolić wydać nasiona. Są to: sałata, rumianek, szpinak nowozelandzki, ogórecznik, słonecznik, koper i sporo innych "niespodzianek". Nie mówiąc już o bylinach i ziołach. Z niektórymi muszę wręcz walczyć, jak ostatnio z nie-poczciwą miętą, która wylazła z przypisanej jej, zakopanej w ziemi, połowy beczki i próbuje podbić cały warzywnik.
Tunel lub szklarnia - w naszym klimacie jest niezbędna, jeśli chcemy uprawiać rośliny ciepłolubne. Pozwala też wydłużyć sezon w przypadku nowalijek i poplonów. Zawsze na przedwiośniu uprawiam tam sałatę, rzodkiewkę, botwinkę i inne koperki, a często po sezonie sieję szpinak, który też zbieramy wczesną wiosną. No i latem mam prawdziwe pomidory o rozmaitych smakach i kolorach, jakich nigdy nie znajdzie się w sklepie oraz paprykę, melony i inne cuda, cieszące oko i podniebienie. Pomidory w gruncie u nas nie udają się nigdy - zimne noce przychodzą zbyt wcześnie.
Kupiliśmy też na początku, oraz dokupujemu ciągle, różne oryginalne rośliny i drzewa. Tyle, że jak kiedyś obliczyłam, rozłożone na lata i miesiące, kosztowało nas to ok. 20 zł. miesięcznie.
Teraz kolej na zysk. Tutaj nigdy nie liczyłam tego na złotówki, ale mamy kilkaset kilo warzyw i owoców co roku, plus świeżutkie zioła i dzikie rośliny jadalne, sok brzozowy i klonowy, kilkaset słoików rozmaitych przetworów. Nie jesteśmy w pełni samowystarczalni, ale w dużej mierze jadamy własne. I to "z najwyższej półki" - świeżutkie, bez pestycydów i innych trujących związków, pełne smaku i wartości odżywczych. Przekłada się to też na zdrowie - prawie nie znamy lekarza, nie chorujemy (oprócz dolegliwości związanych z wiekiem), więc oszczędzamy i na tym. leki pierwszej potrzeby, czyli zioła i ich rozmaite pochodne, mamy za darmo z ogrodu, lasu i łąki.
Jak wpływa na nas takie odżywianie, widziałam najlepiej na przykładzie naszej córki. Dopóki była w domu i jadła to, co wyhodowaliśmy, to nigdy nie chorowała. Nawet jak była epidemia grypy w szkole, to wystarczyło, że wypiła syrop, wyspała się i powdychała olejki aromatyczne, żeby na drugi dzień być już zdrową. Kiedy poszła do internatu i tam zaczęła jeść posiłki, straciła tę odporność i teraz z trudem wraca do równowagi.
Zysk z ogrodu byłby o wiele większy, gdybyśmy głównie uprawiali warzywa i ograniczyli część ozdobną oraz zrezygnowali z ekstrawaganckich nieraz zakupów. To nasz wybór, bo skoro mamy taką możliwość, to czemu nie skorzystać? Lubimy sprowadzać nowe odmiany, jak np. wiosną tego roku róże kanadyjskie. Daje nam to radość i satysfakcję. Jeśli jednak ktoś zajmie się na poważnie warzywnikiem i ziołami, to może mieć naprawdę spory dochód. Zwłaszcza jeśli ma uprawnienia rolnicze i może sprzedawać własne przetwory.
Mam wrażenie, że w naszym przypadku, zyski przeważają nad wydatkami. Są również rzeczy, których nie da się zmierzyć materialnie - to poczucie satysfakcji, piękna i harmonii. Życie w pięknym, inspirującym miejscu, prawdziwej Arce Noego, pełnej roślin, zwierząt, ptaków i mikroorganizmów. Poczucie sensu i potrzebności tego, co robimy. No i spotkania ze wspaniałymi ludźmi, które są niespodziewaną, ale jakże ważną i przyjemną premią w tym wszystkim!
Nasz ogród jest jedną z takich oaz, gdzie ludzie i Natura gospodarują wspólnie. Mam wrażenie, że kiedy sztuczna, chemiczna i mechanistyczna cywilizacja zacznie się załamywać, właśnie z takich oaz wyjdzie impuls nowej, lepszej i bardziej przyjaznej cywilizacji.
piątek, 24 listopada 2017
Zrębki rębaki
Wczoraj przyjechał nasz nowy zakup, a dziś testowaliśmy go cały ranek. Mówiąc krótko kupiliśmy maszynę do rozdrabniania gałęzi, których mamy co niemiara. Do tej pory mąż je palił i używaliśmy popiołu, bo on miał duże opory przed zakupem tej właśnie maszyny, a i finansowo były rzeczy pilniejsze. Mnie się dawno już nie podobało to marnowanie materii organicznej, no ale co zrobić? Tam, gdzie baba nie może, to lektura cuda działa. Prenumerujemy pewne francuskie czasopismo zajmujące się szeroko rozumianą ekologią w domu i w ogrodzie ("Quatre saisons de jardinage") i tam od pewnego czasu bardzo zachwalali wykorzystanie gałęzi w postaci zrębków, więc mąż się zachęcił, się podniecił i zaczął na mnie naciskać, żeby w końcu to rębajło kupić.
Po dogłębnej lekturze na temat rozmaitych rozdrabniaczy i po konsultacjach (dzięki, Wojciech Górski!) zdecydowaliśmy, że jak szaleć to raz i że tanie mięso to psy jedzą i kupiliśmy Boscha i to turbo. Elektrycznego jednak, bo w zamyśle będziemy go używać głównie zimą w hangarze. Wicie rozumicie mokro - zimno- ciemno i coś by się porobiło, żeby się nie zastać, no to fura gałęzi gotowa, rębajło w stodole i można zrębki produkować.
Dziś podłączyliśmy go pierwszy raz. Dziecinnie łatwe, nawet dla nas, co to mechanika nas się boi. To już duży plus. Rozdrabniacz pracuje ładnie i szybko, wciąga gałęzie z dużą siłą. W ciągu godziny przerobiliśmy niemały stos. Stos był wielki, ale urobku z niego tak sobie - ze dwie taczki (mam na myśli taczki budowlane, duże, nie te maleństwa do ogrodu). Część ładnie zmielona, ale część, te drobne i sprężyste gałązki, to raczej tylko wymiędlona i połamana. Jeśli komuś się marzą śliczne, równe zrębki, jak ze sklepu, to może być zawiedziony. Jednak dla mnie liczy się głównie strona praktyczna, czyli sprowadzenie gałęzi do takiej postaci, żeby można je było używać do wysypywania ścieżek, dodawania do kompostu, albo pod krzewy. Oraz żeby dość szybko się skompostowały. Czyli jestem usatysfakcjonowana.
Rębak nie nadaje się do cięcia wiotkich łodyg czy liści, ale do tego i tak o wiele lepsza jest kosiarka z koszem. Ja rozścielam liście i słomę na ziemi i lecę po nich kosiarką. Tak uzyskuję delikatną ściółkę na zagony z warzywami.
Teraz o samych zrębkach słów kilka. Zrębki dobre są! Każda materia organiczna w ogrodzie naturalnym jest na wagę złota. Jednak same zrębki nie są panaceum i nie powinny zdominować innych źródeł materii organicznej. Czułam to już dawno, coś mi nie leżało w tej modzie zasypywania wszystkiego zrębkami, z zaniedbaniem poczciwego gnoju i innych liści. No i potwierdzili to w jednym ze swoich filmów moi mentorzy, pp. Bourgignon, wybitni specjaliści od mikrobiologii gleby. Zrębki, nawet takie z żywych gałęzi, to przede wszystkim lignina. Dżdżownice jej nie jedzą, jest rozkładana głównie przez grzyby i nieliczne bakterie. No i w początkowej fazie rozkładu pobiera azot z gleby. Te zielone pędy nieco mniej, ale jednak. Nadmiar grzybów też nie jest najlepszy. W ogóle nadmiar czegokolwiek w ogrodzie nie jest dobry.
Przyroda jest mistrzem harmonii, różnorodności, łączenia i współdziałania. Tu nigdy nie należy stawiać tylko na jednego konia! Przeciwnie, trzeba ciągle poszukiwać złotego środka żonglując jak największą liczbą elementów. Tak więc same zrębki w nadmiarze mogą być nawet szkodliwe, natomiast zrębki pomieszane z gnojem, kompostem, zielonymi resztami, słomą, sianem i co tam jeszcze się znajdzie, są świetne!
Zamierzam je stosować przede wszystkim na ścieżki, do przykrycia niezbyt estetycznych kartonów. Poleżą tam sobie, zaczną się rozkładać i pójdą do kompostu albo wprost na grządki. Mogą być dobrym wypełnieniem na wały albo "kanapki", też łącznie z gnojem, słomą i sianem. Mogę je wreszcie podściełać kurom, a potem, przesiąknięte kurzymi gówienkami bogatymi w azot, skompostować.
Widząc, jak działa nasz rozdrabniacz, widzę, że będę mogła też mielić suche, kruche i grube badyle (np. od olbrzymich astrów), łodygi słonecznika i kukurydzy, ale tej ostatniej tylko świeżej i kruchej, bo wyschnięta się zapętli i tyle. Jak dla mnie to w zupełności wystarczy. Bo głównego materiału, czyli gałęzi, mamy bardzo dużo i z każdym rokiem coraz więcej.
Na pożegnanie małe wspomnienie lata, żeby było za czym tęsknić:
Po dogłębnej lekturze na temat rozmaitych rozdrabniaczy i po konsultacjach (dzięki, Wojciech Górski!) zdecydowaliśmy, że jak szaleć to raz i że tanie mięso to psy jedzą i kupiliśmy Boscha i to turbo. Elektrycznego jednak, bo w zamyśle będziemy go używać głównie zimą w hangarze. Wicie rozumicie mokro - zimno- ciemno i coś by się porobiło, żeby się nie zastać, no to fura gałęzi gotowa, rębajło w stodole i można zrębki produkować.
Dziś podłączyliśmy go pierwszy raz. Dziecinnie łatwe, nawet dla nas, co to mechanika nas się boi. To już duży plus. Rozdrabniacz pracuje ładnie i szybko, wciąga gałęzie z dużą siłą. W ciągu godziny przerobiliśmy niemały stos. Stos był wielki, ale urobku z niego tak sobie - ze dwie taczki (mam na myśli taczki budowlane, duże, nie te maleństwa do ogrodu). Część ładnie zmielona, ale część, te drobne i sprężyste gałązki, to raczej tylko wymiędlona i połamana. Jeśli komuś się marzą śliczne, równe zrębki, jak ze sklepu, to może być zawiedziony. Jednak dla mnie liczy się głównie strona praktyczna, czyli sprowadzenie gałęzi do takiej postaci, żeby można je było używać do wysypywania ścieżek, dodawania do kompostu, albo pod krzewy. Oraz żeby dość szybko się skompostowały. Czyli jestem usatysfakcjonowana.
Rębak nie nadaje się do cięcia wiotkich łodyg czy liści, ale do tego i tak o wiele lepsza jest kosiarka z koszem. Ja rozścielam liście i słomę na ziemi i lecę po nich kosiarką. Tak uzyskuję delikatną ściółkę na zagony z warzywami.
Teraz o samych zrębkach słów kilka. Zrębki dobre są! Każda materia organiczna w ogrodzie naturalnym jest na wagę złota. Jednak same zrębki nie są panaceum i nie powinny zdominować innych źródeł materii organicznej. Czułam to już dawno, coś mi nie leżało w tej modzie zasypywania wszystkiego zrębkami, z zaniedbaniem poczciwego gnoju i innych liści. No i potwierdzili to w jednym ze swoich filmów moi mentorzy, pp. Bourgignon, wybitni specjaliści od mikrobiologii gleby. Zrębki, nawet takie z żywych gałęzi, to przede wszystkim lignina. Dżdżownice jej nie jedzą, jest rozkładana głównie przez grzyby i nieliczne bakterie. No i w początkowej fazie rozkładu pobiera azot z gleby. Te zielone pędy nieco mniej, ale jednak. Nadmiar grzybów też nie jest najlepszy. W ogóle nadmiar czegokolwiek w ogrodzie nie jest dobry.
Przyroda jest mistrzem harmonii, różnorodności, łączenia i współdziałania. Tu nigdy nie należy stawiać tylko na jednego konia! Przeciwnie, trzeba ciągle poszukiwać złotego środka żonglując jak największą liczbą elementów. Tak więc same zrębki w nadmiarze mogą być nawet szkodliwe, natomiast zrębki pomieszane z gnojem, kompostem, zielonymi resztami, słomą, sianem i co tam jeszcze się znajdzie, są świetne!
Zamierzam je stosować przede wszystkim na ścieżki, do przykrycia niezbyt estetycznych kartonów. Poleżą tam sobie, zaczną się rozkładać i pójdą do kompostu albo wprost na grządki. Mogą być dobrym wypełnieniem na wały albo "kanapki", też łącznie z gnojem, słomą i sianem. Mogę je wreszcie podściełać kurom, a potem, przesiąknięte kurzymi gówienkami bogatymi w azot, skompostować.
Widząc, jak działa nasz rozdrabniacz, widzę, że będę mogła też mielić suche, kruche i grube badyle (np. od olbrzymich astrów), łodygi słonecznika i kukurydzy, ale tej ostatniej tylko świeżej i kruchej, bo wyschnięta się zapętli i tyle. Jak dla mnie to w zupełności wystarczy. Bo głównego materiału, czyli gałęzi, mamy bardzo dużo i z każdym rokiem coraz więcej.
Na pożegnanie małe wspomnienie lata, żeby było za czym tęsknić:
niedziela, 12 listopada 2017
Rozmaitości i listopadowe melancholie
Minęły Dziady, minął św. Marcin z gęsią pod pachą i według słowiańskich obyczajów ziemia zasnęła. I nie godzi się jej snu przerywać pracami ziemnymi. No, można przycinać gałęzie, można okrywać delikatne krzewy i byliny, ale już raczej nie przesadzać ani nie kopać. Ma to swoje biologiczne uzasadnienie - większość organizmów żywych wycofała się w głąb. Dla mnie to jest oczywiste, czuję ten sen ziemi i cieszę się, że nastały moje wakacje.
Ale dla mego męża wcale oczywiste nie jest. Pochodząc z innego klimatu, ba, ostatnie kilkadziesiąt lat spędziwszy na samym południu Francji, w zupełnie innej strefie, nie potrafi tego zrozumieć.Tam natura ma zupełnie inny rytm i dla wielu roślin własnie zima jest czasem rośnięcia, bo latem jest za gorąco i za sucho. Także wiele podręczników technicznych mówi o tym, że dopóki ziemia nie jest zamarznięta, to można pracować. No, u mego męża dochodzi jeszcze potrzeba ruchu na świeżym powietrzu, on po prostu nie umie usiedzieć na miejscu, a do prac typu remonty czy naprawy nie ma cierpliwości. Patrząc na naturę jak na maszynę, to oni mają rację. No bo co, wszak jeszcze nie zamarzło? Dyskutujemy o tym dużo i w końcu, cygańskim targiem, znaleźliśmy takie prace, że on może się wyżyć, a mnie serce nie boli z powodu budzenia Matki Ziemi.
W naszym klimacie przez wieki, a nawet tysiąclecia, natura przyzwyczaiła się do mroźnych zim, zapadając odpowiednio wcześnie w letarg. I kilka cieplejszych zim tego jeszcze nie zmieniło. Wystarczy przejść się po lasach i polach, żeby odczuć ten inny rytm, spowolniony, zwinięty do wewnątrz. Drzewa już śpią.
A ja wyciągam krosienka do haftu, szydełko i akwarele. Szkoda, że nie udało się jeszcze znalezienie kołowrotka takiego, jaki jest mi potrzebny. Bo kilka worków wełny już czeka. Oraz mam wielką ochotę na patrzenie w ogień, słuchanie jego muzyki, na zapalanie świec o zmierzchu.
Zaczęliśmy już dokarmiać ptaki. Kiedyś, za mojego dzieciństwa, często widywało się zarośla rozmaitych dzikich roślin - łopianów, ostów i innych. Teraz pola są wręcz sterylne, łąki podobnie. A nie wszystkie ptaki żywią się w lesie. A owadów już nie ma.
Prawdopodobnie w Niemczech w ciągu 2 lat populacja ptaków owadożernych zmniejszyła się o połowę. U nas nikt takich badań nie robił, ale widać gołym okiem, że jest ich o wiele mniej. Od kilku lat nie widziałam już kuropatw czy przepiórek, a na początku naszego pobytu tutaj było ich sporo. Spieszymy więc ratować, co się da. Na drzewach i krzewach zostało sporo owoców, ale potrzebne są też ziarna zasobne w tłuszcze, bo to tłuszcz jest siłą napędową ich mięśni. W naszym przypadku dokarmiamy słonecznikiem. Bardziej treściwe mieszanki i słonina dojdą zimą. Karmnik cieszy się dużym powodzeniem, głównie u sikorek i wróbli.
A dzięcioł ozdabia nam jabłonki szyszkami. Dzisiaj znalazłam szyszkę świerkową osadzoną na sztorc w dziupli na konarze jabłoni. Przypomina wyciągnięty w górę palec w wiadomym geście. Czyżby ptaki tez coś miały do wiadomego ministra? Pewnie te poniszczone lęgi w czasie wycinki w sezonie lęgowym... W tym roku szyszek na świerkach jest wyjątkowo dużo.
Ktoś mnie pytał o kalendarze biodynamiczne. Otóż jedynym autentycznym kalendarzem biodynamicznym jest ten Marii Thun, w Polsce wydawany przez wydawnictwo Otylia. Jest on naprawdę rzetelny i w zgodzie z autentycznymi cyklami kosmicznymi, poza tym zawsze zawiera masę użytecznych porad. Reszta do przedruki i podróbki. Taką w miarę rzetelną podróbką jest kalendarz biodynamiczny Działkowca. Porównałam je z trzech kolejnych lat i raczej nie było błędów czy rozbieżności. Inne są okropnie nierzetelne i wręcz szkodliwe. Najczęstszym błędem jest brak zaznaczania dni szkodliwych dla prac ogrodowych - te wszystkie węzły, koniunkcje czy inne zaćmienia przekraczają możliwości naśladowców. A to akurat jest ważne. Jest też mylenie dat, znaków zodiaku i inne nierzetelności. Nic dziwnego, że niektórym kalendarz biodynamiczny zupełnie się nie sprawdza.
A tak wyglądają łąki za naszym domem. Jesienne wylewy Biebrzy i jej dopływów, nareszcie, po kilku suchych latach, dają nadzieję na odnowienie warstwy wodonośnej.
Ale dla mego męża wcale oczywiste nie jest. Pochodząc z innego klimatu, ba, ostatnie kilkadziesiąt lat spędziwszy na samym południu Francji, w zupełnie innej strefie, nie potrafi tego zrozumieć.Tam natura ma zupełnie inny rytm i dla wielu roślin własnie zima jest czasem rośnięcia, bo latem jest za gorąco i za sucho. Także wiele podręczników technicznych mówi o tym, że dopóki ziemia nie jest zamarznięta, to można pracować. No, u mego męża dochodzi jeszcze potrzeba ruchu na świeżym powietrzu, on po prostu nie umie usiedzieć na miejscu, a do prac typu remonty czy naprawy nie ma cierpliwości. Patrząc na naturę jak na maszynę, to oni mają rację. No bo co, wszak jeszcze nie zamarzło? Dyskutujemy o tym dużo i w końcu, cygańskim targiem, znaleźliśmy takie prace, że on może się wyżyć, a mnie serce nie boli z powodu budzenia Matki Ziemi.
W naszym klimacie przez wieki, a nawet tysiąclecia, natura przyzwyczaiła się do mroźnych zim, zapadając odpowiednio wcześnie w letarg. I kilka cieplejszych zim tego jeszcze nie zmieniło. Wystarczy przejść się po lasach i polach, żeby odczuć ten inny rytm, spowolniony, zwinięty do wewnątrz. Drzewa już śpią.
A ja wyciągam krosienka do haftu, szydełko i akwarele. Szkoda, że nie udało się jeszcze znalezienie kołowrotka takiego, jaki jest mi potrzebny. Bo kilka worków wełny już czeka. Oraz mam wielką ochotę na patrzenie w ogień, słuchanie jego muzyki, na zapalanie świec o zmierzchu.
Zaczęliśmy już dokarmiać ptaki. Kiedyś, za mojego dzieciństwa, często widywało się zarośla rozmaitych dzikich roślin - łopianów, ostów i innych. Teraz pola są wręcz sterylne, łąki podobnie. A nie wszystkie ptaki żywią się w lesie. A owadów już nie ma.
Prawdopodobnie w Niemczech w ciągu 2 lat populacja ptaków owadożernych zmniejszyła się o połowę. U nas nikt takich badań nie robił, ale widać gołym okiem, że jest ich o wiele mniej. Od kilku lat nie widziałam już kuropatw czy przepiórek, a na początku naszego pobytu tutaj było ich sporo. Spieszymy więc ratować, co się da. Na drzewach i krzewach zostało sporo owoców, ale potrzebne są też ziarna zasobne w tłuszcze, bo to tłuszcz jest siłą napędową ich mięśni. W naszym przypadku dokarmiamy słonecznikiem. Bardziej treściwe mieszanki i słonina dojdą zimą. Karmnik cieszy się dużym powodzeniem, głównie u sikorek i wróbli.
A dzięcioł ozdabia nam jabłonki szyszkami. Dzisiaj znalazłam szyszkę świerkową osadzoną na sztorc w dziupli na konarze jabłoni. Przypomina wyciągnięty w górę palec w wiadomym geście. Czyżby ptaki tez coś miały do wiadomego ministra? Pewnie te poniszczone lęgi w czasie wycinki w sezonie lęgowym... W tym roku szyszek na świerkach jest wyjątkowo dużo.
Ktoś mnie pytał o kalendarze biodynamiczne. Otóż jedynym autentycznym kalendarzem biodynamicznym jest ten Marii Thun, w Polsce wydawany przez wydawnictwo Otylia. Jest on naprawdę rzetelny i w zgodzie z autentycznymi cyklami kosmicznymi, poza tym zawsze zawiera masę użytecznych porad. Reszta do przedruki i podróbki. Taką w miarę rzetelną podróbką jest kalendarz biodynamiczny Działkowca. Porównałam je z trzech kolejnych lat i raczej nie było błędów czy rozbieżności. Inne są okropnie nierzetelne i wręcz szkodliwe. Najczęstszym błędem jest brak zaznaczania dni szkodliwych dla prac ogrodowych - te wszystkie węzły, koniunkcje czy inne zaćmienia przekraczają możliwości naśladowców. A to akurat jest ważne. Jest też mylenie dat, znaków zodiaku i inne nierzetelności. Nic dziwnego, że niektórym kalendarz biodynamiczny zupełnie się nie sprawdza.
A tak wyglądają łąki za naszym domem. Jesienne wylewy Biebrzy i jej dopływów, nareszcie, po kilku suchych latach, dają nadzieję na odnowienie warstwy wodonośnej.
sobota, 11 listopada 2017
Deser patriotyczny
Taba Aza z blogu w zasadzie ogrodowego (http://tabazella.blogspot.com/ ) sieje ostatnio pomysłami na ufajnienie życia. A to święto lasu w listopadzie wymyśli z wypiekiem w kształcie szyszki albo pieńka, albo wypiek patriotyczny na Święto Niepodległości. Bardzo mi się to podoba, bo jednoczy, jak nic innego. Bo kto nie chciałby posiedzieć przy dobrym wypieku z filiżanką kawy albo herbaty?
Tak to i dziś postanowiłam zrobić patriotyczny deser, chociaż strasznie mi się nie chciało. Na główne danie była zapiekanka z białej kapusty, makaronu, cebuli i białego sera oraz mnóstwa dodatków, więc uznałam, że deser może być mniej pracowity, aby był smaczny.
Miałam zachowaną jakąś resztkę ciasta francuskiego, porwałam je na nieduże, nieregularne kawałki i upiekłam na blasze. Nic więcej by się z niego nie dało zrobić, bo to naprawdę resztka była.
W szklanym półmisku wyłożyłam na dnie galaretkę z pigwy jabłkowej - bardzo ładnie mi wyszła w tym roku, twarda, czerwona i nie nazbyt słodka. Skropiłam ją bardzo narodowo i obficie świetną krzakówką z procentami, bo jakże to, nie może być święto narodowe bez dobrego trunku! Na to dałam warstwę bitej śmietany z wanilią. Do tego ciasteczka z ciasta listkowanego i już! Raz-dwa i piękny, biało-czerwony deser gotowy.
Mąż się ucieszył, bo on na wszelkie łakocie łasy, a na bitą śmietanę to już okropnie! I stwierdził, że w takim zestawie to nawet on, Francuz, może zostać polskim patriotą.
O ile fajniej by było, gdyby zamiast znowu się kłócić, maszerować i lać bejsbolami bracia rodacy zapraszali się wzajemnie na dobre ciasta i desery!
Tak to i dziś postanowiłam zrobić patriotyczny deser, chociaż strasznie mi się nie chciało. Na główne danie była zapiekanka z białej kapusty, makaronu, cebuli i białego sera oraz mnóstwa dodatków, więc uznałam, że deser może być mniej pracowity, aby był smaczny.
Miałam zachowaną jakąś resztkę ciasta francuskiego, porwałam je na nieduże, nieregularne kawałki i upiekłam na blasze. Nic więcej by się z niego nie dało zrobić, bo to naprawdę resztka była.
W szklanym półmisku wyłożyłam na dnie galaretkę z pigwy jabłkowej - bardzo ładnie mi wyszła w tym roku, twarda, czerwona i nie nazbyt słodka. Skropiłam ją bardzo narodowo i obficie świetną krzakówką z procentami, bo jakże to, nie może być święto narodowe bez dobrego trunku! Na to dałam warstwę bitej śmietany z wanilią. Do tego ciasteczka z ciasta listkowanego i już! Raz-dwa i piękny, biało-czerwony deser gotowy.
Mąż się ucieszył, bo on na wszelkie łakocie łasy, a na bitą śmietanę to już okropnie! I stwierdził, że w takim zestawie to nawet on, Francuz, może zostać polskim patriotą.
O ile fajniej by było, gdyby zamiast znowu się kłócić, maszerować i lać bejsbolami bracia rodacy zapraszali się wzajemnie na dobre ciasta i desery!
sobota, 4 listopada 2017
Prezenty od Wszechświata
Zaraz na początku powiem, że nie przepadam za teoriami o pozytywnym myśleniu, które jakoby właściwie stosowane miało nam bez wysiłku zapewnić w życiu wszystko, czego zechcemy: zdrowie, urodę, bogactwo, powodzenie itp. A kiedy te, mimo usilnych wizualizacji, pozytywnych myśli itp. nie przychodzą, to nasza wina, bo nie myślimy tak pozytywnie, jak trzeba.
Na dokładkę takie "pozytywne myślenie" zakłamuje świat, który składa się nie tylko ze światła, ale też z cieni.
Jednak gdzieś u podstaw tych teorii jest pewne ziarno prawdy, tyle, że nieprawidłowo rozwinięte. Widzę ludzkie życie jako ciąg doświadczeń, które mogą nas doprowadzić do mądrości i zrozumienia. Tak, należy marzyć i pragnąć, ale marzyć i pragnąć mądrze, jednocześnie działając w kierunku urzeczywistnienia tych marzeń. Tyle, że trzeba marzyć mądrze, bo jak mówi przysłowie "Jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu marzenia spełnia". To w wypadku głupich, niedobranych do osoby marzeń.
Wiem też, że można naszemu podejściu do świata nadać pewną energię lub inaczej zabarwienie emocjonalne, które sprawi, że będziemy bardziej szczęśliwi. Możemy poruszać się na poziomie energetycznym, nadając sens światu wokół nas. To tak, jak widok burzowych chmur może być przytłaczający i złowróżebny albo majestatyczny i wspaniały. Albo sąsiadka może być tą wredną jędzą albo fajną starszą panią. Możemy uważać, że spotykają nas w życiu same nieszczęścia i prześladuje pech albo że życie jest pełne cudów i piękne nawet wtedy, kiedy pokonujemy trudności. To nie jest zakłamywanie rzeczywistości, ale raczej zmiana uczuć i emocji w nas. A wtedy zaczynają dziać się dziwne rzeczy: rzeczywiście zdarzają się zbiegi okoliczności, które sprawiają, że jesteśmy szczęściarzami, spadają na nas malutkie i większe podarunki od losu. A przede wszystkim w nas nadchodzi spokój i poczucie szczęścia.
O kilku takich małych prezentach chciałam opowiedzieć. Oczywiście o takich związanych z ogrodami i roślinami, chociaż inne też się zdarzały.
W moim małomiasteczkowym dzieciństwie i młodości z ogrodami było raczej ubogo. Przydomowe ogródki były niezbyt bogate w gatunki i nie było możliwości zdobycia nowych roślin, bo jedyny sklep ogrodniczy miał zaledwie kilka gatunków najpopularniejszych warzyw i kwiatów. A mnie kiedyś zamarzyły się malwy. Nikt znajomy ich nie miał, marzenie więc wydawało się nierealne. Tymczasem wiosną w naszym małym ogródku wyrósł bujny krzak malwy z pięknymi, różowo-liliowymi kwiatami. Nie wiadomo jak ani skąd, ale był. Wysoki, dorodny i piękny.
Podobnie było kilka lat później ze szparagiem. Pomyślałam pod wpływem podręcznika ogrodniczego, że fajnie było by je mieć, bo nigdy nie widziałam ani nie próbowałam. No i co wyrosło pod płotem? Oczywiście - szparag. Wtedy nie wiedziałam nawet, jakie jego części się je ani jak, ale wyrósł.
U mojej Babci rosła też w ogrodzie pewna niezwykła jabłoń. Liście miała lekko podbarwione czerwienią, kwiaty purpurowe a jabłka mocno czerwone z miąższem poprzerastanym czerwono-różowymi żyłkami, bardzo smaczne. Kiedy kupiliśmy nasz Raj, to zamarzyło mi się, że rozmnożę ją ze sztobrów albo zaszczepię na jednej z kilku dziczek. Niestety, okazało się, że została wycięta. Myślałam, że może będą jakieś odrosty (został dość wysoki pieniek), ale nie. Umarła na amen. Żal mi było, ale trudno. Kupiliśmy trzy jabłonki ozdobne, które liście i kwiaty mają nawet podobne, ale owoce maleńkie i zupełnie niejadalne. Pod tymi jabłonkami bardzo szybko pojawiły się dwie młode siewki. Troskliwie przenieśliśmy je na inną grządkę, chwilowo w doniczkach zadołowanych, aby jesienią znaleźć im inne miejsce. Tymczasem siewki rozsadziły doniczki i bezczelnie ukorzeniły się na rabacie. No i zostały tam, gdzie chciały. Po purpurowych rodzicach zostało im piękne przebarwienie liści i kwiatów, chociaż nieco słabsze. A w tym roku po raz pierwszy zakwitły. Bardzo szybko, bo mają najwyżej 5 lat. Już było widać, że się od siebie nieco różnią i nic dziwnego - jabłonki ozdobne są z 3 różnych odmian, a i możliwych zapylaczy jest kilkanaście odmian. Obie są jednak urocze. Jedna z nich wydała nawet owoce. I tu moje zdziwienie, bo były mocno czerwone, jak u ozdobnych, ale duże, tylko nieco mniejsze od normalnych. Nauczona doświadczeniem cierpkiego, nieprzyjemnego smaku owoców jabłoni ozdobnych jakoś nie miałam ochoty ich próbować, aż któregoś dnia, kiedy pracowaliśmy na tej rabacie, nagle zerwałam jedno i delikatnie skosztowałam. Ludzie, to jest niebo w gębie! Słodycz winna, pełna smaku i aromatu. Miąższ różowy wprawdzie, ale smak podobny, a nawet jeszcze lepszy, niż tej u Babci!
Ileż to zbiegów okoliczności było trzeba, żeby ta ulubiona jabłonka do mnie wróciła! Tyle, że my im tez pomogliśmy - sadząc te własnie drzewa, zachwycając się nimi, ratując maleńkie siewki zamiast je wykosić.
Zdarzają się czasem takie prezenty od losu, kiedy niewinnie czegoś pragniemy, nawet nie mając widoków na spełnienie. Potem wzdychamy i wypuszczamy to marzenie w świat. A ono do nas wraca spełnione.
Kiedyś robiłam w myślach swój "naszyjnik szczęścia". Każdy jego koralik to była piękna, dobra chwila: nastrój letniego wieczoru, zachód słońca, światło latarni przesiane przez gałązki kwitnącej wiśni, malwa wyrosła niespodziewanie w ogrodzie, kociak zasypiający mi na ręku, rzeka pachnąca tatarakiem, schronienie w trzcinowej szopce na siano, kiedy wokoło padał deszcz a łąki pachniały, zapach piołunu i cykania tysięcy świerszczy,ognisko i pieczone ziemniaki na kartoflisku, zjazd na sankach pod zimowym niebem usianym gwiazdami, taniec na łyżwach na zamarzniętym jeziorku... Każdą taką chwilę zapamiętywałam i dołączałam do mego sznura korali. Chwile niezmąconego piękna, ulotnego, ale prawdziwego. Czasem je wyjmuję, przyglądam się im i odczuwam na nowo. Pomogły mi przetrwać niejeden życiowy dołek. A teraz mam jeszcze młodziutką, wiotką jabłoneczkę z owocami o niebiańskim smaku mego dzieciństwa.
Na dokładkę takie "pozytywne myślenie" zakłamuje świat, który składa się nie tylko ze światła, ale też z cieni.
Jednak gdzieś u podstaw tych teorii jest pewne ziarno prawdy, tyle, że nieprawidłowo rozwinięte. Widzę ludzkie życie jako ciąg doświadczeń, które mogą nas doprowadzić do mądrości i zrozumienia. Tak, należy marzyć i pragnąć, ale marzyć i pragnąć mądrze, jednocześnie działając w kierunku urzeczywistnienia tych marzeń. Tyle, że trzeba marzyć mądrze, bo jak mówi przysłowie "Jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu marzenia spełnia". To w wypadku głupich, niedobranych do osoby marzeń.
Wiem też, że można naszemu podejściu do świata nadać pewną energię lub inaczej zabarwienie emocjonalne, które sprawi, że będziemy bardziej szczęśliwi. Możemy poruszać się na poziomie energetycznym, nadając sens światu wokół nas. To tak, jak widok burzowych chmur może być przytłaczający i złowróżebny albo majestatyczny i wspaniały. Albo sąsiadka może być tą wredną jędzą albo fajną starszą panią. Możemy uważać, że spotykają nas w życiu same nieszczęścia i prześladuje pech albo że życie jest pełne cudów i piękne nawet wtedy, kiedy pokonujemy trudności. To nie jest zakłamywanie rzeczywistości, ale raczej zmiana uczuć i emocji w nas. A wtedy zaczynają dziać się dziwne rzeczy: rzeczywiście zdarzają się zbiegi okoliczności, które sprawiają, że jesteśmy szczęściarzami, spadają na nas malutkie i większe podarunki od losu. A przede wszystkim w nas nadchodzi spokój i poczucie szczęścia.
O kilku takich małych prezentach chciałam opowiedzieć. Oczywiście o takich związanych z ogrodami i roślinami, chociaż inne też się zdarzały.
W moim małomiasteczkowym dzieciństwie i młodości z ogrodami było raczej ubogo. Przydomowe ogródki były niezbyt bogate w gatunki i nie było możliwości zdobycia nowych roślin, bo jedyny sklep ogrodniczy miał zaledwie kilka gatunków najpopularniejszych warzyw i kwiatów. A mnie kiedyś zamarzyły się malwy. Nikt znajomy ich nie miał, marzenie więc wydawało się nierealne. Tymczasem wiosną w naszym małym ogródku wyrósł bujny krzak malwy z pięknymi, różowo-liliowymi kwiatami. Nie wiadomo jak ani skąd, ale był. Wysoki, dorodny i piękny.
Podobnie było kilka lat później ze szparagiem. Pomyślałam pod wpływem podręcznika ogrodniczego, że fajnie było by je mieć, bo nigdy nie widziałam ani nie próbowałam. No i co wyrosło pod płotem? Oczywiście - szparag. Wtedy nie wiedziałam nawet, jakie jego części się je ani jak, ale wyrósł.
U mojej Babci rosła też w ogrodzie pewna niezwykła jabłoń. Liście miała lekko podbarwione czerwienią, kwiaty purpurowe a jabłka mocno czerwone z miąższem poprzerastanym czerwono-różowymi żyłkami, bardzo smaczne. Kiedy kupiliśmy nasz Raj, to zamarzyło mi się, że rozmnożę ją ze sztobrów albo zaszczepię na jednej z kilku dziczek. Niestety, okazało się, że została wycięta. Myślałam, że może będą jakieś odrosty (został dość wysoki pieniek), ale nie. Umarła na amen. Żal mi było, ale trudno. Kupiliśmy trzy jabłonki ozdobne, które liście i kwiaty mają nawet podobne, ale owoce maleńkie i zupełnie niejadalne. Pod tymi jabłonkami bardzo szybko pojawiły się dwie młode siewki. Troskliwie przenieśliśmy je na inną grządkę, chwilowo w doniczkach zadołowanych, aby jesienią znaleźć im inne miejsce. Tymczasem siewki rozsadziły doniczki i bezczelnie ukorzeniły się na rabacie. No i zostały tam, gdzie chciały. Po purpurowych rodzicach zostało im piękne przebarwienie liści i kwiatów, chociaż nieco słabsze. A w tym roku po raz pierwszy zakwitły. Bardzo szybko, bo mają najwyżej 5 lat. Już było widać, że się od siebie nieco różnią i nic dziwnego - jabłonki ozdobne są z 3 różnych odmian, a i możliwych zapylaczy jest kilkanaście odmian. Obie są jednak urocze. Jedna z nich wydała nawet owoce. I tu moje zdziwienie, bo były mocno czerwone, jak u ozdobnych, ale duże, tylko nieco mniejsze od normalnych. Nauczona doświadczeniem cierpkiego, nieprzyjemnego smaku owoców jabłoni ozdobnych jakoś nie miałam ochoty ich próbować, aż któregoś dnia, kiedy pracowaliśmy na tej rabacie, nagle zerwałam jedno i delikatnie skosztowałam. Ludzie, to jest niebo w gębie! Słodycz winna, pełna smaku i aromatu. Miąższ różowy wprawdzie, ale smak podobny, a nawet jeszcze lepszy, niż tej u Babci!
Ileż to zbiegów okoliczności było trzeba, żeby ta ulubiona jabłonka do mnie wróciła! Tyle, że my im tez pomogliśmy - sadząc te własnie drzewa, zachwycając się nimi, ratując maleńkie siewki zamiast je wykosić.
Zdarzają się czasem takie prezenty od losu, kiedy niewinnie czegoś pragniemy, nawet nie mając widoków na spełnienie. Potem wzdychamy i wypuszczamy to marzenie w świat. A ono do nas wraca spełnione.
Kiedyś robiłam w myślach swój "naszyjnik szczęścia". Każdy jego koralik to była piękna, dobra chwila: nastrój letniego wieczoru, zachód słońca, światło latarni przesiane przez gałązki kwitnącej wiśni, malwa wyrosła niespodziewanie w ogrodzie, kociak zasypiający mi na ręku, rzeka pachnąca tatarakiem, schronienie w trzcinowej szopce na siano, kiedy wokoło padał deszcz a łąki pachniały, zapach piołunu i cykania tysięcy świerszczy,ognisko i pieczone ziemniaki na kartoflisku, zjazd na sankach pod zimowym niebem usianym gwiazdami, taniec na łyżwach na zamarzniętym jeziorku... Każdą taką chwilę zapamiętywałam i dołączałam do mego sznura korali. Chwile niezmąconego piękna, ulotnego, ale prawdziwego. Czasem je wyjmuję, przyglądam się im i odczuwam na nowo. Pomogły mi przetrwać niejeden życiowy dołek. A teraz mam jeszcze młodziutką, wiotką jabłoneczkę z owocami o niebiańskim smaku mego dzieciństwa.
sobota, 21 października 2017
Coś poszło nie tak
Coś poszło nie tak i teraz zbieramy owoce cierpienia. A przecież miało być tak pięknie, coraz lepiej, lżej, dostatniej, radośniej. Cała natura nastawiona jest na rozwój, na ewolucję. Rozwój cywilizacji przyniósł nam wiele dobrych rzeczy. Żyjemy dłużej, jestesmy zdrowsi, maszyny wykonują najcięższe prace. Pełna sielanka? Chyba nie bardzo. Bo skąd taka epidemia depresji? Skąd tylu ludzi nie widzących sensu życia? Śmiejemy się wielokrotnie mniej, niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. W morzach i oceanach są już tylko nędzne resztki ryb. Ziemia uprawna staje się martwa, a jej uprawa nieopłacalna - liczba samobójstw wśród rolników Unii Europejskiej jest przerażająca i ciągle wzrasta. Nie tylko wśród rolników, jesli wierzyć statystykom. Żywność nigdy nie była tak dostępna - co z tego, kiedy nas truje? Przerażające skutki stosowania glifosatu czy dawniej DDT są wypierane ze świadomości, ale ciągle zbierają żniwo. Hodowla przemysłowa zwierząt powoduje tyle cierpienia, że coraz więcej ludzi rezygnuje z mięsa i produktów odzwierzęcych. Co więc poszło nie tak?
Moim zdaniem w pewnym momencie człowiek poczuł się oderwany od natury, poczuł się jej panem całą gębą i zamiast szanować ją i poznawać, żeby żyć i działać zgodnie z jej prawami, zaczął rządzić się tylko swoim prawem, powstałym w jego młodym ewolucyjnie mózgu, ale uznał je za nadrzędne nad prawami natury. Nasz mózg ma w najlepszym razie kilkadziesiąt tysięcy lat - a natura, jako kosmiczny porzadek rzeczy - nieprzeliczone miliardy. No i taki zupełnie młody człowieczek (ewolucyjnie młody) chce narzucać swoje dyktaty kosmicznemu porządkowi lub Bogu, jeśli wierzy w niego jako w stwórcę wszystkiego.
Skutki tego widzimy i czujemy na codzień. To nie jest tak, że cała cywilizacja jest zła, bo stworzyliśmy wiele rzeczy dobrych i pożytecznych, ale wiele jej działań zmierza ku katastrofie. W zasadzie stoimy już na skraju katastrofy ekologicznej, a tym samym katastrofy ludzkiej.Jest już późno, później, niż nam się zdaje. A niedługo może być za późno. Tyle, że jeszcze możemy zatrzymać się, naprawić szkody i żyć lepiej. Ocalić ziemię, ocalić siebie, swoje dzieci, ocalić zwierzeta, wodę i lasy. Nie rezygnując przy tym z wygody i komfortu, nieco tylko zmieniając swój styl życia.
My, ludzie, zostaliśmy sprowadzeni na manowce. O, ten diabeł nie był brzydki i odrażający. Miał modne szatki i wiele pociągających cech. Bo wyobraźmy sobie rolnika, uprawiającego dość dobrą ziemię, który zaczął stosować nawozy sztuczne. Nagle plony wzrosły kilkukrotnie i to prawie bez wysiłku! Co za cud! Możemy wykarmić ludzkość przy pomocy światłej nauki i białego proszku! A jeśli ten proszek tak dobrze działa, to spróbujmy innego, który zabija szkodniki! I jeszcze innego na uporczywe chwasty! Jakież piękne, zdrowe i czyste uprawy mamy teraz! Tylko że, jak w bajkach, za wszystko trzeba płacić. Stopniowo spada żyzność gleby, pojawiają się nowe choroby. Trzeba więc coraz nowych proszków, coraz więcej. Gleba robi się zlewna, szkodzi jej najmniejszy deszcz i najmniejsza susza. Nic to, zakładamy deszczownie i melioracje, kupujemy coraz silniejsze traktory, które orają coraz głębiej. Pomału koszty produkcji (bo przecież nie hodowli?) żywności rosną, pochłaniają cały dochód. Rolnicy zaciągają pożyczki, których nie dają rady spłacać. Trochę ratują ich dopłaty, ale degradacja ziemi postępuje. W końcu kilkudziesięciohektarowe, co ja mówię: kilkusethektarowe gospodarstwo nie daje rady wyżywić jednej rodziny, podczas kiedy wcześniej żywiło i utrzymywało w dostatku kilkanaście-kilkadziesiąt osób. A ziemia umiera dalej. Jeśli ktoś, wzorem dziada, wywiózł by na nią obornik, to ten by się nie rozłożył, nie zamienił w życiodajny humus. Nie ma już mikroorganizmów, bakterii, okrzemków, dżdżownic... ziemia jest martwa. W krajach Europy Zachodniej już 80% gruntów uprawnych jest praktycznie martwych. U nas, w Polsce, niedługo pewnie zbliżymy się do tych wielkości. W tej chwili nikt nie przeprowadza badań, jak to dokładnie wygląda.
Moim zdaniem w pewnym momencie człowiek poczuł się oderwany od natury, poczuł się jej panem całą gębą i zamiast szanować ją i poznawać, żeby żyć i działać zgodnie z jej prawami, zaczął rządzić się tylko swoim prawem, powstałym w jego młodym ewolucyjnie mózgu, ale uznał je za nadrzędne nad prawami natury. Nasz mózg ma w najlepszym razie kilkadziesiąt tysięcy lat - a natura, jako kosmiczny porzadek rzeczy - nieprzeliczone miliardy. No i taki zupełnie młody człowieczek (ewolucyjnie młody) chce narzucać swoje dyktaty kosmicznemu porządkowi lub Bogu, jeśli wierzy w niego jako w stwórcę wszystkiego.
Skutki tego widzimy i czujemy na codzień. To nie jest tak, że cała cywilizacja jest zła, bo stworzyliśmy wiele rzeczy dobrych i pożytecznych, ale wiele jej działań zmierza ku katastrofie. W zasadzie stoimy już na skraju katastrofy ekologicznej, a tym samym katastrofy ludzkiej.Jest już późno, później, niż nam się zdaje. A niedługo może być za późno. Tyle, że jeszcze możemy zatrzymać się, naprawić szkody i żyć lepiej. Ocalić ziemię, ocalić siebie, swoje dzieci, ocalić zwierzeta, wodę i lasy. Nie rezygnując przy tym z wygody i komfortu, nieco tylko zmieniając swój styl życia.
My, ludzie, zostaliśmy sprowadzeni na manowce. O, ten diabeł nie był brzydki i odrażający. Miał modne szatki i wiele pociągających cech. Bo wyobraźmy sobie rolnika, uprawiającego dość dobrą ziemię, który zaczął stosować nawozy sztuczne. Nagle plony wzrosły kilkukrotnie i to prawie bez wysiłku! Co za cud! Możemy wykarmić ludzkość przy pomocy światłej nauki i białego proszku! A jeśli ten proszek tak dobrze działa, to spróbujmy innego, który zabija szkodniki! I jeszcze innego na uporczywe chwasty! Jakież piękne, zdrowe i czyste uprawy mamy teraz! Tylko że, jak w bajkach, za wszystko trzeba płacić. Stopniowo spada żyzność gleby, pojawiają się nowe choroby. Trzeba więc coraz nowych proszków, coraz więcej. Gleba robi się zlewna, szkodzi jej najmniejszy deszcz i najmniejsza susza. Nic to, zakładamy deszczownie i melioracje, kupujemy coraz silniejsze traktory, które orają coraz głębiej. Pomału koszty produkcji (bo przecież nie hodowli?) żywności rosną, pochłaniają cały dochód. Rolnicy zaciągają pożyczki, których nie dają rady spłacać. Trochę ratują ich dopłaty, ale degradacja ziemi postępuje. W końcu kilkudziesięciohektarowe, co ja mówię: kilkusethektarowe gospodarstwo nie daje rady wyżywić jednej rodziny, podczas kiedy wcześniej żywiło i utrzymywało w dostatku kilkanaście-kilkadziesiąt osób. A ziemia umiera dalej. Jeśli ktoś, wzorem dziada, wywiózł by na nią obornik, to ten by się nie rozłożył, nie zamienił w życiodajny humus. Nie ma już mikroorganizmów, bakterii, okrzemków, dżdżownic... ziemia jest martwa. W krajach Europy Zachodniej już 80% gruntów uprawnych jest praktycznie martwych. U nas, w Polsce, niedługo pewnie zbliżymy się do tych wielkości. W tej chwili nikt nie przeprowadza badań, jak to dokładnie wygląda.
niedziela, 15 października 2017
Wieża ziemniaczana II
Pamiętacie wieżę ziemniaczaną, zbudowaną przez wspaniałą ekipę stażystów majowych? wyglądała wtedy tak:
Był to przekładaniec ze słomy, obornika i ziemi kompostowej, w który włożyliśmy kilka warstw ziemniaków. Powinny one wyrastać piętrowo poprzez oczka siatki. No i z tym wyrastaniem był klops - wyrosły tylko 2 krzaki z najwyższej warstwy. Innych nie znalazłam wcale, mimo macania i szukania. Wersje są dwie: albo podczas rozgrzewania się tej wieży sadzeniaki zaparzyły się i ekspresowo zgniły (coś mi się nie chce w to wierzyć, bo wcale nie było takiego skoku temperatury), albo jakieś zwierzątka się nimi poczęstowały, albo oba naraz.
Te 2-3 krzaki rozwijały się bardzo pięknie, ale nie wypełniały całej wieży. A traf chciał, że w ogrodzie wykiełkowało mi kilka zapomnianych ziemniaczków, głównie fioletowych. Niestety, tam gdzie wyrosły, nie mogły zostać, więc musiałam je powyrywać. Niektóre wyrwały się tak ładnie, ze wszystkimi korzonkami i nawet z kartofelką macierzystą, że szkoda mi ich było wyrzucać. Przeflancowałam je więc do wieży, gdzie ładnie się przyjęły i po kilku dniach pokładania się i podsychania, kiedy musiałam je ciągle podlewać i zraszać, ruszyły jak burza.
Postanowiłam na maksa wykorzystać wieżę i spływający z niej "sok" bogaty w substancje odżywcze, sadząc wokół niej wczesną kapustę, kalafiory i dynię makaronową. Nasturcje wysiały się same.
W lipcu wieża wyglądała już tak:
Ziemniaki wybujały bardzo wysoko. Kapusta i kalafiory były niezwykle udane i wczesne, na tym wcześniej jałowym kawałku ziemi. Z dobroci korzystała też fasolka szparagowa i zioła. Także dynie wyrosły ładnie, chociaż dały tylko 5 owoców, z których 4 zdążyły dojrzeć. Na zdjęciu ich nie widać, bo są akurat po przeciwnej stronie.
Lato było tak deszczowe, że jedynie na początku musiałam trochę podlewać wieżę, która zazwyczaj ma tendencję do wysychania. Dodatek ziemi kompostowej okazał się bardzo dobrym pomysłem, utrzymując wilgoć.
Te ziemniaki rosnące "na wysokościach" okazały się bardziej odporne na stonkę, która bardzo długo jakby ich nie widziała, oraz na zarazę. Niestety, zaraza w tym roku dała się u nas we znaki - wiadomo deszcz na bagnach i chłód... Z tego powodu zbiory ziemniaków mam w tym roku marniutkie. I tu największe i najładniejsze wyrosły w wieży. Choć może nie powalają rozmiarami, to i tak są większe, niż te na wałach i na zagonie. Oraz zdrowsze, bez plam i uszkodzeń.
Czy ktoś zauważył liście chrzanu? Chrzan jest bardzo dobrym sąsiedztwem dla ziemniaków, chroni je przed chorobami i niektórymi szkodnikami.
A tak wygląda miejsce, gdzie była wieża, w tej chwili. Cały nabój organiczny rozłożył się do wspaniałego kompostu, który na długo użyźni ten skrawek ogrodu.
A to są zbiory. W sumie cała miednica pełna ziemniaków. Najsłabsze są te w rodzaju "Baranie Rogi", z tym, że one już takie są - kapryśne i niezbyt produktywne, za to smak mają wyborny. We Francji są trzykrotnie albo i więcej razy droższe od zwykłych. Różowa Irga jest wielkości połowy pięści. Najbujniejsze są fioletowe przesadzane.
Podsumowując: eksperyment w zasadzie udany, trzeba tylko wprowadzić pewne modyfikacje. W przyszłym roku zrobię wieże wcześnie wiosną, pozwolę im trochę popracować i dopiero wsadzę ziemniaki jedną warstwą, u góry. Na dole dam znowu warzywa wymagające dobrej ziemi, bo to sąsiedztwo się sprawdza. Zadbam, żeby kartofelki były wysadzone wcześniej, w kwietniu, bo początek maja to jednak trochę za późno, i w dzień korzeniowy. Każdy rok jest inny, moja Babcia mówiła, że kiedy jest dużo grzybów, to mało ziemniaków i odwrotnie. U mnie tego roku sprawdziło się to całkowicie. Ale każdy rok jest inny, będę więc próbować dalej.
Polubiłam te wieże - nigdy nie widziałam tak szybkiego skompostowania tak dużej ilości masy organicznej. Przy okazji mam całkiem poprawny zbiór ziemniaków, piękne dynie, kapusty i kalafiory oraz użyźniony kawałek ogrodu. Te rośliny towarzyszące, które również korzystają z dobrodziejstw materii organicznej, są tak samo ważne, jak plon główny, czyli ziemniaki. Tyle dobra w jednym! Moim zdaniem wieże można wykorzystać też na pomidory, kabaczki i wszystkie dyniowate. Robi się je względnie szybko, żadnego kopania i przewalania ziemi, a na jesieni ma się czyściutką grządkę. Przetnę tylko siatkę, która jest stanowczo za wysoka, robiąc z niej dwa niższe walce.
Jedynym problemem może być zgromadzenie odpowiedniej ilości słomy i obornika. U mnie akurat to nie problem, ale trzeba zadbać o to odpowiednio wcześnie. Zamiast ziemi kompostowej można dać zwykłą ziemię z ogrodu.
P.S. Dopiszę, bo może w komentarzach ktoś nie doczyta. Otóż wieża ziemniaczana nie musi być z siatki leśnej (na dodatek siatka siatce nierówna, moja była zbyt wysoka i zbyt wiotka, ale tylko taką dostałam w okolicy), natomiast koniecznie musi być ażurowa. Czyli nie nadaje się ani blacha, ani plastyk, ani beczki itp. wiadra. Nadaje się natomiast każda siatka, z której da się uformować walec o średnicy co najmniej 1m. Im większa średnica, tym lepiej - zbyt cienkie przesuszają się łatwo i niepowodzenie gotowe. Wysokość też koło metra, można więcej. Poza siatką metalową można zbudować wielokąt z listewek lub po prostu wbić w ziemię patyki i przepleść je luźno gałązkami np. wierzby. Luźno, bo jednak można te kartofle powtykać też po bokach. Zrobiłam tak z flancowanymi czarnymi. Wtedy używamy nie tylko powierzchnię u góry, ale też wzwyż, sadząc o wiele więcej roślin, niż na takiej samej grządce, ale płaskiej.
Był to przekładaniec ze słomy, obornika i ziemi kompostowej, w który włożyliśmy kilka warstw ziemniaków. Powinny one wyrastać piętrowo poprzez oczka siatki. No i z tym wyrastaniem był klops - wyrosły tylko 2 krzaki z najwyższej warstwy. Innych nie znalazłam wcale, mimo macania i szukania. Wersje są dwie: albo podczas rozgrzewania się tej wieży sadzeniaki zaparzyły się i ekspresowo zgniły (coś mi się nie chce w to wierzyć, bo wcale nie było takiego skoku temperatury), albo jakieś zwierzątka się nimi poczęstowały, albo oba naraz.
Te 2-3 krzaki rozwijały się bardzo pięknie, ale nie wypełniały całej wieży. A traf chciał, że w ogrodzie wykiełkowało mi kilka zapomnianych ziemniaczków, głównie fioletowych. Niestety, tam gdzie wyrosły, nie mogły zostać, więc musiałam je powyrywać. Niektóre wyrwały się tak ładnie, ze wszystkimi korzonkami i nawet z kartofelką macierzystą, że szkoda mi ich było wyrzucać. Przeflancowałam je więc do wieży, gdzie ładnie się przyjęły i po kilku dniach pokładania się i podsychania, kiedy musiałam je ciągle podlewać i zraszać, ruszyły jak burza.
Postanowiłam na maksa wykorzystać wieżę i spływający z niej "sok" bogaty w substancje odżywcze, sadząc wokół niej wczesną kapustę, kalafiory i dynię makaronową. Nasturcje wysiały się same.
W lipcu wieża wyglądała już tak:
Ziemniaki wybujały bardzo wysoko. Kapusta i kalafiory były niezwykle udane i wczesne, na tym wcześniej jałowym kawałku ziemi. Z dobroci korzystała też fasolka szparagowa i zioła. Także dynie wyrosły ładnie, chociaż dały tylko 5 owoców, z których 4 zdążyły dojrzeć. Na zdjęciu ich nie widać, bo są akurat po przeciwnej stronie.
Lato było tak deszczowe, że jedynie na początku musiałam trochę podlewać wieżę, która zazwyczaj ma tendencję do wysychania. Dodatek ziemi kompostowej okazał się bardzo dobrym pomysłem, utrzymując wilgoć.
Te ziemniaki rosnące "na wysokościach" okazały się bardziej odporne na stonkę, która bardzo długo jakby ich nie widziała, oraz na zarazę. Niestety, zaraza w tym roku dała się u nas we znaki - wiadomo deszcz na bagnach i chłód... Z tego powodu zbiory ziemniaków mam w tym roku marniutkie. I tu największe i najładniejsze wyrosły w wieży. Choć może nie powalają rozmiarami, to i tak są większe, niż te na wałach i na zagonie. Oraz zdrowsze, bez plam i uszkodzeń.
Czy ktoś zauważył liście chrzanu? Chrzan jest bardzo dobrym sąsiedztwem dla ziemniaków, chroni je przed chorobami i niektórymi szkodnikami.
A tak wygląda miejsce, gdzie była wieża, w tej chwili. Cały nabój organiczny rozłożył się do wspaniałego kompostu, który na długo użyźni ten skrawek ogrodu.
A to są zbiory. W sumie cała miednica pełna ziemniaków. Najsłabsze są te w rodzaju "Baranie Rogi", z tym, że one już takie są - kapryśne i niezbyt produktywne, za to smak mają wyborny. We Francji są trzykrotnie albo i więcej razy droższe od zwykłych. Różowa Irga jest wielkości połowy pięści. Najbujniejsze są fioletowe przesadzane.
Podsumowując: eksperyment w zasadzie udany, trzeba tylko wprowadzić pewne modyfikacje. W przyszłym roku zrobię wieże wcześnie wiosną, pozwolę im trochę popracować i dopiero wsadzę ziemniaki jedną warstwą, u góry. Na dole dam znowu warzywa wymagające dobrej ziemi, bo to sąsiedztwo się sprawdza. Zadbam, żeby kartofelki były wysadzone wcześniej, w kwietniu, bo początek maja to jednak trochę za późno, i w dzień korzeniowy. Każdy rok jest inny, moja Babcia mówiła, że kiedy jest dużo grzybów, to mało ziemniaków i odwrotnie. U mnie tego roku sprawdziło się to całkowicie. Ale każdy rok jest inny, będę więc próbować dalej.
Polubiłam te wieże - nigdy nie widziałam tak szybkiego skompostowania tak dużej ilości masy organicznej. Przy okazji mam całkiem poprawny zbiór ziemniaków, piękne dynie, kapusty i kalafiory oraz użyźniony kawałek ogrodu. Te rośliny towarzyszące, które również korzystają z dobrodziejstw materii organicznej, są tak samo ważne, jak plon główny, czyli ziemniaki. Tyle dobra w jednym! Moim zdaniem wieże można wykorzystać też na pomidory, kabaczki i wszystkie dyniowate. Robi się je względnie szybko, żadnego kopania i przewalania ziemi, a na jesieni ma się czyściutką grządkę. Przetnę tylko siatkę, która jest stanowczo za wysoka, robiąc z niej dwa niższe walce.
Jedynym problemem może być zgromadzenie odpowiedniej ilości słomy i obornika. U mnie akurat to nie problem, ale trzeba zadbać o to odpowiednio wcześnie. Zamiast ziemi kompostowej można dać zwykłą ziemię z ogrodu.
P.S. Dopiszę, bo może w komentarzach ktoś nie doczyta. Otóż wieża ziemniaczana nie musi być z siatki leśnej (na dodatek siatka siatce nierówna, moja była zbyt wysoka i zbyt wiotka, ale tylko taką dostałam w okolicy), natomiast koniecznie musi być ażurowa. Czyli nie nadaje się ani blacha, ani plastyk, ani beczki itp. wiadra. Nadaje się natomiast każda siatka, z której da się uformować walec o średnicy co najmniej 1m. Im większa średnica, tym lepiej - zbyt cienkie przesuszają się łatwo i niepowodzenie gotowe. Wysokość też koło metra, można więcej. Poza siatką metalową można zbudować wielokąt z listewek lub po prostu wbić w ziemię patyki i przepleść je luźno gałązkami np. wierzby. Luźno, bo jednak można te kartofle powtykać też po bokach. Zrobiłam tak z flancowanymi czarnymi. Wtedy używamy nie tylko powierzchnię u góry, ale też wzwyż, sadząc o wiele więcej roślin, niż na takiej samej grządce, ale płaskiej.
wtorek, 3 października 2017
Jesienny magiczny kociołek
Oto przyszła, po lecie, którego prawie nie było, jesień, która zawsze mnie zachwyca i wycisza. Sypnęła grzybami, jabłkami, czerwonymi jarzębinami i owocami kaliny. Przyniosła nawet w zanadrzu kilka słonecznych dni z ciepłym, skośnym światłem, które tak lubię. A teraz sypie deszczem. Znowu grzyby będą. A ja tu uziemiona z bolącą nogą, prawie nie mogę chodzić... Nic to, pojadę jak zwykle, postawię auto przy lesie, trochę pochodzę, trochę odpocznę na siedzeniu. Pojadę dalej i znowu - trochę spaceru, trochę odpoczynku. Przy takim sposobie grzybobrania kilogramów nie nazbieram, ale przecież nie tylko to się liczy. Liczy się głównie bycie w lesie, napawanie się ciszą i oderwaniem od trosk. I wiecie co? W takich chwilach nawet lubię technikę, bo bez samochodu nie mogła bym tego zrobić. A grzybków zawsze trochę będzie, na pierogi z grzybami albo na suszenie. Suszarki do grzybów i owoców to w tej chwili najbardziej chodliwy towar w Augustowie. Też się skusiłam, bo niby mam plitę, ale miejsca na niej mało, nie zawsze zapalam, no i miałam kłopot z grzybami. Będzie więc na podorędziu.
Zbieramy plony jesienne z warzywnika - marchewki, buraki, pasternak,selery, pory, kukurydze, kapusty. Ostatnie, pojedyncze pomidory i papryki. Jeszcze u nas nie było przymrozków, chociaż kilka kilometrów dalej już tak. U nas bagna pełnią rolę zbiornika ciepła. Ziemniaków też trochę zebrałam, niewiele, ale bardzo smacznych. Moja Babcia mówiła, że jak rok dobry na grzyby, to słaby na ziemniaki. Coś w tym jest. Za to inne warzywa pięknie obrodziły. Bałam się jednak przymrozków i zebrałam, co się dało z pnącej fasoli, czyli Pięknego Jaśka. Te suchsze ziarna jeszcze dosuszam i pójdą do łuskania, a te ładnie wykształcone, ale jeszcze zielone użyłam w magicznym kociołku. Zawsze jesienią nastawiam taki kociołek z fasoli i prawie wszystkich warzyw, jakie mam. Z dużą ilością ziół. Koniecznie na prawdziwym ogniu z drewna. I tak sobie pyrka, rozsiewając zapach po całym domu. Kiedy warzę mój magiczny kociołek, to znak, że już prawdziwa jesień.
Drzewa jakoś tak dziwnie gubią liście - zamiast żółknąć, one po prostu od razu brązowieją i opadają. Najpierw te dolne. Drzewa stoją takie podkasane, a ja mgliście przypominam sobie, co Babcia mówiła w takim wypadku o nadchodzącej zimie. Czy to początek zimy ma być mroźny, a później niekoniecznie, czy odwrotnie? Nie pamiętam. Ale zobaczymy.
Letnie szaleństwa i uniesienia zostały gdzieś daleko ( a było ich, było... zwłaszcza zjazdy, zwłaszcza ten sierpniowy, prawda?). Nadszedł czas uciszenia i refleksji, czas jakby zwinięcia się w kłębek, zapatrzenia i zasłuchania. Może by wrócić do malowania? Może poczytać wiersze przy herbatce z róży? A może, jak jakiś Hobbit, wyruszyć w dal ku przygodzie? Gdyby tylko nogi chciały nosić, to chętnie.
Zbieramy plony jesienne z warzywnika - marchewki, buraki, pasternak,selery, pory, kukurydze, kapusty. Ostatnie, pojedyncze pomidory i papryki. Jeszcze u nas nie było przymrozków, chociaż kilka kilometrów dalej już tak. U nas bagna pełnią rolę zbiornika ciepła. Ziemniaków też trochę zebrałam, niewiele, ale bardzo smacznych. Moja Babcia mówiła, że jak rok dobry na grzyby, to słaby na ziemniaki. Coś w tym jest. Za to inne warzywa pięknie obrodziły. Bałam się jednak przymrozków i zebrałam, co się dało z pnącej fasoli, czyli Pięknego Jaśka. Te suchsze ziarna jeszcze dosuszam i pójdą do łuskania, a te ładnie wykształcone, ale jeszcze zielone użyłam w magicznym kociołku. Zawsze jesienią nastawiam taki kociołek z fasoli i prawie wszystkich warzyw, jakie mam. Z dużą ilością ziół. Koniecznie na prawdziwym ogniu z drewna. I tak sobie pyrka, rozsiewając zapach po całym domu. Kiedy warzę mój magiczny kociołek, to znak, że już prawdziwa jesień.
Drzewa jakoś tak dziwnie gubią liście - zamiast żółknąć, one po prostu od razu brązowieją i opadają. Najpierw te dolne. Drzewa stoją takie podkasane, a ja mgliście przypominam sobie, co Babcia mówiła w takim wypadku o nadchodzącej zimie. Czy to początek zimy ma być mroźny, a później niekoniecznie, czy odwrotnie? Nie pamiętam. Ale zobaczymy.
Letnie szaleństwa i uniesienia zostały gdzieś daleko ( a było ich, było... zwłaszcza zjazdy, zwłaszcza ten sierpniowy, prawda?). Nadszedł czas uciszenia i refleksji, czas jakby zwinięcia się w kłębek, zapatrzenia i zasłuchania. Może by wrócić do malowania? Może poczytać wiersze przy herbatce z róży? A może, jak jakiś Hobbit, wyruszyć w dal ku przygodzie? Gdyby tylko nogi chciały nosić, to chętnie.
niedziela, 3 września 2017
Sezon słoikowy
Popadało i w lesie znowu pokazały się grzyby. W piątek przyniosłam znowu dwa koszyki, w tym jeden mieszany: kurki, koźlaki, prawdziwki, a drugi prawie samych małych, jędrnych maślaczków, które zdybałam w maślakowym mateczniku, kiedy dopiero wychodziły z ziemi. Bardzo lubię to miejsce - dawne wyrobisko żwirowe, bardzo nieregularne, z rzadka porośnięte szeroko rozkładającymi się sosnami przeplatanymi z gęstymi laskami, też sosnowymi. A maślaki zdybać trzeba na samym początku, jak tylko wyrastają po deszczu, bo potem są robaczywe. I nic tu nie pomaga, że jest ich gęsto, po kilkanaście - kilkadziesiąt razem, kiedy już wszystkie są zarażone. Tym razem miałam szczęście, bo znalazłam je, zanim robaki się o nich dowiedziały.
Człowiek osłonięty tymi iglakami, zanurzony po kolana we wrzosach, otoczony zielenią, czuje się tam tak bezpiecznie i przytulnie, że mogła bym siedzieć tam całymi dniami.
A po przyjściu do domu mniej przyjemny kawałek roboty: trzeba cały ten urobek oczyścić, posegregować (do suszenia, do jedzenia i do słoików). Potem mycie (albo i nie - tych do suszenia się nie myje przecież), przerabianie na zupy i sosy tudzież grzybki w occie, parzenie, wkładanie do słoików, sterylizacja ... Dom pełen aromatu octu gotowanego z zielem angielskim, marchewką i piórkami cebuli. A w tym czasie dusza już by gnała do ogrodu, na łąki, do lasu. Tańczyła by z jeleniami, pohukiwała wieczorem z sowami. A tak swoją drogą - ileż to już lat, odkąd nie mogę biegać? sporo. A dusza ciągle chce i pragnie. A tu trzeba pilnować słoików. No i tak...
Mamy też sporo zielonych pomidorów. Część już nastawiłam dziś wieczorem na sałatkę. Przepis wyciągnęłam od mamy, pamiętam, że jako dziecko bardzo tę sałatkę lubiłam. Mam tylko nadzieję, że tym razem mi się uda i będzie przypominała tę z dzieciństwa. Kiedyś zrobiłam według przepisu z netu, ale nie udała się - była cierpkawa. To dlatego teraz nastawiłam pomidory i cebulę zasypane solą na całe 12 godzin, jak mama radzi, a nie tylko na kilka. Zobaczymy.
Zostało mi jeszcze sporo tych niedojrzałków, więc planuję pomidorową konfiturę. Kiedyś jadłam, a nawet pomagałam kroić na nią owoce, ale sama jeszcze nie robiłam. Smak miała przedziwny, bardzo przypominający dżem z fig. Wertuję więc różne przepisy i szukam najlepszego. Czyli następny eksperyment w toku.
Tyle że tak naprawdę zaczynam już mieć trochę dość tego ślęczenia w kuchni. To już trzeci miesiąc mija, jak "siedzę w słoikach". Tyle, że mam jakiś wewnętrzny przymus, by zagospodarować jak najwięcej plonów, jak najściślej wypełnić półki. Taki przedwieczny strach przed długą, głodną zimą. Bo co będzie, jakby nagle wszystkiego zabrakło? Przecież już kiedyś tak było. Nie wiem, czy to echa traumy stanu wojennego i wcześniejszego niedostatku, kiedy ratowały nas własnie przetwory z Babcinej piwnicy, czy jeszcze coś dawniejszego, odziedziczonego po przodkach.
Pocieszam się, że to już niedługo. Że wyjdę do ogrodu kończyć wykopki, zbierać warzywa, wycinać kapustę. A tu kilka tysięcy okrąglejących z dnia na dzień Antonówek uśmiecha się złośliwie "Myślisz, że to koniec ze słoikami, oj, żebyś się nie przeliczyła...." Uff, dranie! Pójdziecie pod prasę i już.
A tak między nami, to jeden znajomy podpowiedział mi miejsce, gdzie można kurki kosą kosić. Nie wytrzymam, muszę sprawdzić. Oby tylko słoików nie zabrakło.
Człowiek osłonięty tymi iglakami, zanurzony po kolana we wrzosach, otoczony zielenią, czuje się tam tak bezpiecznie i przytulnie, że mogła bym siedzieć tam całymi dniami.
A po przyjściu do domu mniej przyjemny kawałek roboty: trzeba cały ten urobek oczyścić, posegregować (do suszenia, do jedzenia i do słoików). Potem mycie (albo i nie - tych do suszenia się nie myje przecież), przerabianie na zupy i sosy tudzież grzybki w occie, parzenie, wkładanie do słoików, sterylizacja ... Dom pełen aromatu octu gotowanego z zielem angielskim, marchewką i piórkami cebuli. A w tym czasie dusza już by gnała do ogrodu, na łąki, do lasu. Tańczyła by z jeleniami, pohukiwała wieczorem z sowami. A tak swoją drogą - ileż to już lat, odkąd nie mogę biegać? sporo. A dusza ciągle chce i pragnie. A tu trzeba pilnować słoików. No i tak...
Mamy też sporo zielonych pomidorów. Część już nastawiłam dziś wieczorem na sałatkę. Przepis wyciągnęłam od mamy, pamiętam, że jako dziecko bardzo tę sałatkę lubiłam. Mam tylko nadzieję, że tym razem mi się uda i będzie przypominała tę z dzieciństwa. Kiedyś zrobiłam według przepisu z netu, ale nie udała się - była cierpkawa. To dlatego teraz nastawiłam pomidory i cebulę zasypane solą na całe 12 godzin, jak mama radzi, a nie tylko na kilka. Zobaczymy.
Zostało mi jeszcze sporo tych niedojrzałków, więc planuję pomidorową konfiturę. Kiedyś jadłam, a nawet pomagałam kroić na nią owoce, ale sama jeszcze nie robiłam. Smak miała przedziwny, bardzo przypominający dżem z fig. Wertuję więc różne przepisy i szukam najlepszego. Czyli następny eksperyment w toku.
Tyle że tak naprawdę zaczynam już mieć trochę dość tego ślęczenia w kuchni. To już trzeci miesiąc mija, jak "siedzę w słoikach". Tyle, że mam jakiś wewnętrzny przymus, by zagospodarować jak najwięcej plonów, jak najściślej wypełnić półki. Taki przedwieczny strach przed długą, głodną zimą. Bo co będzie, jakby nagle wszystkiego zabrakło? Przecież już kiedyś tak było. Nie wiem, czy to echa traumy stanu wojennego i wcześniejszego niedostatku, kiedy ratowały nas własnie przetwory z Babcinej piwnicy, czy jeszcze coś dawniejszego, odziedziczonego po przodkach.
Pocieszam się, że to już niedługo. Że wyjdę do ogrodu kończyć wykopki, zbierać warzywa, wycinać kapustę. A tu kilka tysięcy okrąglejących z dnia na dzień Antonówek uśmiecha się złośliwie "Myślisz, że to koniec ze słoikami, oj, żebyś się nie przeliczyła...." Uff, dranie! Pójdziecie pod prasę i już.
A tak między nami, to jeden znajomy podpowiedział mi miejsce, gdzie można kurki kosą kosić. Nie wytrzymam, muszę sprawdzić. Oby tylko słoików nie zabrakło.
czwartek, 31 sierpnia 2017
Polecie
Parę dni po zakończeniu sierpniowego kursu wyszłam rano na dwór i poczułam zmianę. Jakby wielka cisza się stała wszędzie, spadła na nasz światek i otulała go. Niby wszystko było, jak zwykle - świerszcze grały, ptaki ćwierkały, z daleka niosły się głosy żniwiarek, ale to wszystko otoczone było ciszą. Było ciepło, obłoki płynęły od południa, co jest u nas rzadkością.
Wiedziałam, że to już, że przyszło POLECIE. Ono zawsze tak przychodzi - z ciszą, uspokojeniem, dystansem. Potem było załamanie pogody, chłód i deszcz. Teraz znów jest piękne słońce i jasne światło, ale już inne niż latem. Ciepłe dni i zimne noce. Jeszcze nie jesień, ale już nie lato. Po-lecie.
Pomalutku sumuję tegoroczny sezon, wkładając go w słoje i susząc na zimę. Pomidory w tym roku to katastrofa - najpierw nie rosły przez te chłody, a potem szybciutko złapały zarazę. Ostało się kilka krzaków, widocznie bardziej odpornych, ale dojrzewają powoli. Jest tego na bieżące spożycie. Zerwałam też zielone z tych dogorywających krzewów i robię z nich sałatkę na zimę. Pamiętając, by sparzyć pokrojone i zasypać je solą na kilkanaście godzin, aby pozbyć się tomatyny.
Ale nigdy nie ma tak, żeby nic się nie udało, zawsze coś wyjdzie lepiej, a inne gorzej. Mam piękną paprykę. Dużo i dorodnie. Kukurydza też wydała kolby dwukrotnie większe, niż w poprzednich latach. Bielinek zniszczył pod koniec sierpnia zewnętrzne liście kapusty, ale główki są duże i zwarte. Groszku zielonego miałam niezmierną obfitość, podobnie jak marchwi, buraczków i fasolki szparagowej. Z pewnym niepokojem przyglądam się zielonym jeszcze strąkom fasolki na suche ziarno - czy zdążą dojrzeć? Truskawki też były piękne. I słoneczniki.
Zasieliśmy w drugiej połowie sierpnia sałatę i szpinak na jesienny zbiór. Ładnie wykiełkowały i rosną,a w tej chwili zbieram szpinak nowozelandzki. Wysiałam go kiedyś, przed laty, i od tej pory sam się wysiewa w tym samym miejscu. Próbowałam siać gdzie indziej - nie wzeszedł. A tam, gdzie się zadomowił, w tej części Starego Warzywnika, wyrasta co roku między innymi warzywami czy na ścieżkach. Witam go mile i korzystamy ze znakomitych liści przez całą drugą połowę lata i początek jesieni.
Jabłek mamy nadobfitość. Mam nadzieję, że antonówki uda się zawieźć do pana, który ma wyciskarkę soku. Byłby świetny napój na całą zimę. Cydru może zrobię trochę, ale niewiele. Wyciskanie idzie dość dobrze, ale najpierw trzeba jabłka rozdrobnić, a to jest dość trudne.
W części ozdobnej nadszedł czas chwały dla wrzosowiska. Kiedy inne rabaty powoli usuwają się w cień, ono rozjarzyło się kolorami i formami.
Także róże kwitną po raz drugi bardzo obficie, a hortensja krzewiasta zmienia barwę z białej na truskawkową.
Zieleń na drzewach jest jeszcze soczysta, z lekka tylko zaczyna przygasać. Cieszy mnie ta soczystość, bo w zeszłym roku niektóre drzewa zaczęły zrzucać liście już w lipcu - z powodu suszy.
Tak, komarów ciągle nie brakuje. Z ich to powodu ciężko jest odprężyć się czy medytować na dworze.
Dziękuję bardzo za zdjęcia, które niektórzy już przysłali, a które zrobili w czasie stażu.
Takie oto kolumny blasku widzieliśmy w zaczarowanym lesie. Wrażenie było naprawdę niezwykłe, kiedy tak znienacka pojawiały się i znikały.
Wiedziałam, że to już, że przyszło POLECIE. Ono zawsze tak przychodzi - z ciszą, uspokojeniem, dystansem. Potem było załamanie pogody, chłód i deszcz. Teraz znów jest piękne słońce i jasne światło, ale już inne niż latem. Ciepłe dni i zimne noce. Jeszcze nie jesień, ale już nie lato. Po-lecie.
Pomalutku sumuję tegoroczny sezon, wkładając go w słoje i susząc na zimę. Pomidory w tym roku to katastrofa - najpierw nie rosły przez te chłody, a potem szybciutko złapały zarazę. Ostało się kilka krzaków, widocznie bardziej odpornych, ale dojrzewają powoli. Jest tego na bieżące spożycie. Zerwałam też zielone z tych dogorywających krzewów i robię z nich sałatkę na zimę. Pamiętając, by sparzyć pokrojone i zasypać je solą na kilkanaście godzin, aby pozbyć się tomatyny.
Ale nigdy nie ma tak, żeby nic się nie udało, zawsze coś wyjdzie lepiej, a inne gorzej. Mam piękną paprykę. Dużo i dorodnie. Kukurydza też wydała kolby dwukrotnie większe, niż w poprzednich latach. Bielinek zniszczył pod koniec sierpnia zewnętrzne liście kapusty, ale główki są duże i zwarte. Groszku zielonego miałam niezmierną obfitość, podobnie jak marchwi, buraczków i fasolki szparagowej. Z pewnym niepokojem przyglądam się zielonym jeszcze strąkom fasolki na suche ziarno - czy zdążą dojrzeć? Truskawki też były piękne. I słoneczniki.
Zasieliśmy w drugiej połowie sierpnia sałatę i szpinak na jesienny zbiór. Ładnie wykiełkowały i rosną,a w tej chwili zbieram szpinak nowozelandzki. Wysiałam go kiedyś, przed laty, i od tej pory sam się wysiewa w tym samym miejscu. Próbowałam siać gdzie indziej - nie wzeszedł. A tam, gdzie się zadomowił, w tej części Starego Warzywnika, wyrasta co roku między innymi warzywami czy na ścieżkach. Witam go mile i korzystamy ze znakomitych liści przez całą drugą połowę lata i początek jesieni.
Jabłek mamy nadobfitość. Mam nadzieję, że antonówki uda się zawieźć do pana, który ma wyciskarkę soku. Byłby świetny napój na całą zimę. Cydru może zrobię trochę, ale niewiele. Wyciskanie idzie dość dobrze, ale najpierw trzeba jabłka rozdrobnić, a to jest dość trudne.
W części ozdobnej nadszedł czas chwały dla wrzosowiska. Kiedy inne rabaty powoli usuwają się w cień, ono rozjarzyło się kolorami i formami.
Także róże kwitną po raz drugi bardzo obficie, a hortensja krzewiasta zmienia barwę z białej na truskawkową.
Zieleń na drzewach jest jeszcze soczysta, z lekka tylko zaczyna przygasać. Cieszy mnie ta soczystość, bo w zeszłym roku niektóre drzewa zaczęły zrzucać liście już w lipcu - z powodu suszy.
Tak, komarów ciągle nie brakuje. Z ich to powodu ciężko jest odprężyć się czy medytować na dworze.
Dziękuję bardzo za zdjęcia, które niektórzy już przysłali, a które zrobili w czasie stażu.
Takie oto kolumny blasku widzieliśmy w zaczarowanym lesie. Wrażenie było naprawdę niezwykłe, kiedy tak znienacka pojawiały się i znikały.
wtorek, 15 sierpnia 2017
Piękno istnienia
Czasem są rzeczy i ludzie i sprawy tak piękne, że pozostaje się długo w ciszy nie umiejąc przekazać tego uczucia tak, jakby się chciało.
Zjazd sierpniowy był piękny, tak piękny, że aż trudno uwierzyć. I najliczniejszy ze wszystkich. Do stołu zasiadaliśmy w trzynaście i pół osoby. Niektóre rozmowy (bo trudno nazwać to wykładami) prowadził Patryk - kiedyś był moim uczniem, teraz przerósł mnie daleko w swoim dążeniu do prawdy i harmonii. Radość. Także Ewa pokazała swój nieprawdopodobnie piękny ogród w sercu wsi - a jest w nim wszystko. I dzieliła się swoją wiedzą zielarki i Czarownicy. Inni wnieśli też nieprawdopodobnie piękne doświadczenia i wiedzę - dziewczęta z Krakowa, z których jedna buduje dom ze słomy, a inna ma ogród, chłopaki, Piotr i Grzesiek, z anastazjowej osady Cedrowe Aleje, Piotr i Krysia ze swoją wiedzą ezoteryczną i wrażliwością, przepiękna Marcela z mężem i córeczką, Piotr - mąż Ewy z kryształowo czystą duszą. Wszyscy ci piękni ludzie, którzy od pierwszego dnia czuli się dobrze razem i nadawali na tych samych falach. Duch latał wysoko, wykłady zamieniały się w płomienną wymianę myśli i idei, praca szła piorunem. A te dyskusje przy ogniu wieczorami!
Jednym słowem było pięknie. Takie rzadkie w życiu chwile łaski, kiedy wszystko jest cudownie harmonijne i układa się samo w najpiękniejsze fraktale.
Będą zdjęcia i może nawet filmiki, jeśli Nadworni Mistrzowie Obrazu zechcą je przesłać, ale to później. W każdym razie było pięknie i owocnie.
Zrozumiałam w tym czasie, że gdyby tacy ludzie mieszkali w osadzie blisko siebie, blask od niej byłby niewyobrażalny. Rzadkie połączenie duchowości i rzetelnej pracy daje niesamowity efekt, do tego połączenie dusz i umysłów, które mobilizuje do lepszego zrozumienia i jest po prostu bardzo, ale to bardzo przyjemne i inspirujące.
Królu Piotrze, panuj razem z Królową Iwoną nad Alejami i prowadź je mądrze, ochraniaj je. Mądrości i siły Ci nie brakuje.
Patryk - w swoich elfich podróżach po świecie wracaj czasami do nas, to zawsze będzie święto.
Wszyscy - pielęgnujcie tę boską iskrę, która jest w Was i która jest solą tego świata.
Teraz siedzimy i płaczemy - Pierre i ja. Kochamy Was wszystkich! Pierre nie płakał, jak jego brat wyjeżdżał, a płacze jak dzieciak po Was! Ja też....
P.S. Zajrzyjcie do Kasi, są zdjęcia! http://podbzami.blogspot.com/
A tak na marginesie - jestem zła! Powiedziałam: po 5 zł od osoby! Za wodę i elektryczność! Nie odezwę się do Was przez.... no, co najmniej kilka tygodni. Za dużo zostawiliście! Mogło się przydać na lepsze rzeczy!
Zjazd sierpniowy był piękny, tak piękny, że aż trudno uwierzyć. I najliczniejszy ze wszystkich. Do stołu zasiadaliśmy w trzynaście i pół osoby. Niektóre rozmowy (bo trudno nazwać to wykładami) prowadził Patryk - kiedyś był moim uczniem, teraz przerósł mnie daleko w swoim dążeniu do prawdy i harmonii. Radość. Także Ewa pokazała swój nieprawdopodobnie piękny ogród w sercu wsi - a jest w nim wszystko. I dzieliła się swoją wiedzą zielarki i Czarownicy. Inni wnieśli też nieprawdopodobnie piękne doświadczenia i wiedzę - dziewczęta z Krakowa, z których jedna buduje dom ze słomy, a inna ma ogród, chłopaki, Piotr i Grzesiek, z anastazjowej osady Cedrowe Aleje, Piotr i Krysia ze swoją wiedzą ezoteryczną i wrażliwością, przepiękna Marcela z mężem i córeczką, Piotr - mąż Ewy z kryształowo czystą duszą. Wszyscy ci piękni ludzie, którzy od pierwszego dnia czuli się dobrze razem i nadawali na tych samych falach. Duch latał wysoko, wykłady zamieniały się w płomienną wymianę myśli i idei, praca szła piorunem. A te dyskusje przy ogniu wieczorami!
Jednym słowem było pięknie. Takie rzadkie w życiu chwile łaski, kiedy wszystko jest cudownie harmonijne i układa się samo w najpiękniejsze fraktale.
Będą zdjęcia i może nawet filmiki, jeśli Nadworni Mistrzowie Obrazu zechcą je przesłać, ale to później. W każdym razie było pięknie i owocnie.
Zrozumiałam w tym czasie, że gdyby tacy ludzie mieszkali w osadzie blisko siebie, blask od niej byłby niewyobrażalny. Rzadkie połączenie duchowości i rzetelnej pracy daje niesamowity efekt, do tego połączenie dusz i umysłów, które mobilizuje do lepszego zrozumienia i jest po prostu bardzo, ale to bardzo przyjemne i inspirujące.
Królu Piotrze, panuj razem z Królową Iwoną nad Alejami i prowadź je mądrze, ochraniaj je. Mądrości i siły Ci nie brakuje.
Patryk - w swoich elfich podróżach po świecie wracaj czasami do nas, to zawsze będzie święto.
Wszyscy - pielęgnujcie tę boską iskrę, która jest w Was i która jest solą tego świata.
Teraz siedzimy i płaczemy - Pierre i ja. Kochamy Was wszystkich! Pierre nie płakał, jak jego brat wyjeżdżał, a płacze jak dzieciak po Was! Ja też....
P.S. Zajrzyjcie do Kasi, są zdjęcia! http://podbzami.blogspot.com/
A tak na marginesie - jestem zła! Powiedziałam: po 5 zł od osoby! Za wodę i elektryczność! Nie odezwę się do Was przez.... no, co najmniej kilka tygodni. Za dużo zostawiliście! Mogło się przydać na lepsze rzeczy!
niedziela, 6 sierpnia 2017
Zjazd sierpniowy
Przede wszystkim tak, odbędzie się! I zapraszam wszystkich, którzy chcą przyjechać. Ostrzegam tylko, że komarów jest multum i bardzo gryzące, więc zabezpieczcie się odpowiednio.
Dzień 11 sierpnia przeznaczony jest na "zjeżdżanie się", zagospodarowywanie, zwiedzanie ogrodu, zapoznawanie ze sobą wzajemnie i z okolicą. Wieczorem ognisko albo kominek w altanie (zobaczymy, jak pogoda pozwoli).
Właściwe zajęcia zaczynają się 12 sierpnia o 9 rano. Harmonogram podobny, jak w maju. Sprawdził się, więc po co zmieniać. Od 9 do ok. 10 - 10.30 teoria i gadanie, potem wspólna praca i zajęcia praktyczne. Obiad ok.13, czas wolny do 15,30. Znowu teoria i gadanie, trochę pracy lub wycieczka. Kolacja o 19. Reszta czasu samo wolne.
Poza komarami grozi Wam zagubienie w dżungli, kleszcze, zaskrońce, śmierdzące owce i końskie muchy. Żeby nie było, że nie uprzedzałam. U mnie ostatnio kiepsko z siłami, więc wszystko jest okropnie zaniedbane.
Jeśli jeszcze się nie przestraszyliście - to zapraszam!
P.S. Miałam pytania, co przywozić jako żywność. To powiem, czego NIE przywozić. Na pewno kabaczków i cukinii, mamy nadmiar, jabłek też. Z marchewką, cebulą i ziemniakami też damy radę. Poza tym można przywieźć to, co lubicie i co może służyć we wspólnym kotle. Nie musi tego być wiele, tyle, ile oceniacie, że zjecie. Mile widziany będzie ser, masło, śmietana lub kefir do chłodnika (buraczki mamy) kasze czy makarony, owoce poza jabłkami i co kto tam chce.
Dzień 11 sierpnia przeznaczony jest na "zjeżdżanie się", zagospodarowywanie, zwiedzanie ogrodu, zapoznawanie ze sobą wzajemnie i z okolicą. Wieczorem ognisko albo kominek w altanie (zobaczymy, jak pogoda pozwoli).
Właściwe zajęcia zaczynają się 12 sierpnia o 9 rano. Harmonogram podobny, jak w maju. Sprawdził się, więc po co zmieniać. Od 9 do ok. 10 - 10.30 teoria i gadanie, potem wspólna praca i zajęcia praktyczne. Obiad ok.13, czas wolny do 15,30. Znowu teoria i gadanie, trochę pracy lub wycieczka. Kolacja o 19. Reszta czasu samo wolne.
Poza komarami grozi Wam zagubienie w dżungli, kleszcze, zaskrońce, śmierdzące owce i końskie muchy. Żeby nie było, że nie uprzedzałam. U mnie ostatnio kiepsko z siłami, więc wszystko jest okropnie zaniedbane.
Jeśli jeszcze się nie przestraszyliście - to zapraszam!
P.S. Miałam pytania, co przywozić jako żywność. To powiem, czego NIE przywozić. Na pewno kabaczków i cukinii, mamy nadmiar, jabłek też. Z marchewką, cebulą i ziemniakami też damy radę. Poza tym można przywieźć to, co lubicie i co może służyć we wspólnym kotle. Nie musi tego być wiele, tyle, ile oceniacie, że zjecie. Mile widziany będzie ser, masło, śmietana lub kefir do chłodnika (buraczki mamy) kasze czy makarony, owoce poza jabłkami i co kto tam chce.
sobota, 5 sierpnia 2017
Kłębuszek
Leżą przede mną dwa kłębuszki, niezbyt imponujące, trochę artystycznie nierówne i powęźlone, ale najważniejsze, że własnoręcznie uprzędzone!
Ten malutki, z lewej, to pojedyncza nić z gotowej przędzy. Ten większy - podwojona nić z wełny moich owiec.
A wszystko to dzięki Pracowni Rzemiosł Dawnych
https://www.facebook.com/Pracownia-Rzemios%C5%82-Dawnych-1113576658662952/
Moja tutejsza Babcia potrafiła pięknie prząść i tkać, utkała mi dwie narzuty, zwane tutaj "dywanami" "na posag". Jeszcze do niedawna w prawie każdym domu na wsi kobiety potrafiły tutaj prząść i tkać. Jako dziecko w czasie wakacji na wsi bawiłam się kołowrotkiem, wprawiałam go w ruch, ale prząść się nie nauczyłam. Jakoś to za mną chodziło, miałam wielką ochotę nauczyć się, czytałam dużo o tym, rozmawiałam ze starszymi kobietami, ale nigdy nie doszło do skutku.
Zwłaszcza gręplowanie wydawało mi się skomplikowane - wszystkie kobiety twierdziły, że oddawały wełnę do gręplarni. A takowych u nas już nie ma.
Toteż kiedy zobaczyłam ogłoszenie o warsztatach przędzenia, nie wahałam się. Zarezerwowałam miejsce, wsiadłam w samochód i pojechałam do Łęcza pod Elbląg. Przemiła kobieta, która prowadzi Pracownię, pomogła mi znaleźć zakwaterowanie w pobliskim Tolkmicku, gdzie tuż przy kościele, na małym, schludnym ryneczku jest bardzo fajny (i niedrogi) pensjonat. A na drugi dzień zaczęłyśmy naukę gręplowania i przędzenia.
Gręplować można ręcznie, takimi dwiema szczotkami podobnymi do tych, którymi czesze się psy, tylko większymi. Moja gospodyni w ciągu godziny nagręplowała cały koszyk przędzy!
Samo przędzenie okazało się sporo trudniejsze - trzeba skoordynować nie tylko dwie ręce, z których każda robi coś innego, ale też nogę, którą napędza się kołowrotek. Po kilku próbach i lekkiej panice jednak mi się udało. Nauczycielka była bardzo dobra i cierpliwa! A po godzinie przędłam już z przyjemnością. Chociaż oczywiście wiele się jeszcze muszę nauczyć, to jednak już wiem, że dam radę.
Samo przędzenie ma w sobie coś niezwykle rozluźniającego i hipnotycznego, jak powtarzanie mantry. Człowiek jest jednocześnie skupiony i rozluźniony, przypomina to medytację.
Teraz szukam kołowrotka dla siebie. Wiem, że jakiś do mnie przyjdzie w odpowiednim czasie i już wyobrażam sobie te jesienne i zimowe wieczory, kiedy ogień trzaska w piecu, wiatr na dworze huczy, a kołowrotek rytmicznie postukuje.
Sam pobyt w tamtych stronach był dla mnie niezwykle ciekawy. Pierwszy raz tam byłam i wszystko było dla mnie nowe. Tolkmicko jest takim miejscem, które bardzo lubię - małe miasteczko z charakterem, zupełnie inne od podlaskich miasteczek i wsi. Miejscowość turystyczna i latem pełna życia, a jednocześnie bez tłoku i hałasu. Na rynku z fontanną zawsze było miejsce do zaparkowania samochodu. I te kamieniczki z wewnętrznymi podwórkami! Szkoda, że taki wiele z nich niszczeje...
Odwiedziłam też Frombork, gdzie załapałam się na koncert w katedrze. A to właśnie to, co Gorzka Jagoda bardzo, ale to bardzo lubi.
Jedna rzecz tylko mnie zdziwiła: prawie całkowity brak pamiątek i rękodzieła, poza odrobiną chińskiego badziewia. Przyzwyczajona do tego, że nawet w niewielkim Lipsku, nie mówiąc już o Augustowie, są muzea i galerie, gdzie można kupić miejscowe rękodzieło, a choćby i takie pół-rękodzieło, jak toczone w drewnie naczynia i misy, nie mogłam się z tym pogodzić. Przy takim napływie turystów! No nic, mam najlepsza pamiątkę tego pobytu - moje dwa kłębuszki.
Ten malutki, z lewej, to pojedyncza nić z gotowej przędzy. Ten większy - podwojona nić z wełny moich owiec.
A wszystko to dzięki Pracowni Rzemiosł Dawnych
https://www.facebook.com/Pracownia-Rzemios%C5%82-Dawnych-1113576658662952/
Moja tutejsza Babcia potrafiła pięknie prząść i tkać, utkała mi dwie narzuty, zwane tutaj "dywanami" "na posag". Jeszcze do niedawna w prawie każdym domu na wsi kobiety potrafiły tutaj prząść i tkać. Jako dziecko w czasie wakacji na wsi bawiłam się kołowrotkiem, wprawiałam go w ruch, ale prząść się nie nauczyłam. Jakoś to za mną chodziło, miałam wielką ochotę nauczyć się, czytałam dużo o tym, rozmawiałam ze starszymi kobietami, ale nigdy nie doszło do skutku.
Zwłaszcza gręplowanie wydawało mi się skomplikowane - wszystkie kobiety twierdziły, że oddawały wełnę do gręplarni. A takowych u nas już nie ma.
Toteż kiedy zobaczyłam ogłoszenie o warsztatach przędzenia, nie wahałam się. Zarezerwowałam miejsce, wsiadłam w samochód i pojechałam do Łęcza pod Elbląg. Przemiła kobieta, która prowadzi Pracownię, pomogła mi znaleźć zakwaterowanie w pobliskim Tolkmicku, gdzie tuż przy kościele, na małym, schludnym ryneczku jest bardzo fajny (i niedrogi) pensjonat. A na drugi dzień zaczęłyśmy naukę gręplowania i przędzenia.
Gręplować można ręcznie, takimi dwiema szczotkami podobnymi do tych, którymi czesze się psy, tylko większymi. Moja gospodyni w ciągu godziny nagręplowała cały koszyk przędzy!
Samo przędzenie okazało się sporo trudniejsze - trzeba skoordynować nie tylko dwie ręce, z których każda robi coś innego, ale też nogę, którą napędza się kołowrotek. Po kilku próbach i lekkiej panice jednak mi się udało. Nauczycielka była bardzo dobra i cierpliwa! A po godzinie przędłam już z przyjemnością. Chociaż oczywiście wiele się jeszcze muszę nauczyć, to jednak już wiem, że dam radę.
Samo przędzenie ma w sobie coś niezwykle rozluźniającego i hipnotycznego, jak powtarzanie mantry. Człowiek jest jednocześnie skupiony i rozluźniony, przypomina to medytację.
Teraz szukam kołowrotka dla siebie. Wiem, że jakiś do mnie przyjdzie w odpowiednim czasie i już wyobrażam sobie te jesienne i zimowe wieczory, kiedy ogień trzaska w piecu, wiatr na dworze huczy, a kołowrotek rytmicznie postukuje.
Sam pobyt w tamtych stronach był dla mnie niezwykle ciekawy. Pierwszy raz tam byłam i wszystko było dla mnie nowe. Tolkmicko jest takim miejscem, które bardzo lubię - małe miasteczko z charakterem, zupełnie inne od podlaskich miasteczek i wsi. Miejscowość turystyczna i latem pełna życia, a jednocześnie bez tłoku i hałasu. Na rynku z fontanną zawsze było miejsce do zaparkowania samochodu. I te kamieniczki z wewnętrznymi podwórkami! Szkoda, że taki wiele z nich niszczeje...
Odwiedziłam też Frombork, gdzie załapałam się na koncert w katedrze. A to właśnie to, co Gorzka Jagoda bardzo, ale to bardzo lubi.
Jedna rzecz tylko mnie zdziwiła: prawie całkowity brak pamiątek i rękodzieła, poza odrobiną chińskiego badziewia. Przyzwyczajona do tego, że nawet w niewielkim Lipsku, nie mówiąc już o Augustowie, są muzea i galerie, gdzie można kupić miejscowe rękodzieło, a choćby i takie pół-rękodzieło, jak toczone w drewnie naczynia i misy, nie mogłam się z tym pogodzić. Przy takim napływie turystów! No nic, mam najlepsza pamiątkę tego pobytu - moje dwa kłębuszki.
wtorek, 25 lipca 2017
Wszystko na odwrót czyli wakacje na wsi
Na wsi wszystko jest na odwrót, zima to wakacje błogie i leniwe, a latem trzeba zasuwać jak mały samochodzik, a i tak nie nadąża się ze wszystkim. Czyli na siwrut wywrót, niż u miastowych. Teraz jest nawał pracy i mało czasu na nią. Z siłami też różnie bywa, ale latem jakoś szybciej się odpoczywa również, mała drzemka w środku dnia zapewnia regenerację sił.
Na przykład dzisiaj, ale najpierw wczoraj. Wczoraj robiłam sok z białych porzeczek w sokowniku. Wlałam w butelki, a owoce zostawiłam, żeby ściekły z resztki soku - będzie na szybki użytek. Wczoraj też przytargałam z lasu dwa kosze kurek, które zaczęłam obierać, podczas, kiedy robił się sok. Zbieranie było epickie, bo duszny upał wygonił na łów wszystkie komary i inne brzęczące towarzystwo. Tenże upał spowodował, że wypociłam z siebie kilka litrów wody, całe ubranie było mokre, jak z pralki. Mimo to byłam zadowolona, wiadomo, grzybiarze to specjalny rodzaj ludzi, jak "mają branie", to nic ich nie zatrzyma. A tak w ogóle, to pomijając komary, w lesie jest cudownie. Jestem chyba jakimś leśnym stworzeniem, bo zawsze wracam stamtąd w znakomitym humorze, oczarowana, spokojna i rozluźniona. Po przyjściu do domu prysznic, chwila odpoczynku z nogami w górze. Oj, bolą mnie coraz bardziej i nie daj bóg, niedługo mogą odmówić noszenia mnie, bo coraz trudniej mi chodzić. Ale na razie daję radę, więc korzystam.
Dziś rano musieliśmy jechać do miasta, zakupy i pierdylion różnych spraw, w tym wyłamana część od kosiarki. Pisałam już, że nie lubię miasta? No to potwierdzam. Gorąco, nogi i plecy bolą, w głowie się kręci, wkoło tłumy zirytowanych ludzi. Beton, smród spalin i kanalizacji. Ale czasem trzeba. No bo nie wszystko chce wyrosnąć w ogrodzie. No i widziałam kobiety sprzedające na targu kurki po 10 zł. za niewielki plastykowy pojemnik i kilkanaście grzybków na krzyż. No to ile zarobiłam wczoraj? Co najmniej 200 - 300 zł. tyle, że nie materialna wartość jest ważna, ale to poczucie samodzielności. I przyjemność ze zbierania, a jednocześnie zaopatrywania rodziny w dobre rzeczy.
Po powrocie padłam znów ciepłym plackiem, bo wczorajsze chodzenie po lesie odzywało się jeszcze w kościach, a dołożyło się ganianie po mieście. Ale nie można latem długo leniuchować, jak tylko poczułam powrót energii, pognałam do roboty. Nastawiłam ocet z wytłoków porzeczkowych. Nakarmiłam kurczaki kilka razy. Przyniosłam warzywa z ogrodu, oczyściłam i przygotowałam. Wyczyściłam większość grzybów (część zrobiłam już wczoraj) dzieląc je na: duże do słoików, mniejsze do słoików, małe i połamane do smażenia. Umyłam wszystkie grzyby w kilku wodach. Przygotowałam słoiki, zalewę z marchewką, cebulą i zielem angielskim, na słodko-kwaśno, bo do kurek taka bardzo pasuje. Zalałam grzyby w słoikach zalewą i wstawiłam do pieca do pasteryzacji. W tym czasie zrobiłam faszerowaną cukinię z ryżem, mięsem i sosem kurkowym. Wyjęłam słoiki, a wstawiłam cukinię. Usmażyłam te grzyby, które były do usmażenia. Umyłam sterty naczyń.
No i mamy już noc, a w domu ciągle bałagan i ogródek nie wypielony, hej!
Odkąd tu mieszkamy, to lato własnie kojarzy mi się z takim przyspieszeniem. Nadchodzą jedne za drugimi wspaniałe dary lata. Obfitość! Nie można ich zmarnować, więc człowiek ma ochotę się sklonować co najmniej trzykrotnie. Ale jest też radość i satysfakcja z zapełniającej się spiżarni, ze wzrastającej samowystarczalności. No, tak zupełnie samowystarczalni to pewnie nie będziemy nigdy, ale coraz więcej mamy swojej żywności i zapasów na zimę.
Na przykład dzisiaj, ale najpierw wczoraj. Wczoraj robiłam sok z białych porzeczek w sokowniku. Wlałam w butelki, a owoce zostawiłam, żeby ściekły z resztki soku - będzie na szybki użytek. Wczoraj też przytargałam z lasu dwa kosze kurek, które zaczęłam obierać, podczas, kiedy robił się sok. Zbieranie było epickie, bo duszny upał wygonił na łów wszystkie komary i inne brzęczące towarzystwo. Tenże upał spowodował, że wypociłam z siebie kilka litrów wody, całe ubranie było mokre, jak z pralki. Mimo to byłam zadowolona, wiadomo, grzybiarze to specjalny rodzaj ludzi, jak "mają branie", to nic ich nie zatrzyma. A tak w ogóle, to pomijając komary, w lesie jest cudownie. Jestem chyba jakimś leśnym stworzeniem, bo zawsze wracam stamtąd w znakomitym humorze, oczarowana, spokojna i rozluźniona. Po przyjściu do domu prysznic, chwila odpoczynku z nogami w górze. Oj, bolą mnie coraz bardziej i nie daj bóg, niedługo mogą odmówić noszenia mnie, bo coraz trudniej mi chodzić. Ale na razie daję radę, więc korzystam.
Dziś rano musieliśmy jechać do miasta, zakupy i pierdylion różnych spraw, w tym wyłamana część od kosiarki. Pisałam już, że nie lubię miasta? No to potwierdzam. Gorąco, nogi i plecy bolą, w głowie się kręci, wkoło tłumy zirytowanych ludzi. Beton, smród spalin i kanalizacji. Ale czasem trzeba. No bo nie wszystko chce wyrosnąć w ogrodzie. No i widziałam kobiety sprzedające na targu kurki po 10 zł. za niewielki plastykowy pojemnik i kilkanaście grzybków na krzyż. No to ile zarobiłam wczoraj? Co najmniej 200 - 300 zł. tyle, że nie materialna wartość jest ważna, ale to poczucie samodzielności. I przyjemność ze zbierania, a jednocześnie zaopatrywania rodziny w dobre rzeczy.
Po powrocie padłam znów ciepłym plackiem, bo wczorajsze chodzenie po lesie odzywało się jeszcze w kościach, a dołożyło się ganianie po mieście. Ale nie można latem długo leniuchować, jak tylko poczułam powrót energii, pognałam do roboty. Nastawiłam ocet z wytłoków porzeczkowych. Nakarmiłam kurczaki kilka razy. Przyniosłam warzywa z ogrodu, oczyściłam i przygotowałam. Wyczyściłam większość grzybów (część zrobiłam już wczoraj) dzieląc je na: duże do słoików, mniejsze do słoików, małe i połamane do smażenia. Umyłam wszystkie grzyby w kilku wodach. Przygotowałam słoiki, zalewę z marchewką, cebulą i zielem angielskim, na słodko-kwaśno, bo do kurek taka bardzo pasuje. Zalałam grzyby w słoikach zalewą i wstawiłam do pieca do pasteryzacji. W tym czasie zrobiłam faszerowaną cukinię z ryżem, mięsem i sosem kurkowym. Wyjęłam słoiki, a wstawiłam cukinię. Usmażyłam te grzyby, które były do usmażenia. Umyłam sterty naczyń.
No i mamy już noc, a w domu ciągle bałagan i ogródek nie wypielony, hej!
Odkąd tu mieszkamy, to lato własnie kojarzy mi się z takim przyspieszeniem. Nadchodzą jedne za drugimi wspaniałe dary lata. Obfitość! Nie można ich zmarnować, więc człowiek ma ochotę się sklonować co najmniej trzykrotnie. Ale jest też radość i satysfakcja z zapełniającej się spiżarni, ze wzrastającej samowystarczalności. No, tak zupełnie samowystarczalni to pewnie nie będziemy nigdy, ale coraz więcej mamy swojej żywności i zapasów na zimę.
poniedziałek, 17 lipca 2017
W dżungli
Zaginęłam w dżungli, jaką stał się nasz ogród. Wprawdzie chłodne lato nieco opóźnia wegetację - np. w zeszłym roku miałam pomidory już na początku lipca, a tym są jeszcze zupełnie zielone, ale duża ilość opadów spowodowała, że wszystko rozrasta się niezwykle bujnie. Przepadłam w tej zieloności, nie wiem, w co włożyć ręce: czy zbiory i konserwowanie, czy plewienie, czy podwiązywanie pomidorów.
Nauczyłam się w końcu przesyłać zdjęcia z aparatu męża na komputer, żmudne to i długie, ale mogę udokumentować moje zaginięcie i pokazać Wam zdjęcia jeszcze cieplutkie, dzisiejsze. Tak to wygląda w pochmurny, chłodny dzień, natomiast w słońcu iskrzy się kolorami.
Lawenda właśnie kwitnie, dojrzała do zbiorów. Wysyp ziół jest w tej chwili - na herbatki, na leczenie, na zapachowe poduszeczki. Czy mówiłam już, że chciała bym móc się sklonować, żeby ze wszystkim nadążyć?
Groszek zielony obrodził, jak chyba jeszcze nigdy. Wspina się dzielnie po walcach z leśnej siatki, które zrobili majowi kursanci i ma już ponad 2 metry, chociaż na torebce z nasionami napisane było, że osiąga około metra. Zbieram go koszami od kartofli. A potem łuskanie i konserwowanie. Jadamy go też w różnych postaciach. Mnie najbardziej smakuje prosto ze strączka. No i zupa-krem z grzankami. Pyszności!
Zaczęłam już podbierać kartofelki, mamy młodą kapustę i zaczyna się fasolka szparagowa. Koper wybujał i własnym ciałem broni kapustę i ziemniaki przed najazdem szkodników. Tylko z marchewki usuwam go konsekwentnie, bo hamuje jej wzrost. Marchewka Pariser Markt (to bardzo wczesne, śmieszne, małe i pękate marchewki, bardziej przypominające kształtem rzodkiewkę, niż marchew) też już jest zbierana i jedzona. Przypomina nam, jak powinna pachnieć prawdziwa marchew, taka, jak w dzieciństwie. W porównaniu z nią kupna jest bez smaku i zapachu.
Podobnie jest z ziołami, czosnkiem, cebulą. Ich zapach jest niezwykle intensywny, smak nieporównany, a i właściwości odżywcze pewnie też dużo większe, niż w uprawach klasycznych.
Zbiory truskawek zbliżają się do końca, teraz "siedzę w porzeczkach". Kolejne bomby smaku i zapachu.
Nie dziwcie się więc, że rzadko goszczę na blogu. Po czterech suchych latach, kiedy płakałam nad spieczonym, łysym ogrodem, teraz zalana jestem obfitością jego darów i pięknem kwiatów.
Nauczyłam się w końcu przesyłać zdjęcia z aparatu męża na komputer, żmudne to i długie, ale mogę udokumentować moje zaginięcie i pokazać Wam zdjęcia jeszcze cieplutkie, dzisiejsze. Tak to wygląda w pochmurny, chłodny dzień, natomiast w słońcu iskrzy się kolorami.
Lawenda właśnie kwitnie, dojrzała do zbiorów. Wysyp ziół jest w tej chwili - na herbatki, na leczenie, na zapachowe poduszeczki. Czy mówiłam już, że chciała bym móc się sklonować, żeby ze wszystkim nadążyć?
Groszek zielony obrodził, jak chyba jeszcze nigdy. Wspina się dzielnie po walcach z leśnej siatki, które zrobili majowi kursanci i ma już ponad 2 metry, chociaż na torebce z nasionami napisane było, że osiąga około metra. Zbieram go koszami od kartofli. A potem łuskanie i konserwowanie. Jadamy go też w różnych postaciach. Mnie najbardziej smakuje prosto ze strączka. No i zupa-krem z grzankami. Pyszności!
Zaczęłam już podbierać kartofelki, mamy młodą kapustę i zaczyna się fasolka szparagowa. Koper wybujał i własnym ciałem broni kapustę i ziemniaki przed najazdem szkodników. Tylko z marchewki usuwam go konsekwentnie, bo hamuje jej wzrost. Marchewka Pariser Markt (to bardzo wczesne, śmieszne, małe i pękate marchewki, bardziej przypominające kształtem rzodkiewkę, niż marchew) też już jest zbierana i jedzona. Przypomina nam, jak powinna pachnieć prawdziwa marchew, taka, jak w dzieciństwie. W porównaniu z nią kupna jest bez smaku i zapachu.
Podobnie jest z ziołami, czosnkiem, cebulą. Ich zapach jest niezwykle intensywny, smak nieporównany, a i właściwości odżywcze pewnie też dużo większe, niż w uprawach klasycznych.
Zbiory truskawek zbliżają się do końca, teraz "siedzę w porzeczkach". Kolejne bomby smaku i zapachu.
Nie dziwcie się więc, że rzadko goszczę na blogu. Po czterech suchych latach, kiedy płakałam nad spieczonym, łysym ogrodem, teraz zalana jestem obfitością jego darów i pięknem kwiatów.
czwartek, 29 czerwca 2017
Prze-Tworzenie
Mija czas, a mi coraz trudniej zaglądać na bloga. Mimo chłodnej wiosny i początku lata, natura robi swoje. Ogród znowu stał się nieprzeniknionym buszem, zaczął owocować i zaczął się też wielki czas przetwarzania jego darów. Czas wegetacyjny jest dość krótki u nas, trzeba więc szykować zapasy i od razu zagospodarowywać to, co ogród daje.
Truskawki obrodziły w tym roku, po kilku suchych latach nareszcie mamy ich obfitość i to pięknych. Oczywiście zjadane są na surowo, poza tym robię dżemy i soki. Obrodził groszek zielony, pięknie pnie się po walcach z siatki leśnej. Ten najwcześniej zasiany też już jest zbierany. Co ciekawe - chłody zahamowały wzrost groszku wysianego na początku kwietnia, tak, że przez pewien czas jego wielkość była taka sama, jak tego wysianego na początku maja. Natomiast zaczął owocować odpowiednio wcześnie. Czyli warto siać wcześnie.
Jem już też wczesną kapustę, przepiękne, niewielkie, ale zwięzłe główki. No i oczywiście zioła, cebulka dymka, botwinka, rzepka (bo rzodkiewka już się skończyła), rozmaite sałaty, roszponka, pieprzniczek, rabarbar itp...
Na strychu sukcesywnie suszą się kolejne zbiory ziół i przypraw. Jak tylko deszcze ustaną, trzeba będzie zbierać porzeczki.
Fasola, chociaż nieco uszkodzona na początku czerwca przez przymrozki, też dzielnie sobie poczyna i przez ten miesiąc wspięła się już do korony ustrojstwa oraz wykształciła dużą liczbę pąków kwiatowych. Wewnątrz kręgu utworzonego przez sznurki do fasoli było puste miejsce, więc posadziłam tam kilka flanców późnej kapusty, których miałam nadmiar. Rosną przepięknie, zagłuszając (no, prawie) chwasty. Jako roślina znosząca półcień, kapusta nadje się w takie lekko zacienione miejsca.
Niestety, nie udało się zebrać siana. Trochę tylko, tyle, ile z mężem daliśmy radę skosić i wysuszyć między deszczami. Będę chyba musiała kupić....
Na czerwcowym zjeździe było pusto, przyjechała tylko jedna para i, w dniu ich wyjazdu, zaprzyjaźniona z nami od kilku lat miła znajoma. Zdarzyła się też pewna przykra historia - pani, która przyjechała na kurs, złapała kleszcza. Twierdzi, że był rumień i że musi teraz przyjmować antybiotyki. Dlatego uwaga: za kleszcze, komary i inne żmije nie biorę odpowiedzialności. Tu jest dziki park Biebrzański, trzeba się też z tym liczyć i odpowiednio zabezpieczać. A przede wszystkim dokładnie codziennie oglądać ciało, zwłaszcza po wycieczkach. Ale nawet w ogrodzie można je znaleźć. I stosować odpowiednie replenty. Olejki naturalne są naprawdę skuteczne, ale co kto lubi.
Czarna kurka wysiedziała 5 kurczaczków. Niestety, którejś nocy (a raczej nad ranem) do małego, przenośnego kurniczka włamało się jakieś duże zwierzę i wyniosło kurę het, na łąki i jeszcze dalej. Tylko czarne piórka znaczyły trasę. Z 5 kurczaków znalazłam 3, z tym jednego po wielogodzinnych poszukiwaniach i polowaniu. Uciekał jak mysz i odzywał się w coraz to innym punkcie ogrodu.
Teraz próbuję wychować je w domu, a nie jest łatwo. Do tej pory kurczaki u nas lęgły się co roku, ale zawsze były wychowywane przez matki.
Przy dwóch nieznośnych psach i dwóch kotach, co wiadomo, musiałam znaleźć bezpieczne miejsce. Na dokładkę lampy u nas mają żarówki energooszczędne i nie grzeją, a jest chłodno... No i znalazłam bezpieczne miejsce - duże drewniane pudło z kurczakami wstawiłam do piekarnika kuchenki. Tam też jest lampka, która grzeje. Zacisznie, bez przeciągów. Chociaż brzmi nieco makabrycznie. Regularnie trzeba to-to karmić, poić i zmieniać podkłady. Na noc gaszę światło, a wstawiam termoforek. I tak czas leci. Czekam na ciepłą pogodę, żeby wyprowadzać je na spacerki do kojca na podwórzu.
Wczoraj dranie postanowiły wykąpać się w spodeczku z piciem. Kiedy zobaczyłam je, takie mokre i łyse jak dinozaury, to nie było wyjścia - kurczaki za pazuchę, pod polarek i schnąć! Chyba było im tam dobrze, bo mościły się i spały, dopiero kiedy wyschły, zaczęły się wiercić i wyglądać przy szyi. Mam nadzieję, że przeżyją...
Truskawki obrodziły w tym roku, po kilku suchych latach nareszcie mamy ich obfitość i to pięknych. Oczywiście zjadane są na surowo, poza tym robię dżemy i soki. Obrodził groszek zielony, pięknie pnie się po walcach z siatki leśnej. Ten najwcześniej zasiany też już jest zbierany. Co ciekawe - chłody zahamowały wzrost groszku wysianego na początku kwietnia, tak, że przez pewien czas jego wielkość była taka sama, jak tego wysianego na początku maja. Natomiast zaczął owocować odpowiednio wcześnie. Czyli warto siać wcześnie.
Jem już też wczesną kapustę, przepiękne, niewielkie, ale zwięzłe główki. No i oczywiście zioła, cebulka dymka, botwinka, rzepka (bo rzodkiewka już się skończyła), rozmaite sałaty, roszponka, pieprzniczek, rabarbar itp...
Na strychu sukcesywnie suszą się kolejne zbiory ziół i przypraw. Jak tylko deszcze ustaną, trzeba będzie zbierać porzeczki.
Fasola, chociaż nieco uszkodzona na początku czerwca przez przymrozki, też dzielnie sobie poczyna i przez ten miesiąc wspięła się już do korony ustrojstwa oraz wykształciła dużą liczbę pąków kwiatowych. Wewnątrz kręgu utworzonego przez sznurki do fasoli było puste miejsce, więc posadziłam tam kilka flanców późnej kapusty, których miałam nadmiar. Rosną przepięknie, zagłuszając (no, prawie) chwasty. Jako roślina znosząca półcień, kapusta nadje się w takie lekko zacienione miejsca.
Niestety, nie udało się zebrać siana. Trochę tylko, tyle, ile z mężem daliśmy radę skosić i wysuszyć między deszczami. Będę chyba musiała kupić....
Na czerwcowym zjeździe było pusto, przyjechała tylko jedna para i, w dniu ich wyjazdu, zaprzyjaźniona z nami od kilku lat miła znajoma. Zdarzyła się też pewna przykra historia - pani, która przyjechała na kurs, złapała kleszcza. Twierdzi, że był rumień i że musi teraz przyjmować antybiotyki. Dlatego uwaga: za kleszcze, komary i inne żmije nie biorę odpowiedzialności. Tu jest dziki park Biebrzański, trzeba się też z tym liczyć i odpowiednio zabezpieczać. A przede wszystkim dokładnie codziennie oglądać ciało, zwłaszcza po wycieczkach. Ale nawet w ogrodzie można je znaleźć. I stosować odpowiednie replenty. Olejki naturalne są naprawdę skuteczne, ale co kto lubi.
Czarna kurka wysiedziała 5 kurczaczków. Niestety, którejś nocy (a raczej nad ranem) do małego, przenośnego kurniczka włamało się jakieś duże zwierzę i wyniosło kurę het, na łąki i jeszcze dalej. Tylko czarne piórka znaczyły trasę. Z 5 kurczaków znalazłam 3, z tym jednego po wielogodzinnych poszukiwaniach i polowaniu. Uciekał jak mysz i odzywał się w coraz to innym punkcie ogrodu.
Teraz próbuję wychować je w domu, a nie jest łatwo. Do tej pory kurczaki u nas lęgły się co roku, ale zawsze były wychowywane przez matki.
Przy dwóch nieznośnych psach i dwóch kotach, co wiadomo, musiałam znaleźć bezpieczne miejsce. Na dokładkę lampy u nas mają żarówki energooszczędne i nie grzeją, a jest chłodno... No i znalazłam bezpieczne miejsce - duże drewniane pudło z kurczakami wstawiłam do piekarnika kuchenki. Tam też jest lampka, która grzeje. Zacisznie, bez przeciągów. Chociaż brzmi nieco makabrycznie. Regularnie trzeba to-to karmić, poić i zmieniać podkłady. Na noc gaszę światło, a wstawiam termoforek. I tak czas leci. Czekam na ciepłą pogodę, żeby wyprowadzać je na spacerki do kojca na podwórzu.
Wczoraj dranie postanowiły wykąpać się w spodeczku z piciem. Kiedy zobaczyłam je, takie mokre i łyse jak dinozaury, to nie było wyjścia - kurczaki za pazuchę, pod polarek i schnąć! Chyba było im tam dobrze, bo mościły się i spały, dopiero kiedy wyschły, zaczęły się wiercić i wyglądać przy szyi. Mam nadzieję, że przeżyją...
Subskrybuj:
Posty (Atom)