Jako typowe, astronomiczne Ryby (wszyscy troje) marzyliśmy o domu nad wodą. Najlepiej taką, że można się kąpać. No i mamy tę wodę, wielkie rozlewisko - na przedwiośniu, na łąkach zalewowych. Przez resztę czasu są dwie strugi, których prawie nie widać z zarośli. A że połowa naszego terenu to te łąki zalewowe, to zamarzył się nam staw. Szukałam, pytałam, aż znalazłam człowieka, który je kopał. Przyszedł, obejrzał, stwierdził, że ciężarówką tu nie wjedzie i on tego nie zrobi i poszedł.
Kilka lat później patrzę i oczom nie wierzę - na łąkach trochę bliżej wsi ktoś kopie staw wielką koparą na gąsienicach. Zima była, bagna zmarznięte - najlepszy czas do kopania. Poszłam, pogadałam i było załatwione. Ciężarówek żadnych nie trzeba, z ziemi usypaliśmy wał oddzielający staw od rzeczki, a resztę wykorzystaliśmy do podniesienia poziomu okolicznej łąki. Bardzo miły pan przyjechał łąkami, po drodze oczyszczając stare lub kopiąc nowe stawy kilku sąsiadom. Bo najdroższy jest transport tej gigantycznej kopary na gąsienicach. Sama jechać nie może, bo by asfalt gąsienicami rozwaliła.
Oznaczyliśmy patykami teren, który wydawał się nam ogromny, w kształcie litery L, gdzie zejście z piaszczystego wzgórka do stawu znajduje się na końcu małej poprzeczki, tyle że zwróconej w przeciwną stronę. Obecnie staw wydaje się nam za mały (ma jakieś 250-300 m.kw.) i żałujemy, że nie jest kilka razy większy. Głębokość do 2 metrów. Też lepiej by było zrobić głębiej, bo strome na początku brzegi osuwają się i w rezultacie staw jest płytszy. Te 2 metry to minimum, jeśli chcemy, żeby staw był naturalny i żeby było w nim życie.
Minęły już 3 lata, ale staw ciągle jest młody, przyroda na wałach i wokół dopiero się kształtuje. Zasadzone przez nas drzewka dopiero wyrastają. Na części łąk, przykrytych ziemią ze stawu, wyrosła samoczynnie plantacja wierzby energetycznej (oj ma ona energię, ma).
Pałki wodne i trzciny posadziłam umyślnie, żeby czyściły wodę. Oraz sporo innych roślin wodnych i bagiennych, których nie widać na tym zdjęciu, zrobionym w końcu pod koniec października. To tylko połowa stawu, ciągnie się on jeszcze w prawo. A po lewej stronie, między trzcinami jest piaszczyste zejście do wody. Mamy szczęście, że ta wydma (pewnie plaża zapomnianej prarzeki płynącej doliną) tam była, bo reszta stawu wykopana jest w torfowisku.
wpuściliśmy do niego ryby, zadomowiły się, wyrosły bardzo i rozmnożyły. Jedną nawet zdążyliśmy zjeść. Jedną, bo zwiedziały się o nich takie to stworzonka:
I po rybach, tylko narybek został. Zdjęcie jest z netu, bo nasza nie daje się podejść, zostawia tylko puste muszle szczeżujek albo rybie kręgosłupy. Ludzie robią tu cuda niewidy, żeby je odstraszyć - ogrodzenia elektryczne, sieci wzdłuż brzegów, radio grające non stop. My nie mamy na to ani ochoty, ani możliwości. Pogodziliśmy się, trudno. Wydra tez musi żyć.
Następny lokator, ktory urządził sobie siedlisko w wale i na przemian korzysta ze stawu i z rzeczki to on:
I robi nam to:
Mąż już poogradzał wszystkie drzewka siatką, bo nawet te, których nie jedzą, to też ścinają i topią. Poza tym czasem woda jest mocno zmącona - to też te dranie z wielkimi zębami! wykopują kłącza pałki wodnej i ucztują. Ale to akurat mi nie przeszkadza. W pobliskim sanatorium ludzie drogo płacą za kąpiele w borowinie, a ja mam za darmo.
Pisałam już, że mamy małże, jak talerze? Oraz ważki w różnych kolorach? W sumie zamiast stawu hodowlanego, mamy dziki, autentyczny kawałek natury. I dobrze nam z tym.
Naturalny staw oddycha - na wiosnę jest duży, wylewa, potem stopniowo się kurczy, a jesienią znowu bierze wdech.
Przez pierwsze dwie zimy wierciliśmy otwory w lodzie dla ryb. W tym roku dałam się na spokój, bo nawet żaby się ze mnie wyśmiewały. I nic się nie stało, ba nawet pod skarpą odkryłam dziurę, którą zrobił mi któryś z tych włochatych lokatorów i skwapliwie utrzymywał przez całą zimę. Przynajmniej tyle z nich pożytku.
Nad stawem jest inny świat, taki łąkowo-bagienny. Inne zapachy, inne dźwięki. dopiero w tym roku dowiedziałam się, że miarowe terkotanie w trzcinach to derkacz. Niby tylko te 200 metrów od domu, z jego ogrodowo-leśną atmosferą, a wydaje się, że wiele kilometrów... Lubimy tam być, kąpać się, odpoczywać, medytować. Staw sprowadza na naszą posiadłość kawałek zupełnie innego świata.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
Etykiety
borówka amerykańska
budki lęgowe
burak liściowy
cebula
chwasty
cieplarnie
ciepła grządka
cykoria sałatowa
czosnek
drób
drzewa
drzewa i krzewy owocowe
drzewa owocowe
dynie
dżdżownice
F1
fasola
filmy
funkcjonowanie roślin
gleba
GMO
gnojówki
gnój
grządki
grządki permakulturowe
grzyby
historia
humus
inicjatywy
inspekty
jabłonie
jagody goji
jarzebinogrusza
jesień
jesion
kalendarz biodynamiczny
kompost
konstrukcje
korzenie
kret
króliki
kuchnia
kury
las
leki
marchewka
mikoryza
mydlnica
narzędzia
nasiona
nasiona ekologiczne
naturalne środki myjące
nawożenie
ochrona naturalna
oczko wodne
odczyn gleby
ogród na stoku
orzechy piorące
owady pożyteczne
owce
pasternak
permakultura
pietruszka
pigwa
pismo Słowian
płoty
podlewanie
podlewanie butelkowe
podniesione grządki
pomidory
próchnica
przechowywanie
przycinanie drzew
ptaki
rabaty ozdobne.
ręczniki obrzędowe
sad
sadzenie
sadzenie drzew
samosiejki
sąsiedztwo roślin
seler
siew
słoma
słomiane grządki
Słowianie
sole mineralne
staw
staże
szkodniki
szparagi
szpinak
szpinak. grządki
ściółka
ściółkowanie
świdośliwa
trawnik
tworzenie
tyczki
uprawa
wały permakulturowe
warsztaty
warzywa
wegetarianizm
wiedza
wieża ziemniaczana
wiśnia syberyjska
woda
wzniesione grządki
zakładanie ogrodu
zasilanie
zbiory
zdrowa żywność
zdrowie
zielony nawóz
ziemniaki
ziemniaki w słomie
zima
zioła
zrębki
zwierzęta
żywopłot
żyzność
wtorek, 29 października 2013
poniedziałek, 28 października 2013
Uroki stawu
Czytałam wiele z tego, co w języku polskim publikuje się na temat ogrodów permakulturowych, ale przyznam się, że nie znalazłam jednego elementu, który za granicą jest uważany za bardzo ważny. Otóż chodzi o staw. Jest on na ogół centralnym punktem takiego ogrodu, wokół którego buduje się grządki.
Taki staw ma wielkie znaczenie - tworzy mikroklimat przyjazny roślinom i ludziom, odbija światło słoneczne, służy wielu płazom i owadom za "kołyskę", jest poidełkiem dla ptaków. Bywają różne stawy, w zwiedzanych ogrodach widziałam i ogromne i zupełnie malutkie, naturalne, sztuczne i prawie naturalne. Na ogół bardzo zadbane i piękne w rozmaity sposób.
Stawy i oczka wodne mają w sobie coś magicznego. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie naszego starego stawu z nenufarami. To małe oczko wodne ok. 30 metrów kw.), w kształcie odbicia stopy olbrzyma. Wprawdzie nie jest w centrum ogrodu, ale i tak swoją rolę spełnia znakomicie. Miał to być staw naturalny - w tym miejscu grunt zawsze był trochę podmokły i spodziewałam się pokładu gliny, więc kiedy u nas zakładano wodę, dałam ludziom trochę grosza i po godzinach wykopali mi stawek. Niestety, gliny nie było, tylko niebieskawy ił i stawek, pięknie wypełniony wodą na wiosnę, całkowicie wysychał latem. Żal mi było młodych kijanek i traszek, które już się w nim zadomowiły. Poza tym dziura w ziemi, miejscami głęboka na 2 metry, nie wyglądała najlepiej tuż przy drodze wjazdowej i części ozdobnej. Postanowiliśmy więc dać folię, taką specjalną, najtrwalszą, jaką uda nam się znaleźć. wypoziomowaliśmy brzegi i przy pomocy znajomych położyliśmy folię. Potem okazało się, że na odwrót, stroną spodnią na wierzch, ale to nic. Dziś stawek ma już 10 lat i ciągle wszystko się trzyma. Brzegi folii obłożyliśmy kamieniami. Obecnie są prawie całkiem zarośnięte trawą i mchem. W płytkiej części ("pięta olbrzyma") rosną trzciny i pałki wodne, posadzone w workach po kartoflach, ale tylko na obrzeżu. Dalej - grzybienie, których nie widać na zdjęciu i nenufary. Oprócz białych są też różowe i od tego roku - czerwone. W wodzie żyją traszki, kijanki, rozmaite chrząszcze i larwy owadów. Rzęsę wodną widoczną na zdjęciu wpuściłam do stawu jako ochronę przeciw komarom - kiedy powierzchnia wody jest przykryta, nie mnożą się zbytnio.
Ponieważ zostało nam całkiem dużo folii, zbudowaliśmy "rzeczkę", która służy jednocześnie jako filtr trzcinowy. Pompa ciągnie wodę ze stawu zakopanym w ziemi wężem, potem ze starego pnia wypada ona strumieniem do naturalnej kamiennej misy i płynie spokojnie "rzeczką" z powrotem do stawu. Nie chciałam budować sztucznych skałek czy kaskady, bo w naszej płaskiej okolicy wyglądałyby po prostu głupio. To czerwone coś, to japoński mostek nad "rzeczką".
Filtr trzcinowy sprawuje się świetnie, woda jest krystalicznie czysta. Mamy natomiast mały problem z brzegami stawu. Przez 10 lat jego istnienia brzegi rozmyły się trochę i folia wyłazi spod kamieni. Nie wiem, jak można by było wzmocnić te brzegi przed położeniem folii, ale przydałoby się.
Lepszy oczywiście byłby staw naturalny albo wyłożony gliną, ale ani nasze umiejętności, ani zasoby nie są wystarczające.
Obecnie mamy jeszcze inny staw, na podmokłych łąkach na drugim krańcu posiadłości. zupełnie naturalny, duży staw kąpielowy. Najlepsza nasza inwestycja! Mój mąż pisze wiersze na jego cześć, ja go fotografuję i maluję, a oboje latem spędzamy w nim i nad nim najprzyjemniejsze chwile.
Taki staw ma wielkie znaczenie - tworzy mikroklimat przyjazny roślinom i ludziom, odbija światło słoneczne, służy wielu płazom i owadom za "kołyskę", jest poidełkiem dla ptaków. Bywają różne stawy, w zwiedzanych ogrodach widziałam i ogromne i zupełnie malutkie, naturalne, sztuczne i prawie naturalne. Na ogół bardzo zadbane i piękne w rozmaity sposób.
Stawy i oczka wodne mają w sobie coś magicznego. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie naszego starego stawu z nenufarami. To małe oczko wodne ok. 30 metrów kw.), w kształcie odbicia stopy olbrzyma. Wprawdzie nie jest w centrum ogrodu, ale i tak swoją rolę spełnia znakomicie. Miał to być staw naturalny - w tym miejscu grunt zawsze był trochę podmokły i spodziewałam się pokładu gliny, więc kiedy u nas zakładano wodę, dałam ludziom trochę grosza i po godzinach wykopali mi stawek. Niestety, gliny nie było, tylko niebieskawy ił i stawek, pięknie wypełniony wodą na wiosnę, całkowicie wysychał latem. Żal mi było młodych kijanek i traszek, które już się w nim zadomowiły. Poza tym dziura w ziemi, miejscami głęboka na 2 metry, nie wyglądała najlepiej tuż przy drodze wjazdowej i części ozdobnej. Postanowiliśmy więc dać folię, taką specjalną, najtrwalszą, jaką uda nam się znaleźć. wypoziomowaliśmy brzegi i przy pomocy znajomych położyliśmy folię. Potem okazało się, że na odwrót, stroną spodnią na wierzch, ale to nic. Dziś stawek ma już 10 lat i ciągle wszystko się trzyma. Brzegi folii obłożyliśmy kamieniami. Obecnie są prawie całkiem zarośnięte trawą i mchem. W płytkiej części ("pięta olbrzyma") rosną trzciny i pałki wodne, posadzone w workach po kartoflach, ale tylko na obrzeżu. Dalej - grzybienie, których nie widać na zdjęciu i nenufary. Oprócz białych są też różowe i od tego roku - czerwone. W wodzie żyją traszki, kijanki, rozmaite chrząszcze i larwy owadów. Rzęsę wodną widoczną na zdjęciu wpuściłam do stawu jako ochronę przeciw komarom - kiedy powierzchnia wody jest przykryta, nie mnożą się zbytnio.
Ponieważ zostało nam całkiem dużo folii, zbudowaliśmy "rzeczkę", która służy jednocześnie jako filtr trzcinowy. Pompa ciągnie wodę ze stawu zakopanym w ziemi wężem, potem ze starego pnia wypada ona strumieniem do naturalnej kamiennej misy i płynie spokojnie "rzeczką" z powrotem do stawu. Nie chciałam budować sztucznych skałek czy kaskady, bo w naszej płaskiej okolicy wyglądałyby po prostu głupio. To czerwone coś, to japoński mostek nad "rzeczką".
Filtr trzcinowy sprawuje się świetnie, woda jest krystalicznie czysta. Mamy natomiast mały problem z brzegami stawu. Przez 10 lat jego istnienia brzegi rozmyły się trochę i folia wyłazi spod kamieni. Nie wiem, jak można by było wzmocnić te brzegi przed położeniem folii, ale przydałoby się.
Lepszy oczywiście byłby staw naturalny albo wyłożony gliną, ale ani nasze umiejętności, ani zasoby nie są wystarczające.
Obecnie mamy jeszcze inny staw, na podmokłych łąkach na drugim krańcu posiadłości. zupełnie naturalny, duży staw kąpielowy. Najlepsza nasza inwestycja! Mój mąż pisze wiersze na jego cześć, ja go fotografuję i maluję, a oboje latem spędzamy w nim i nad nim najprzyjemniejsze chwile.
piątek, 25 października 2013
Jajo i kura
Dziś sprzątałam kurnik i układałam "kanapki" w foliaku ( kurzeniec + ścięta trawa wymieszana z liśćmi na wierzch). Fiołkami to nie pachniało... Po tym porządny, ciepły prysznic z ekologicznym, pachnącym mydełkiem. Ja jednak lubię mieć bieżącą wodę :)))
Lubię tez nasze kury, bajecznie kolorowego koguta Dominika III, dwie zielononóżki, trzy metyski czarnej maści i z różnokolorowymi łapkami. Nasze stado podstawowe. Jest jeszcze Dominik Junior, którego bym chętnie oddała w innym celu, niż do gara. Zapowiada się równie dekoracyjnie, jak tata. Kury trzymamy w zasadzie tylko dla jajek, czasem jakiś chudy rosół z nadprogramowego kogucika się trafi. Od lat też wysiadują same pisklęta, co dziś jest coraz rzadziej spotykane.
Sama wygoda taki wychów piskląt z matką, praktycznie wcale się nimi nie zajmuję, ot - dam trochę specjalnej karmy w pierwszych dniach życia (jajko na twardo, twarożek, kasza, siekany krwawnik i pokrzywy).
Istnieją dwie opcje naturalnego wychowu kur. Ewa, jak pisała, wypuszcza swoje do lasu i nie musi ich karmić. U nas las daleko, mieszkamy w łąkach, gdzie lisy i jastrzębie potrafią porwać nam kurę wręcz przed naszym nosem z podwórka. Mały kundelek Tiki potrafił je bronić, uwieszając się łap jastrzębia albo goniąc za lisem, ale nie zawsze mu się udawało. Potrafiłam w ciągu kilku dni stracić całe stado. Poza tym Piotruś Wielki nie cierpiał, a raczej cierpiał, że rozgrzebują mu grządki. A ja cierpiałam razem z kurami, kiedy widziałam je zamknięte na niewielkim wybiegu (50 m. kw.) Więc mój mąż postanowił upiec kilka pieczeni na jednym ogniu - ogrodził siatką zarośnięty drzewami i krzewami szmat ziemi za garażami, duży bardzo (ok. 12 m. na 25). W ten sposób chroni swoje ukochane buki czerwone czy inne kasztanowce przed krowami, co wdzierały się z sąsiedniej łąki, ma zamknięte (symbolicznie, bo symbolicznie, ale jednak) miejsce do składania swoich rozmaitych "materiałów" (deski, blacha itp.), a kury mają ogromny wybieg z drzewami, krzewami, trawą, piaszczystą plażą i masą zakątków. Mają tam nawet coś w rodzaju pryzmy kompostowej pod krzakiem, gdzie wyrzucamy różne resztki roślinne, a one z zapałem grzebią tam za robakami. Piotruś posunął się nawet do tego, że zrobił solidną kamienną podmurówkę (żeby lis się nie podkopał) i rozwiesiliśmy flary na kształt sieci pajęczych między drzewami, kiedy okazało się, że jastrzebi same drzewa nie powstrzymają.
Musze jednak swoje kurasie trochę dokarmiać ziarnem albo gotowanymi ziemniakami z osypką i dolomitem, latem mniej, zimą więcej. Zimą dostają też zieleninę - jakieś liście kapusty, obierki oraz siano.
Co z tego mam? Jaja od naprawdę szczęśliwych kur! I to prawie przez cały rok, bo kiedy stare robią zimową przerwę, to zaczynają nieść się te wyklute pod koniec lata. U mnie nawet kury 4 letnie niosą się bardzo przyzwoicie. Smak naszych jajek jest niezrównany, a i wartość pewnie też. Oraz pierwszorzędny nawóz do ogrodu, co też jest ważne.
W celu wybicia ewentualnych bakterii i pasożytów, po sprzątnięciu rozścielam na podłodze warstwę trocin sosnowo-świerkowych. Mamy przyjacielskie układy z tutejszym właścicielem tartaku, który pozwala nam wziąć czasem kilka worków. Trociny służą nam też za żwirek dla kotów. Ponieważ nie jest zdrowe dla kur wdychanie pyłu z trocin, przykrywam je warstwą słomy. Kurasie wyglądały na zadowolone z nowej wyściółki.
Ponieważ chwilowo nie mam zdjęć kur, a Dominik się pierzy i nie wygląda chwilowo zbyt ładnie, to daję zdjęcie Tikiego, ich "pasterza" i obrońcy.
Lubię tez nasze kury, bajecznie kolorowego koguta Dominika III, dwie zielononóżki, trzy metyski czarnej maści i z różnokolorowymi łapkami. Nasze stado podstawowe. Jest jeszcze Dominik Junior, którego bym chętnie oddała w innym celu, niż do gara. Zapowiada się równie dekoracyjnie, jak tata. Kury trzymamy w zasadzie tylko dla jajek, czasem jakiś chudy rosół z nadprogramowego kogucika się trafi. Od lat też wysiadują same pisklęta, co dziś jest coraz rzadziej spotykane.
Sama wygoda taki wychów piskląt z matką, praktycznie wcale się nimi nie zajmuję, ot - dam trochę specjalnej karmy w pierwszych dniach życia (jajko na twardo, twarożek, kasza, siekany krwawnik i pokrzywy).
Istnieją dwie opcje naturalnego wychowu kur. Ewa, jak pisała, wypuszcza swoje do lasu i nie musi ich karmić. U nas las daleko, mieszkamy w łąkach, gdzie lisy i jastrzębie potrafią porwać nam kurę wręcz przed naszym nosem z podwórka. Mały kundelek Tiki potrafił je bronić, uwieszając się łap jastrzębia albo goniąc za lisem, ale nie zawsze mu się udawało. Potrafiłam w ciągu kilku dni stracić całe stado. Poza tym Piotruś Wielki nie cierpiał, a raczej cierpiał, że rozgrzebują mu grządki. A ja cierpiałam razem z kurami, kiedy widziałam je zamknięte na niewielkim wybiegu (50 m. kw.) Więc mój mąż postanowił upiec kilka pieczeni na jednym ogniu - ogrodził siatką zarośnięty drzewami i krzewami szmat ziemi za garażami, duży bardzo (ok. 12 m. na 25). W ten sposób chroni swoje ukochane buki czerwone czy inne kasztanowce przed krowami, co wdzierały się z sąsiedniej łąki, ma zamknięte (symbolicznie, bo symbolicznie, ale jednak) miejsce do składania swoich rozmaitych "materiałów" (deski, blacha itp.), a kury mają ogromny wybieg z drzewami, krzewami, trawą, piaszczystą plażą i masą zakątków. Mają tam nawet coś w rodzaju pryzmy kompostowej pod krzakiem, gdzie wyrzucamy różne resztki roślinne, a one z zapałem grzebią tam za robakami. Piotruś posunął się nawet do tego, że zrobił solidną kamienną podmurówkę (żeby lis się nie podkopał) i rozwiesiliśmy flary na kształt sieci pajęczych między drzewami, kiedy okazało się, że jastrzebi same drzewa nie powstrzymają.
Musze jednak swoje kurasie trochę dokarmiać ziarnem albo gotowanymi ziemniakami z osypką i dolomitem, latem mniej, zimą więcej. Zimą dostają też zieleninę - jakieś liście kapusty, obierki oraz siano.
Co z tego mam? Jaja od naprawdę szczęśliwych kur! I to prawie przez cały rok, bo kiedy stare robią zimową przerwę, to zaczynają nieść się te wyklute pod koniec lata. U mnie nawet kury 4 letnie niosą się bardzo przyzwoicie. Smak naszych jajek jest niezrównany, a i wartość pewnie też. Oraz pierwszorzędny nawóz do ogrodu, co też jest ważne.
W celu wybicia ewentualnych bakterii i pasożytów, po sprzątnięciu rozścielam na podłodze warstwę trocin sosnowo-świerkowych. Mamy przyjacielskie układy z tutejszym właścicielem tartaku, który pozwala nam wziąć czasem kilka worków. Trociny służą nam też za żwirek dla kotów. Ponieważ nie jest zdrowe dla kur wdychanie pyłu z trocin, przykrywam je warstwą słomy. Kurasie wyglądały na zadowolone z nowej wyściółki.
Ponieważ chwilowo nie mam zdjęć kur, a Dominik się pierzy i nie wygląda chwilowo zbyt ładnie, to daję zdjęcie Tikiego, ich "pasterza" i obrońcy.
czwartek, 24 października 2013
Pochwała żywopłotu
Jeśli ktoś oglądał filmiki, to wie, że mówiłam tam trochę o żywopłotach. Pozwólcie, że teraz rozwinę tę wypowiedź.
Żywopłot jest jakby skórą ogrodu, oddziela i ochrania naszą własną przestrzeń, jednocześnie zaś łączy ją z otaczającym pejzażem. Zapewnia nam intymność, poczucie "bycia u siebie", pozwalając jednak zerknąć ciekawym okiem na zewnątrz.
Chroni ogród przed porywistym wiatrem, przepuszczając leciutkie powiewy, które przynoszą nam powietrze oczyszczone i nasycone przyjemnymi zapachami. Nie tylko kwiaty pachną, wiele drzew i krzewów ma swoje delikatne, zielone zapachy. Wiatr nie jest zatrzymywany i unoszony w górę, żeby potem opaść z podwójną siłą, jak w przypadku murów, tylko delikatnie "czesany".
W żywopłocie znajdują schronienie i pożywienie nasi mali pomocnicy - ptaki, jeże, jaszczurki, węże, masa owadów. W korzeniach żyją dobroczynne organizmy glebowe. Pod osłoną żywopłotu wyrastają różne zioła i często kwiaty (u nas - przylaszczki, zawilce i przebiśniegi).
Drzewa i krzewy co roku produkują tony humusu, zwłaszcza te liściaste. Kiedyś jeden znajomy mieszczuch, który wybudował dom na wsi, zareagował oburzeniem, kiedy doradziłam mu żywopłot liściasty z niewielką domieszką iglaków - "Co ja będę miał za sprzątanie z taką masą liści!" Otóż my nigdy nie sprzątamy liści w żywopłocie, a wiosną następnego roku nie ma już po nich śladu. Można oczywiście zebrać liście, potrzebne nam do przykrycia grządek lub rabat kwiatowych, ale jeśli resztę zostawimy, to na pewno nie będą leżeć i "śmiecić", zostaną przerobione na wspaniałą, żyzną ziemię.
Korzenie niektórych drzew i krzewów schodzą niewiarygodnie głęboko (dębu - do 150 metrów), mają tez niesłychaną powierzchnię absorbującą (krzew porzeczki - ok. 3 tysięcy KILOMETRÓW włośników). W czasie obfitych opadów odprowadzają wodę w głąb, sączy się ona po korzeniach kropelkami. W czasie suszy wydostają wodę z głębokich warstw ziemi i parując, oddają ją do atmosfery. Wydobywają też z głębin ziemi sole mineralne i w postaci opadłych liści na nowo wprowadzają je do wierzchniej warstwy gleby, gdzie mogą być one wykorzystane przez drobniejsze rośliny.
Inna korzyść z żywopłotów, to różne kwiaty i owoce, które możemy zbierać na nasze potrzeby. Pomyślcie - dzika róża, kalina, rokitnik, leszczyna,jarzębina, śliwa mirabelka, ałycza, brzoza (lecznicze liście i sok), czarny bez, berberys i wiele innych. A piękne bzy lilaki czy jaśminowce? A zwykła pęcherznica, która rośnie na każdej, nawet słabej glebie, ma odmiany o różnym kolorze liści, a piękna jest, kiedy kwitnie i kiedy ma nasiona, a na dodatek przywabia ptaki? A świdośliwa - też pięknie kwitnąca, dająca smaczne owoce i przebarwiająca się jesienią na płomieniste oranże? A wierzbowe bazie, pierwsze zwiastuny wiosny i źródło pyłku dla pszczół? Można by tak wymieniać i wymieniać bardzo długo, bo w zasadzie wszystkie drzewa i krzewy mają swoje zalety i swoje piękno.
My zaczęliśmy urządzanie ogrodu właśnie od sadzenia żywopłotów i dziś mamy jeszcze jedną, całkiem wymierną korzyść - drewno opałowe z prowadzonej przecinki i czyszczenia. Zbiera się tego całkiem niemało, tym bardziej, że wzdłuż drogi prywatnej i w niektórych miejscach przy ogrodzeniu rosły już stare, nawet bardzo stare drzewa, które często zrzucają suche konary grubsze, niż moje ramię.
Nie ma smutniejszego widoku, niż monokultura, dlatego żywopłoty też najlepsze są mieszane. Złota proporcja to 1 iglak na 3 liściaste. Poza tym można sadzić wszystko, biorąc jednak pod uwagę wielkość ogrodu i strony świata. Na pewno dobrze jest odgrodzić się wysokimi drzewami od zimnych, północnych i północno-zachodnich wiatrów, z innych stron żywopłot może być niższy, żeby nie zasłaniał słońca. Najładniej wygląda i najmniej pracy wymaga żywopłot swobodny. Moim zdaniem te przycinane regularnie i często niefachowo, są smutne i brzydkie. Mamy wprawdzie rząd tujek trochę przycinanych, ale wewnątrz ogrodu, gdzie komponują się w ogólnym założeniu i służą za tło dla rabat kwiatowych. A tak w ogóle to lubię tuje, ale swobodne, wymieszane z innymi krzewami, lubię ich żywiczno-słodki zapach. Jednak smutne żywopłoty ze strzyżonych iglaków mają coś odpychającego.
Mamy też okazję przywrócić w ten sposób naturze rośliny, które kiedyś naturalnie rosły na tych terenach. Czując się wielkimi panami ziemi, dominatorami, zmieniliśmy diametralnie nasze środowisko. A przecież tak naprawdę jesteśmy tylko współmieszkańcami tej planety. Teraz mamy niewielką możliwość naprawienia tego, dając przytulisko krzewom i drzewom dawniej powszechnym, a obecnie zupełnie wyrugowanym i pozbawianym prawa do istnienia polnym gruszom, cisom, jesionom, kalinom, wiązom i innym.
Projektując nasze żywopłoty "wyżywałam się" też artystycznie, komponując różne kształty, wysokości, kolory liści. Obecnie mam co podziwiać o każdej porze roku, a w naszym ogrodzie gości coraz więcej gatunków ptaków - tu, gdzie wcześniej był pusty ugór, przedtem pola, a najdawniej - puszcza. Czasem wydaje mi się, że młode, ale już wysokie drzewa szumią: "Pamiętamy, pamiętamy..."
Żywopłot jest jakby skórą ogrodu, oddziela i ochrania naszą własną przestrzeń, jednocześnie zaś łączy ją z otaczającym pejzażem. Zapewnia nam intymność, poczucie "bycia u siebie", pozwalając jednak zerknąć ciekawym okiem na zewnątrz.
Chroni ogród przed porywistym wiatrem, przepuszczając leciutkie powiewy, które przynoszą nam powietrze oczyszczone i nasycone przyjemnymi zapachami. Nie tylko kwiaty pachną, wiele drzew i krzewów ma swoje delikatne, zielone zapachy. Wiatr nie jest zatrzymywany i unoszony w górę, żeby potem opaść z podwójną siłą, jak w przypadku murów, tylko delikatnie "czesany".
W żywopłocie znajdują schronienie i pożywienie nasi mali pomocnicy - ptaki, jeże, jaszczurki, węże, masa owadów. W korzeniach żyją dobroczynne organizmy glebowe. Pod osłoną żywopłotu wyrastają różne zioła i często kwiaty (u nas - przylaszczki, zawilce i przebiśniegi).
Drzewa i krzewy co roku produkują tony humusu, zwłaszcza te liściaste. Kiedyś jeden znajomy mieszczuch, który wybudował dom na wsi, zareagował oburzeniem, kiedy doradziłam mu żywopłot liściasty z niewielką domieszką iglaków - "Co ja będę miał za sprzątanie z taką masą liści!" Otóż my nigdy nie sprzątamy liści w żywopłocie, a wiosną następnego roku nie ma już po nich śladu. Można oczywiście zebrać liście, potrzebne nam do przykrycia grządek lub rabat kwiatowych, ale jeśli resztę zostawimy, to na pewno nie będą leżeć i "śmiecić", zostaną przerobione na wspaniałą, żyzną ziemię.
Korzenie niektórych drzew i krzewów schodzą niewiarygodnie głęboko (dębu - do 150 metrów), mają tez niesłychaną powierzchnię absorbującą (krzew porzeczki - ok. 3 tysięcy KILOMETRÓW włośników). W czasie obfitych opadów odprowadzają wodę w głąb, sączy się ona po korzeniach kropelkami. W czasie suszy wydostają wodę z głębokich warstw ziemi i parując, oddają ją do atmosfery. Wydobywają też z głębin ziemi sole mineralne i w postaci opadłych liści na nowo wprowadzają je do wierzchniej warstwy gleby, gdzie mogą być one wykorzystane przez drobniejsze rośliny.
Inna korzyść z żywopłotów, to różne kwiaty i owoce, które możemy zbierać na nasze potrzeby. Pomyślcie - dzika róża, kalina, rokitnik, leszczyna,jarzębina, śliwa mirabelka, ałycza, brzoza (lecznicze liście i sok), czarny bez, berberys i wiele innych. A piękne bzy lilaki czy jaśminowce? A zwykła pęcherznica, która rośnie na każdej, nawet słabej glebie, ma odmiany o różnym kolorze liści, a piękna jest, kiedy kwitnie i kiedy ma nasiona, a na dodatek przywabia ptaki? A świdośliwa - też pięknie kwitnąca, dająca smaczne owoce i przebarwiająca się jesienią na płomieniste oranże? A wierzbowe bazie, pierwsze zwiastuny wiosny i źródło pyłku dla pszczół? Można by tak wymieniać i wymieniać bardzo długo, bo w zasadzie wszystkie drzewa i krzewy mają swoje zalety i swoje piękno.
My zaczęliśmy urządzanie ogrodu właśnie od sadzenia żywopłotów i dziś mamy jeszcze jedną, całkiem wymierną korzyść - drewno opałowe z prowadzonej przecinki i czyszczenia. Zbiera się tego całkiem niemało, tym bardziej, że wzdłuż drogi prywatnej i w niektórych miejscach przy ogrodzeniu rosły już stare, nawet bardzo stare drzewa, które często zrzucają suche konary grubsze, niż moje ramię.
Nie ma smutniejszego widoku, niż monokultura, dlatego żywopłoty też najlepsze są mieszane. Złota proporcja to 1 iglak na 3 liściaste. Poza tym można sadzić wszystko, biorąc jednak pod uwagę wielkość ogrodu i strony świata. Na pewno dobrze jest odgrodzić się wysokimi drzewami od zimnych, północnych i północno-zachodnich wiatrów, z innych stron żywopłot może być niższy, żeby nie zasłaniał słońca. Najładniej wygląda i najmniej pracy wymaga żywopłot swobodny. Moim zdaniem te przycinane regularnie i często niefachowo, są smutne i brzydkie. Mamy wprawdzie rząd tujek trochę przycinanych, ale wewnątrz ogrodu, gdzie komponują się w ogólnym założeniu i służą za tło dla rabat kwiatowych. A tak w ogóle to lubię tuje, ale swobodne, wymieszane z innymi krzewami, lubię ich żywiczno-słodki zapach. Jednak smutne żywopłoty ze strzyżonych iglaków mają coś odpychającego.
Mamy też okazję przywrócić w ten sposób naturze rośliny, które kiedyś naturalnie rosły na tych terenach. Czując się wielkimi panami ziemi, dominatorami, zmieniliśmy diametralnie nasze środowisko. A przecież tak naprawdę jesteśmy tylko współmieszkańcami tej planety. Teraz mamy niewielką możliwość naprawienia tego, dając przytulisko krzewom i drzewom dawniej powszechnym, a obecnie zupełnie wyrugowanym i pozbawianym prawa do istnienia polnym gruszom, cisom, jesionom, kalinom, wiązom i innym.
Projektując nasze żywopłoty "wyżywałam się" też artystycznie, komponując różne kształty, wysokości, kolory liści. Obecnie mam co podziwiać o każdej porze roku, a w naszym ogrodzie gości coraz więcej gatunków ptaków - tu, gdzie wcześniej był pusty ugór, przedtem pola, a najdawniej - puszcza. Czasem wydaje mi się, że młode, ale już wysokie drzewa szumią: "Pamiętamy, pamiętamy..."
wtorek, 22 października 2013
Przygotowania do hibernacji
Muszę mieć w sobie coś z niedźwiedzia albo innego chomika - zimą zapadam w hibernację. Śpię dłużej, a jak nie śpię, to snuję się w stanie błogiego półsnu. Wszystko robię powoli, godzinami mogę patrzeć w ogień albo krople deszczu czy płatki śniegu. Zwykle mam wiele planów na to, co zrobię zimą, ale zwykle niewiele ich realizuję. Ot, siedzę sobie w cieple, coś tam dłubię szydełkiem czy igłą, wyjdę trochę na dwór, poczytam... Oczywiście, są normalne domowe obowiązki, ale mniej ich. Po prostu nic mi się nie chce. Na początku, kiedy ten stan mnie nawiedził, byłam przerażona, bo jakżesz to! Przecież trzeba ciągle pędzić, pracować, zdobywać...
Popatrzyłam jednak na przyrodę, na nasze zwierzaki, które zimą głównie śpią i pomyślałam sobie: "A jeśli to właśnie jest stan normalny?" I odpuściłam sobie. A kiedy przestałam się spinać, to poczułam się tak fajnie! A z wiosną energia wróciła i pęd do pracy. Odtąd powtarza się co roku, a ja z przyjemnością sobie odpuszczam. Myślę, że prawie wszyscy ludzie tak mają, stąd te wszystkie zimowe depresje i choróbska - bo organizm potrzebuje zwolnić i wyciszyć się, a świat mu nie daje. Odeszliśmy od naturalnych rytmów.
Rady, które Wam tu daję, też wynikają w pewien sposób z lenistwa. Ogród jest duży, a nas tylko dwoje i to już niemłodych, więc ciągle główkuję, jak tu zrobić, żeby się nie narobić, a mieć. Niektóre z tych pomysłów pokrywają się z najnowszymi trendami, więc chyba coś jest na rzeczy.
Proszę tylko, nie zrozumcie mnie źle - to NIE JEST JEDYNA SŁUSZNA METODA uprawiania ogrodu, to jedna z wielu metod, która w moim wypadku się sprawdza. Można mieć przepiękny, ekologiczny ogród, przekopując go łopatą lub widłami, albo nawet kultywatorkiem (uważam, że przy naszych glebach, głębokich i raczej lekkich, płytkie przekopywanie nie jest szkodliwe, a dobrze pomaga wyciągnąć korzenie chwastów, ale jest bardzo męczące, a tego staram się unikać). Nie musi się budować wałów czy podniesionych grządek - bardzo dobre wyniki uzyskuje się, nawożąc kompostem. Tyle tylko, że jest z tym więcej pracy.
Tak w sumie to jestem super podejrzliwa do wszystkich "jedynych słusznych" idei. Stosuję zasadę "primum non nocere" - po pierwsze nie szkodzić, reszta wynika z przystosowania się do natury naszego ogrodu.
Co jest szkodliwe? Po pierwsze wszystko to, co nienaturalne, co burzy delikatną równowagę biotopu. Czyli wszelka agresywna chemia (nawozy, środki "ochrony" roślin itp.). Pochodzi ona przecież w prostej linii od gazów bojowych... Następnie - głęboka orka i ciężki sprzęt, ale to raczej odpada w małych ogrodach. Po trzecie - monokultury i sadzenie przez kilka lat tych samych roślin w tym samym miejscu - pustynia biologiczna.
Naturalne i ekologiczne środki tez mogą być szkodliwe. Przykładowo - zbyt intensywne nawożenie gnojem czy gnojówkami przyczynia się do nadmiaru azotanów podobnie, jak nawozy sztuczne. Podobnie wapnowanie. Wapno jest szybko wypłukiwane z gleby, jeśli więc wapnujemy ziemię, następuje swoista huśtawka: nadmiar wapnia - mało wapnia. Mikroorganizmy giną, bo są przystosowane do pewnego stałego PH. Najpierw trzeba wiedzieć, czy w ogóle jest sens wapnowania - większość warzyw lubi lekko kwaskowatą glebę, Jeśli jednak chcemy wapnować, to lepiej to robić dolomitem czy popiołem drzewnym, które działają łagodnie i długodystansowo, a oprócz wapna zawierają inne mikroelementy.
Znam wiele przepisów na ekologiczne środki ochrony roślin i ... prawie nigdy ich nie stosuję. Jedynie ziemniaki i pomidory pryskamy na początku lata miedzianem, w ten sposób są odporniejsze na choroby. Stonkę wolę zbierać ręcznie. We wszystkich innych przypadkach ogród, gdzie panuje równowaga biologiczna, sam sobie daje radę. Wolę posadzić lawendę obok róż, niż przygotowywać im wymyślne wywary i gnojówki. Agrest, który co roku łapał mączniaka, rośnie zdrowo w towarzystwie jałowca i świerka. Miałam atak mszyc - zanim zdążyłam złapać za jakikolwiek środek do pryskania - pojawiły się stada biedronek i złotooków i po mszycach śladu nie zostało.
Odpowiada mi rola strażniczki równowagi. Bardziej, niż rola dumnego właściciela, narzucającego swoją wolę nieposłusznej ziemi (bardzo niesłuszna postawa). Najpierw trzeba zmienić coś w sobie, przestawić to pokrętło, które twierdzi, że od nas wszystko zależy, że jesteśmy panami, królami i że wszystko musimy wiedzieć lepiej. Natura wie lepiej i dlatego my lepiej wyjdziemy, jeśli zamiast ją gwałcić, żeby było "po naszemu", będziemy się od niej uczyć i robić zgodnie z jej zasadami. Przynajmniej ja dobrze na tym wychodzę. Pracy mam mniej, plony lepsze, a serce i głowę spokojne.
Czego i Wam wszystkim życzę.
Popatrzyłam jednak na przyrodę, na nasze zwierzaki, które zimą głównie śpią i pomyślałam sobie: "A jeśli to właśnie jest stan normalny?" I odpuściłam sobie. A kiedy przestałam się spinać, to poczułam się tak fajnie! A z wiosną energia wróciła i pęd do pracy. Odtąd powtarza się co roku, a ja z przyjemnością sobie odpuszczam. Myślę, że prawie wszyscy ludzie tak mają, stąd te wszystkie zimowe depresje i choróbska - bo organizm potrzebuje zwolnić i wyciszyć się, a świat mu nie daje. Odeszliśmy od naturalnych rytmów.
Rady, które Wam tu daję, też wynikają w pewien sposób z lenistwa. Ogród jest duży, a nas tylko dwoje i to już niemłodych, więc ciągle główkuję, jak tu zrobić, żeby się nie narobić, a mieć. Niektóre z tych pomysłów pokrywają się z najnowszymi trendami, więc chyba coś jest na rzeczy.
Proszę tylko, nie zrozumcie mnie źle - to NIE JEST JEDYNA SŁUSZNA METODA uprawiania ogrodu, to jedna z wielu metod, która w moim wypadku się sprawdza. Można mieć przepiękny, ekologiczny ogród, przekopując go łopatą lub widłami, albo nawet kultywatorkiem (uważam, że przy naszych glebach, głębokich i raczej lekkich, płytkie przekopywanie nie jest szkodliwe, a dobrze pomaga wyciągnąć korzenie chwastów, ale jest bardzo męczące, a tego staram się unikać). Nie musi się budować wałów czy podniesionych grządek - bardzo dobre wyniki uzyskuje się, nawożąc kompostem. Tyle tylko, że jest z tym więcej pracy.
Tak w sumie to jestem super podejrzliwa do wszystkich "jedynych słusznych" idei. Stosuję zasadę "primum non nocere" - po pierwsze nie szkodzić, reszta wynika z przystosowania się do natury naszego ogrodu.
Co jest szkodliwe? Po pierwsze wszystko to, co nienaturalne, co burzy delikatną równowagę biotopu. Czyli wszelka agresywna chemia (nawozy, środki "ochrony" roślin itp.). Pochodzi ona przecież w prostej linii od gazów bojowych... Następnie - głęboka orka i ciężki sprzęt, ale to raczej odpada w małych ogrodach. Po trzecie - monokultury i sadzenie przez kilka lat tych samych roślin w tym samym miejscu - pustynia biologiczna.
Naturalne i ekologiczne środki tez mogą być szkodliwe. Przykładowo - zbyt intensywne nawożenie gnojem czy gnojówkami przyczynia się do nadmiaru azotanów podobnie, jak nawozy sztuczne. Podobnie wapnowanie. Wapno jest szybko wypłukiwane z gleby, jeśli więc wapnujemy ziemię, następuje swoista huśtawka: nadmiar wapnia - mało wapnia. Mikroorganizmy giną, bo są przystosowane do pewnego stałego PH. Najpierw trzeba wiedzieć, czy w ogóle jest sens wapnowania - większość warzyw lubi lekko kwaskowatą glebę, Jeśli jednak chcemy wapnować, to lepiej to robić dolomitem czy popiołem drzewnym, które działają łagodnie i długodystansowo, a oprócz wapna zawierają inne mikroelementy.
Znam wiele przepisów na ekologiczne środki ochrony roślin i ... prawie nigdy ich nie stosuję. Jedynie ziemniaki i pomidory pryskamy na początku lata miedzianem, w ten sposób są odporniejsze na choroby. Stonkę wolę zbierać ręcznie. We wszystkich innych przypadkach ogród, gdzie panuje równowaga biologiczna, sam sobie daje radę. Wolę posadzić lawendę obok róż, niż przygotowywać im wymyślne wywary i gnojówki. Agrest, który co roku łapał mączniaka, rośnie zdrowo w towarzystwie jałowca i świerka. Miałam atak mszyc - zanim zdążyłam złapać za jakikolwiek środek do pryskania - pojawiły się stada biedronek i złotooków i po mszycach śladu nie zostało.
Odpowiada mi rola strażniczki równowagi. Bardziej, niż rola dumnego właściciela, narzucającego swoją wolę nieposłusznej ziemi (bardzo niesłuszna postawa). Najpierw trzeba zmienić coś w sobie, przestawić to pokrętło, które twierdzi, że od nas wszystko zależy, że jesteśmy panami, królami i że wszystko musimy wiedzieć lepiej. Natura wie lepiej i dlatego my lepiej wyjdziemy, jeśli zamiast ją gwałcić, żeby było "po naszemu", będziemy się od niej uczyć i robić zgodnie z jej zasadami. Przynajmniej ja dobrze na tym wychodzę. Pracy mam mniej, plony lepsze, a serce i głowę spokojne.
Czego i Wam wszystkim życzę.
poniedziałek, 21 października 2013
Coś na dobranoc
A teraz coś na dobranoc, żeby zasnąć z uśmiechem. Wyszperane w necie. Szkoda, że nie umiem majsterkować :)
Nasi mali pomocnicy
W naszym ogrodzie mamy wielu pomocników, którzy, jeśli im na to pozwolimy, odrabiają za nas dużą część pracy. Bo założenie warzywnika, jeśli nawet w tej chwili komuś wydaje się trudne, wcale aż tak bardzo nas nie zmęczy. Trzeba tylko robić "po porządku":
1. porządnie wykosić trawę i badyle;
2. wyznaczyć grządkę dowolnego kształtu i rozmiaru;
3. zerwać darń dookoła na szerokość ok. 40 cm., ewentualnie porządnie przykryć kartonami i papierem gazetowym (jeśli nie mamy siły ani możliwości zrywania);
4. ułożyć kopiec tak, jak wcześniej pisałam (albo tak, jak Wam się podoba);
5. obsiać go lub obsadzić warzywami takimi jak: dyniowate ( w tym ogórki) albo ziemniaki albo pomidory - tylko nie razem, bo one nie są dla siebie wzajemnie dobrym sąsiedztwem;
6. jeśli to nie pora na sadzenie warzyw, to obsiać zielonym nawozem (facelia, peluszka, koniczyna perska czy inne) lub przykryć słomą czy sianem;
7. przykryć można, a nawet trzeba także między warzywami oraz na ścieżkach lub kartonach obok.
Dobre zestawy roślin na podniesione grządki w 1 roku:
1. ziemniaki na szczycie wału, a u jego stóp kapusta, bób, fasola, kukurydza, seler, czosnek, groch.
2. dynie lub ogórki, a z nimi kukurydza, fasola, fasolka szparagowa, sałata, kalarepa, słonecznik, rzodkiewka, koper, seler.
Nasi mali pomocnicy zajmą się dostarczaniem im tego, co do życia potrzebne. W pierwszym roku plony mogą być niewielkie, bo pełnię żyzności taka grządka osiąga w 2-3 roku po założeniu, ale już powinniśmy mieć sporo smacznych warzyw.
Tutaj też mogą zacząć się problemy z amatorami naszych pysznych warzywek innymi, niż my sami. Z drutowcami i innymi pędrakami pomoże nam walczyć kret, dlatego przebaczmy mu podkopywanie korytarzy. Gorsze są nornice, zresztą większość szkód, które ludzie przypisują kretom, są spowodowane właśnie przez nie. Też kopią korytarze i sypią kopce. U nas dużą pomocą są koty, jeże i węże zaskrońce. Może trochę potrwać, zanim osiedlą się w naszym ogrodzie, dlatego dobrze jest je zachęcić do osiedlenia się u nas. Można na obrzeżu ogrodu stworzyć im apartamenty do zamieszkania: stosy gałęzi, które zostawimy w spokoju, podobne stosy kamieni, kilka krzewów, które posłużą za schronienie także innym sprzymierzeńcom - ptakom.
Są też inni przeszkadzacze i zjadacze - ślimaki i gąsienice. Na ślimaki świetny jest jeż oraz ropucha. Ropuchy lubią chować się pod kamieniami lub deskami, w wilgotnym kąciku. Jest im również bardzo przydatne oczko wodne, gdzie mogą się rozmnażać. U nas niewiele się o tym mówi, ale za granicą już wiadomo, że nie ma prawdziwego ogrodu permakulturowego bez oczka wodnego. Na ogół jest ono centralnym punktem ogrodu i jego rola jest nieoceniona. Nie tylko służy za miejsce rozmnażania ropuchom, żabom i innym sprzymierzeńcom, ale też odbija promienie słoneczne i nasyca wilgocią atmosferę ogrodu, służy za poidełko dla ptaków - innych naszych sprzymierzeńców oraz cieszy nasze oczy i duszę.
Ptaki są naszymi przyjaciółmi, wszystkie karmią pisklęta gąsienicami i mszycami. Poza tym nawożą nam ogród najlepszym "guanem". No i pięknie śpiewają. skoro nasz ogród ma być naszym kawałkiem raju, nie należy zaniedbywać niczego, co cieszy też naszą duszę. Ptaki zwabimy, sadząc krzewy i drzewa - osłonę oraz źródło pokarmu oraz wieszając budki lęgowe (ale tak, aby nie dostały się do nich koty, więc raczej nie na gałęzi drzewa, ale na ścianach budynku lub wysokich żerdziach).
Innymi naszymi "darmowymi robotnikami" są pożyteczne owady. Biedronki i złotooki zjadają mszyce, dzikie pszczoły zapylają rośliny owocowe, osy i mrówki zjadają gąsienice i wiele innych. Jak zrobić mini-ulik dla dzikich owadów, pokazywałam na filmie.
Wszyscy ci sprzymierzeńcy człowieka giną masowo od chemii lub z braku schronienia. Oferując im schronienie spełniamy nie tylko dobry uczynek w stosunku do Matki Ziemi, ale też przyczyniamy się do ustalenia równowagi w naszym kawałku raju. My pomagamy im, one nam. A kiedy ta równowaga już się ustali, to żadne szkodniki nie są straszne i w zasadzie nie trzeba prowadzić z nimi walki. Zawsze trochę ich będzie, ale nie zagrożą naszym plonom, a my będziemy mieć o wiele mniej pracy.
Taki żyjący ogród, kolorowy, śpiewający i mruczący, jest naprawdę rajskim zakątkiem, w którym także ludzie wracają do równowagi i odkrywają radość i spokój. Osiągnięcie tego stanu może trochę potrwać, ale po kilku latach sami się przekonacie....
Acha, dobrze też jest zostawić gdzieś na uboczu łan pokrzyw - wylęgarnię dla wielu pięknych motyli oraz źródło pokrzyw, bardzo przydatnych do ściółkowania, budowania wałów, robienia gnojówki pokrzywowej i jako ziółko do zup, wiosennych szpinaków czy do parzenia na zdrowotne herbatki.
1. porządnie wykosić trawę i badyle;
2. wyznaczyć grządkę dowolnego kształtu i rozmiaru;
3. zerwać darń dookoła na szerokość ok. 40 cm., ewentualnie porządnie przykryć kartonami i papierem gazetowym (jeśli nie mamy siły ani możliwości zrywania);
4. ułożyć kopiec tak, jak wcześniej pisałam (albo tak, jak Wam się podoba);
5. obsiać go lub obsadzić warzywami takimi jak: dyniowate ( w tym ogórki) albo ziemniaki albo pomidory - tylko nie razem, bo one nie są dla siebie wzajemnie dobrym sąsiedztwem;
6. jeśli to nie pora na sadzenie warzyw, to obsiać zielonym nawozem (facelia, peluszka, koniczyna perska czy inne) lub przykryć słomą czy sianem;
7. przykryć można, a nawet trzeba także między warzywami oraz na ścieżkach lub kartonach obok.
Dobre zestawy roślin na podniesione grządki w 1 roku:
1. ziemniaki na szczycie wału, a u jego stóp kapusta, bób, fasola, kukurydza, seler, czosnek, groch.
2. dynie lub ogórki, a z nimi kukurydza, fasola, fasolka szparagowa, sałata, kalarepa, słonecznik, rzodkiewka, koper, seler.
Nasi mali pomocnicy zajmą się dostarczaniem im tego, co do życia potrzebne. W pierwszym roku plony mogą być niewielkie, bo pełnię żyzności taka grządka osiąga w 2-3 roku po założeniu, ale już powinniśmy mieć sporo smacznych warzyw.
Tutaj też mogą zacząć się problemy z amatorami naszych pysznych warzywek innymi, niż my sami. Z drutowcami i innymi pędrakami pomoże nam walczyć kret, dlatego przebaczmy mu podkopywanie korytarzy. Gorsze są nornice, zresztą większość szkód, które ludzie przypisują kretom, są spowodowane właśnie przez nie. Też kopią korytarze i sypią kopce. U nas dużą pomocą są koty, jeże i węże zaskrońce. Może trochę potrwać, zanim osiedlą się w naszym ogrodzie, dlatego dobrze jest je zachęcić do osiedlenia się u nas. Można na obrzeżu ogrodu stworzyć im apartamenty do zamieszkania: stosy gałęzi, które zostawimy w spokoju, podobne stosy kamieni, kilka krzewów, które posłużą za schronienie także innym sprzymierzeńcom - ptakom.
Są też inni przeszkadzacze i zjadacze - ślimaki i gąsienice. Na ślimaki świetny jest jeż oraz ropucha. Ropuchy lubią chować się pod kamieniami lub deskami, w wilgotnym kąciku. Jest im również bardzo przydatne oczko wodne, gdzie mogą się rozmnażać. U nas niewiele się o tym mówi, ale za granicą już wiadomo, że nie ma prawdziwego ogrodu permakulturowego bez oczka wodnego. Na ogół jest ono centralnym punktem ogrodu i jego rola jest nieoceniona. Nie tylko służy za miejsce rozmnażania ropuchom, żabom i innym sprzymierzeńcom, ale też odbija promienie słoneczne i nasyca wilgocią atmosferę ogrodu, służy za poidełko dla ptaków - innych naszych sprzymierzeńców oraz cieszy nasze oczy i duszę.
Ptaki są naszymi przyjaciółmi, wszystkie karmią pisklęta gąsienicami i mszycami. Poza tym nawożą nam ogród najlepszym "guanem". No i pięknie śpiewają. skoro nasz ogród ma być naszym kawałkiem raju, nie należy zaniedbywać niczego, co cieszy też naszą duszę. Ptaki zwabimy, sadząc krzewy i drzewa - osłonę oraz źródło pokarmu oraz wieszając budki lęgowe (ale tak, aby nie dostały się do nich koty, więc raczej nie na gałęzi drzewa, ale na ścianach budynku lub wysokich żerdziach).
Innymi naszymi "darmowymi robotnikami" są pożyteczne owady. Biedronki i złotooki zjadają mszyce, dzikie pszczoły zapylają rośliny owocowe, osy i mrówki zjadają gąsienice i wiele innych. Jak zrobić mini-ulik dla dzikich owadów, pokazywałam na filmie.
Wszyscy ci sprzymierzeńcy człowieka giną masowo od chemii lub z braku schronienia. Oferując im schronienie spełniamy nie tylko dobry uczynek w stosunku do Matki Ziemi, ale też przyczyniamy się do ustalenia równowagi w naszym kawałku raju. My pomagamy im, one nam. A kiedy ta równowaga już się ustali, to żadne szkodniki nie są straszne i w zasadzie nie trzeba prowadzić z nimi walki. Zawsze trochę ich będzie, ale nie zagrożą naszym plonom, a my będziemy mieć o wiele mniej pracy.
Taki żyjący ogród, kolorowy, śpiewający i mruczący, jest naprawdę rajskim zakątkiem, w którym także ludzie wracają do równowagi i odkrywają radość i spokój. Osiągnięcie tego stanu może trochę potrwać, ale po kilku latach sami się przekonacie....
Acha, dobrze też jest zostawić gdzieś na uboczu łan pokrzyw - wylęgarnię dla wielu pięknych motyli oraz źródło pokrzyw, bardzo przydatnych do ściółkowania, budowania wałów, robienia gnojówki pokrzywowej i jako ziółko do zup, wiosennych szpinaków czy do parzenia na zdrowotne herbatki.
niedziela, 20 października 2013
Rymowanka
Takie coś przyszło mi do głowy, tylko dokończyć nie umiem. Może któraś z Was?
CO KRET MOŻE NA UGORZE?
Niech ugoru Kret nie orze,
za to darń już zedrzeć może.
I niech sypie swoje kopce
z tym bogatym "wkładem obcem".
Niech przykrywa wszystko słomą -
Idzie zima i....wiadomo.
CO KRET MOŻE NA UGORZE?
Niech ugoru Kret nie orze,
za to darń już zedrzeć może.
I niech sypie swoje kopce
z tym bogatym "wkładem obcem".
Niech przykrywa wszystko słomą -
Idzie zima i....wiadomo.
Zakładanie ogrodu czyli co Kret może na ugorze?
Bardzo podobało mi się to hasło rzucone przez Kretowatą :). Będę go używać :)
Kiedy sprowadziliśmy się tutaj, z wyjątkiem mocno zaniedbanego sadu i kilku starych drzew, wokoło był ugór, na którym pasły się krowy sąsiadów... Wypróbowaliśmy różne metody, łącznie z oraniem. Różne też były rezultaty. Oranie niezbyt się sprawdziło - kosztowne i mało skuteczne dlatego, że naszym głównym problemem był PERZ. Bardzo ciekawa roślina lecznicza, ale na grządkach niemile widziany, bo nie tylko fizycznie dusi i przerasta inne rośliny, ale tez prowadzi z nimi wojnę chemiczną. Wydziela bowiem substancje, które hamują ich wzrost lub wręcz prowadzą do zamierania.
Orka jest interesująca tylko o tyle, że odkleja płaty darni, które następnie wyciągałam tymi zakrzywionymi widłami i używałam na kompost. Mocno kłopotliwy kompost zresztą, bo bez przerwy porastał perzem i trzeba go było kilka razy przerzucać, za to ziemia w ten sposób otrzymana była wspaniale żyzna.
Nie dałam rady zamienić wtedy całego terenu w ogród, więc a następnym roku znowu miałam ugór na większości terenu...
Zaczęłam zakładać podniesione grządki, wprost na darni. Najpierw kładłam rdzeń z gałęzi, badyli i drewna. Na to, korzeniami do góry, darń zdartą wokół miejsca na grządkę. To jest dość ważne, bo jeśli zostawimy ją dookoła, to bardzo szybko skolonizuje nam cały wał. Na to kładłam gnój, na początku otrzymany od sąsiadów, potem od naszych zwierzaków. Na gnój warstwę siana, liści, słomy i różnych innych resztek roślinnych. Na końcu przysypywałam to ziemią zebraną dookoła, na tym pasie pozbawionym darni i kompostem (kiedy już go miałam). Wał był szeroki gdzieś tak na metr, a długi na kilkanaście. Obok zaraz zaczynałam drugi... Ja robiłam je proste, bo tak mi było najwygodniej, ale widziałam też takie w formie spirali. Każdy robi, jak mu się podoba.
Niektórzy wyścielają darń kartonami, dopiero na nich budując wały. Wypróbowaliśmy ten sposób w Barkowie - perz przerasta nawet potrójną warstwę kartonu. Przerasta też czasem same wały, ale jest go dużo mniej i daje się łatwo wyrwać.
Innym pomysłem, który zastosowaliśmy u nas, są skrzynki. Po prostu z resztek drewna buduje się skrzynie bez dna dowolnych wymiarów, ale takie, żeby łatwo było sięgnąć ręką w każde ich miejsce. W darni wykopuję rowek na wymiar skrzyni i wstawiam ją. Można też wkopać wzdłuż jej brzegów pasy blachy, tak na głębokość 20-30 cm., wtedy korzenie trawy rosnącej na ścieżce nie będą przechodzić do wnętrza skrzyni. Wysokość też może być dowolna, od 50 do 100 cm.
Wewnątrz takiej skrzyni układamy "przekładaniec" z gałęzi i badyli, gnoju, resztek roślinnych, dając na wierzch dość grubą warstwę dobrej, kompostowej ziemi. Warzywa mogą w niej rosnąć wcześniej i gęściej, niż na grządce.
Zarówno wały, jak skrzynie rozgrzewają się o wiele szybciej, niż okoliczna ziemia. Posługując się agrowłókniną, można "zarobić" nawet do 3 tygodni.
W pierwszym roku nie należy sadzić na świeżo założonych grządkach warzyw korzeniowych, one nie lubią świeżego nawozu i na dodatek mogą kumulować azotany. Można natomiast spokojnie sadzić wszystkie dyniowate, ziemniaki, oraz, jeśli przysypaliśmy wszystko dość grubą warstwą ziemi, także kapustę, sałatę, seler, fasolkę szparagową. Tuż obok takich grządek można też posadzić rośliny, które skorzystają ze spływającego z nich do ziemi "soku", a jednocześnie będą je ochraniać : kukurydzę, fasolę tyczną, słoneczniki, groszek pnący.
Nie zapominajmy też o kwiatach, które pomagają nam w ochronie warzyw: aksamitka przeciw nicieniom, nagietek przeciw chorobom i owadom, nasturcja ( roślina pułapkowa dla mszyc). Oraz o ziołach, które wnoszą na grządki zdrową atmosferę. To ważne, aby nasz ogród był też piękny!
Tak założone grządki mają masę zalet, ale jedną wadę - dość szybko wysychają. Można zastosować porowate rozprowadzacze, ale ja za nimi nie przepadam - powodują, że korzenie roślin rosną tuż przy powierzchni. Podlewanie wężem czy konewką sprawia, że woda spływa w dół, nie mocząc wnętrza wału i wiele jej wyparowuje. Jest na to jedna rada, bardzo prosta, a zarazem "recyklingowa" - trzeba postarać się o duże, plastikowe butelki (najlepsze są takie 5 litrowe, ale można też mniejsze) i poobcinać im dna. Następnie takie butelki wbijamy w grządkę szyjką w dół, tak gdzieś do 1/3 wysokości. Przypomina to kielichy otwarte na górze... w te kielichy wlewamy wodę. Jeśli wycieka zbyt szybko, wsypujemy do środka trochę ziemi, żeby w szyjce utworzył się sączek. W ten sposób cenna woda dociera wprost do korzeni, a my oszczędzamy sporo czasu na podlewaniu.
Te same butelki mogą służyć wczesną wiosną jako mini-szklarenki, którymi przykrywamy młodziutkie roślinki lub miejsca, gdzie wysialiśmy wrażliwe nasiona (np.kukurydzę czy fasolę).
I nie przeganiajmy kretów! One są bardzo użyteczne. Tam, gdzie nie ma kretów, mnożą się rozmaite turkucie, drutowce i inni amatorzy świeżych korzonków. Możemy je odstraszyć od wchodzenia na grządki bardzo prosto - wsuwając niedopałki papierosów do norki pod kretowiskiem (jeśli jest na grządce) . Kret, osóbka o czujnym węchu i wrażliwa, będzie omijać to, co śmierdzące, ale działać dookoła.
Przy wszystkich tych sposobach jest nieco pracy na początku, zwłaszcza darcie darni jest uciążliwe (Kreciku, zaproponuj skrzynkę piwa miejscowym bezrobotnym w zamian za tę robotę - za pieniądze się nie zgodzą, za skrzynkę piwa zawsze :)). Potem jednak jest jej coraz mniej, a jednocześnie unikamy uciążliwego kopania i nawożenia co roku.
Wzniesione grządki pomalutku będą opadać, aż utworzą się z nich normalne, żyzne grządki. Jeśli będziesz je, Kreciku, regularnie ściółkować oraz od czasu do czasu podrzucisz trochę kompostu, to pozostaną żyzne na lata. Pulchne i gruzełkowate. Wystarczy je lekko poruszyć motyczką i siać, a czasem wystarczy nawet zwykłe zagrabienie zimowej ściółki i wyrównanie powierzchni.
Powodzenia!
Kiedy sprowadziliśmy się tutaj, z wyjątkiem mocno zaniedbanego sadu i kilku starych drzew, wokoło był ugór, na którym pasły się krowy sąsiadów... Wypróbowaliśmy różne metody, łącznie z oraniem. Różne też były rezultaty. Oranie niezbyt się sprawdziło - kosztowne i mało skuteczne dlatego, że naszym głównym problemem był PERZ. Bardzo ciekawa roślina lecznicza, ale na grządkach niemile widziany, bo nie tylko fizycznie dusi i przerasta inne rośliny, ale tez prowadzi z nimi wojnę chemiczną. Wydziela bowiem substancje, które hamują ich wzrost lub wręcz prowadzą do zamierania.
Orka jest interesująca tylko o tyle, że odkleja płaty darni, które następnie wyciągałam tymi zakrzywionymi widłami i używałam na kompost. Mocno kłopotliwy kompost zresztą, bo bez przerwy porastał perzem i trzeba go było kilka razy przerzucać, za to ziemia w ten sposób otrzymana była wspaniale żyzna.
Nie dałam rady zamienić wtedy całego terenu w ogród, więc a następnym roku znowu miałam ugór na większości terenu...
Zaczęłam zakładać podniesione grządki, wprost na darni. Najpierw kładłam rdzeń z gałęzi, badyli i drewna. Na to, korzeniami do góry, darń zdartą wokół miejsca na grządkę. To jest dość ważne, bo jeśli zostawimy ją dookoła, to bardzo szybko skolonizuje nam cały wał. Na to kładłam gnój, na początku otrzymany od sąsiadów, potem od naszych zwierzaków. Na gnój warstwę siana, liści, słomy i różnych innych resztek roślinnych. Na końcu przysypywałam to ziemią zebraną dookoła, na tym pasie pozbawionym darni i kompostem (kiedy już go miałam). Wał był szeroki gdzieś tak na metr, a długi na kilkanaście. Obok zaraz zaczynałam drugi... Ja robiłam je proste, bo tak mi było najwygodniej, ale widziałam też takie w formie spirali. Każdy robi, jak mu się podoba.
Niektórzy wyścielają darń kartonami, dopiero na nich budując wały. Wypróbowaliśmy ten sposób w Barkowie - perz przerasta nawet potrójną warstwę kartonu. Przerasta też czasem same wały, ale jest go dużo mniej i daje się łatwo wyrwać.
Innym pomysłem, który zastosowaliśmy u nas, są skrzynki. Po prostu z resztek drewna buduje się skrzynie bez dna dowolnych wymiarów, ale takie, żeby łatwo było sięgnąć ręką w każde ich miejsce. W darni wykopuję rowek na wymiar skrzyni i wstawiam ją. Można też wkopać wzdłuż jej brzegów pasy blachy, tak na głębokość 20-30 cm., wtedy korzenie trawy rosnącej na ścieżce nie będą przechodzić do wnętrza skrzyni. Wysokość też może być dowolna, od 50 do 100 cm.
Wewnątrz takiej skrzyni układamy "przekładaniec" z gałęzi i badyli, gnoju, resztek roślinnych, dając na wierzch dość grubą warstwę dobrej, kompostowej ziemi. Warzywa mogą w niej rosnąć wcześniej i gęściej, niż na grządce.
Zarówno wały, jak skrzynie rozgrzewają się o wiele szybciej, niż okoliczna ziemia. Posługując się agrowłókniną, można "zarobić" nawet do 3 tygodni.
W pierwszym roku nie należy sadzić na świeżo założonych grządkach warzyw korzeniowych, one nie lubią świeżego nawozu i na dodatek mogą kumulować azotany. Można natomiast spokojnie sadzić wszystkie dyniowate, ziemniaki, oraz, jeśli przysypaliśmy wszystko dość grubą warstwą ziemi, także kapustę, sałatę, seler, fasolkę szparagową. Tuż obok takich grządek można też posadzić rośliny, które skorzystają ze spływającego z nich do ziemi "soku", a jednocześnie będą je ochraniać : kukurydzę, fasolę tyczną, słoneczniki, groszek pnący.
Nie zapominajmy też o kwiatach, które pomagają nam w ochronie warzyw: aksamitka przeciw nicieniom, nagietek przeciw chorobom i owadom, nasturcja ( roślina pułapkowa dla mszyc). Oraz o ziołach, które wnoszą na grządki zdrową atmosferę. To ważne, aby nasz ogród był też piękny!
Tak założone grządki mają masę zalet, ale jedną wadę - dość szybko wysychają. Można zastosować porowate rozprowadzacze, ale ja za nimi nie przepadam - powodują, że korzenie roślin rosną tuż przy powierzchni. Podlewanie wężem czy konewką sprawia, że woda spływa w dół, nie mocząc wnętrza wału i wiele jej wyparowuje. Jest na to jedna rada, bardzo prosta, a zarazem "recyklingowa" - trzeba postarać się o duże, plastikowe butelki (najlepsze są takie 5 litrowe, ale można też mniejsze) i poobcinać im dna. Następnie takie butelki wbijamy w grządkę szyjką w dół, tak gdzieś do 1/3 wysokości. Przypomina to kielichy otwarte na górze... w te kielichy wlewamy wodę. Jeśli wycieka zbyt szybko, wsypujemy do środka trochę ziemi, żeby w szyjce utworzył się sączek. W ten sposób cenna woda dociera wprost do korzeni, a my oszczędzamy sporo czasu na podlewaniu.
Te same butelki mogą służyć wczesną wiosną jako mini-szklarenki, którymi przykrywamy młodziutkie roślinki lub miejsca, gdzie wysialiśmy wrażliwe nasiona (np.kukurydzę czy fasolę).
I nie przeganiajmy kretów! One są bardzo użyteczne. Tam, gdzie nie ma kretów, mnożą się rozmaite turkucie, drutowce i inni amatorzy świeżych korzonków. Możemy je odstraszyć od wchodzenia na grządki bardzo prosto - wsuwając niedopałki papierosów do norki pod kretowiskiem (jeśli jest na grządce) . Kret, osóbka o czujnym węchu i wrażliwa, będzie omijać to, co śmierdzące, ale działać dookoła.
Przy wszystkich tych sposobach jest nieco pracy na początku, zwłaszcza darcie darni jest uciążliwe (Kreciku, zaproponuj skrzynkę piwa miejscowym bezrobotnym w zamian za tę robotę - za pieniądze się nie zgodzą, za skrzynkę piwa zawsze :)). Potem jednak jest jej coraz mniej, a jednocześnie unikamy uciążliwego kopania i nawożenia co roku.
Wzniesione grządki pomalutku będą opadać, aż utworzą się z nich normalne, żyzne grządki. Jeśli będziesz je, Kreciku, regularnie ściółkować oraz od czasu do czasu podrzucisz trochę kompostu, to pozostaną żyzne na lata. Pulchne i gruzełkowate. Wystarczy je lekko poruszyć motyczką i siać, a czasem wystarczy nawet zwykłe zagrabienie zimowej ściółki i wyrównanie powierzchni.
Powodzenia!
piątek, 18 października 2013
Żywa ziemia
Czy wiecie, jaki biotop jest najliczniej zasiedlony prze organizmy żywe? Otóż nie, nie lasy tropikalne. Jest nim gleba, także w naszym klimacie. W jednej garstce żywej gleby, takiej malutkiej, damskiej garsteczce znajduje się kilka miliardów organizmów żywych (ok. miliard na gram). Na jednym hektarze łąki może żyć aż do 4 ton dżdżownic!
Niestety, to środowisko dotychczas było prawie nieznane i lekceważone. W tej chwili zaś gleby umierają. We Francji już ok.80% ziem rolniczych jest martwych. Danych z Polski nie mam, ale nawet jeśli jest ciut lepiej, to niewiele.
W żywej ziemi zachodzą nieustannie intensywne procesy. Zarówno skały, jak nieżywe organizmy i ich części są rozkładane do prostych związków mineralnych, te z kolei są źródłem pokarmu dla roślin. W procesie tym uczestniczy cały skomplikowany łańcuch wzajemnie od siebie zależnych drobnych zwierząt (owady, robaki, wieloszczety, skorupiaki, pierścienice i inne), bakterii, grzybów...
Każdy z tych organizmów żyje w określonej warstwie ziemi, na określonej głębokości. Inne, np. dżdżownice, przemieszczają się swobodnie w górę i w dół.
Żywa ziemia jest pulchna, napowietrzona. Dobrze gromadzi wodę. Gromadzi też sole mineralne, więżąc je na dłuższy czas w tzw. gruzełkach. Gruzełki uformowane są z gliny związanej z prawie rozłożoną materią organiczną. Jest to jakby poślubienie tego, co mineralne, z tym, co organiczne, bo glina jest ostatecznym rezultatem rozkładu skał, a związki organiczne z nią związane pochodzą od żywych organizmów.
Co się dzieje, kiedy ziemia jest martwa? Wszystkie te procesy ustają, materia rozkłada się do soli organicznych, które są wypłukiwane przez wodę. Ziemia traci swoją porowatość, staje się zlewna. Nie potrafi już magazynować wody i odprowadzać jej w głąb. Stąd zalane pola, gnijące zasiewy i powodzie przy lada większym deszczu. Nawet jeśli dodamy materię organiczną do takiej gleby, to nie będzie komu jej rozłożyć w związki dostępne dla roślin.
Jeśli chcemy mieć zdrowe, bujne rośliny w ogrodzie, musimy w nim mieć żywą glebę. Możemy to zrobić, zapewniając naszym sprzymierzeńcom i darmowym robotnikom, czyli wszystkim tym organizmom, jak najlepsze warunki. Oraz źródło pożywienia. Stąd tak ważne jest ściółkowanie. Zwróćcie uwagę, że w naturze, poza pustyniami, nie ma "gołej" ziemi, zawsze jest pokryta roślinami lub naturalną ściółką.
Ściółka jest ochronną kołderką przed palącym słońcem, jak przed zimnem i wiatrem, chroni też przed parowaniem wody, a jednocześnie służy za obficie zastawiony stół.
Czym ściółkować? Podpatrując naturę, a naszym wzorem jest las liściasty, najbardziej przyczyniający się do żyzności gleby, widzimy, że wszystkim po trochu, aby było organiczne. Ostatnio jest moda na słomę. Owszem jest wygodna w użyciu, ale to nie jest jedyny materiał. Równie dobre jest siano, zeschłe liście czy jakiekolwiek ścięte rośliny. Jednak zarówno słoma, jak siano, są ubogie w związki azotowe. W lesie do ściółki trafiają też odchody zwierząt i ptaków ( a ile taki ptaszor potrafi "narobić", to wiedzą ci, którzy je hodowali), opadłe pióra, sierść, w końcu martwe zwierzęta. To ważne, żeby była równowaga między tym, co bogate w węgiel (słoma, siano, suche liście), a tym, co bogate w azot (gnój, zielone rośliny). Węgiel i azot są podstawą wszystkich organizmów żywych.
Ściółka pomaga też zwalczyć chwasty, zagłusza je po prostu. Trochę ich z pewnością wyrośnie, ale z pulchnej, żywej ziemi, łatwo jest je wyrwać.
Jeśli ziemia w ogrodzie jest martwa, zatruta środkami chemicznymi, które zabijają wszystkich naszych malutkich sprzymierzeńców, bądź pochodzi z głębokich wykopów, to przywracanie jej do życia może potrwać nawet kilka lat. Jeśli ktoś ma dostęp do żywej ziemi - w ekologicznym ogrodzie przyjaciół, w naturze (tylko nie w lesie iglastym, te sztuczne monokultury wyjaławiają ziemię), to może przynieść kilka garści i rozsypać ją pod ściółką. Posłużą one za zaczyn, jak w cieście chlebowym.
Trzeba też uważać, skąd pochodzi słoma. Niektórzy rolnicy używają wielkich ilości środków chwastobójczych i innych pestycydów. Ich resztki zostają zmagazynowane w słomie. Używając jej, myślimy, że mamy ogród ekologiczny, a tymczasem... Lepiej zadowolić się tym, co mamy u siebie.
Niestety, to środowisko dotychczas było prawie nieznane i lekceważone. W tej chwili zaś gleby umierają. We Francji już ok.80% ziem rolniczych jest martwych. Danych z Polski nie mam, ale nawet jeśli jest ciut lepiej, to niewiele.
W żywej ziemi zachodzą nieustannie intensywne procesy. Zarówno skały, jak nieżywe organizmy i ich części są rozkładane do prostych związków mineralnych, te z kolei są źródłem pokarmu dla roślin. W procesie tym uczestniczy cały skomplikowany łańcuch wzajemnie od siebie zależnych drobnych zwierząt (owady, robaki, wieloszczety, skorupiaki, pierścienice i inne), bakterii, grzybów...
Każdy z tych organizmów żyje w określonej warstwie ziemi, na określonej głębokości. Inne, np. dżdżownice, przemieszczają się swobodnie w górę i w dół.
Żywa ziemia jest pulchna, napowietrzona. Dobrze gromadzi wodę. Gromadzi też sole mineralne, więżąc je na dłuższy czas w tzw. gruzełkach. Gruzełki uformowane są z gliny związanej z prawie rozłożoną materią organiczną. Jest to jakby poślubienie tego, co mineralne, z tym, co organiczne, bo glina jest ostatecznym rezultatem rozkładu skał, a związki organiczne z nią związane pochodzą od żywych organizmów.
Co się dzieje, kiedy ziemia jest martwa? Wszystkie te procesy ustają, materia rozkłada się do soli organicznych, które są wypłukiwane przez wodę. Ziemia traci swoją porowatość, staje się zlewna. Nie potrafi już magazynować wody i odprowadzać jej w głąb. Stąd zalane pola, gnijące zasiewy i powodzie przy lada większym deszczu. Nawet jeśli dodamy materię organiczną do takiej gleby, to nie będzie komu jej rozłożyć w związki dostępne dla roślin.
Jeśli chcemy mieć zdrowe, bujne rośliny w ogrodzie, musimy w nim mieć żywą glebę. Możemy to zrobić, zapewniając naszym sprzymierzeńcom i darmowym robotnikom, czyli wszystkim tym organizmom, jak najlepsze warunki. Oraz źródło pożywienia. Stąd tak ważne jest ściółkowanie. Zwróćcie uwagę, że w naturze, poza pustyniami, nie ma "gołej" ziemi, zawsze jest pokryta roślinami lub naturalną ściółką.
Ściółka jest ochronną kołderką przed palącym słońcem, jak przed zimnem i wiatrem, chroni też przed parowaniem wody, a jednocześnie służy za obficie zastawiony stół.
Czym ściółkować? Podpatrując naturę, a naszym wzorem jest las liściasty, najbardziej przyczyniający się do żyzności gleby, widzimy, że wszystkim po trochu, aby było organiczne. Ostatnio jest moda na słomę. Owszem jest wygodna w użyciu, ale to nie jest jedyny materiał. Równie dobre jest siano, zeschłe liście czy jakiekolwiek ścięte rośliny. Jednak zarówno słoma, jak siano, są ubogie w związki azotowe. W lesie do ściółki trafiają też odchody zwierząt i ptaków ( a ile taki ptaszor potrafi "narobić", to wiedzą ci, którzy je hodowali), opadłe pióra, sierść, w końcu martwe zwierzęta. To ważne, żeby była równowaga między tym, co bogate w węgiel (słoma, siano, suche liście), a tym, co bogate w azot (gnój, zielone rośliny). Węgiel i azot są podstawą wszystkich organizmów żywych.
Ściółka pomaga też zwalczyć chwasty, zagłusza je po prostu. Trochę ich z pewnością wyrośnie, ale z pulchnej, żywej ziemi, łatwo jest je wyrwać.
Jeśli ziemia w ogrodzie jest martwa, zatruta środkami chemicznymi, które zabijają wszystkich naszych malutkich sprzymierzeńców, bądź pochodzi z głębokich wykopów, to przywracanie jej do życia może potrwać nawet kilka lat. Jeśli ktoś ma dostęp do żywej ziemi - w ekologicznym ogrodzie przyjaciół, w naturze (tylko nie w lesie iglastym, te sztuczne monokultury wyjaławiają ziemię), to może przynieść kilka garści i rozsypać ją pod ściółką. Posłużą one za zaczyn, jak w cieście chlebowym.
Trzeba też uważać, skąd pochodzi słoma. Niektórzy rolnicy używają wielkich ilości środków chwastobójczych i innych pestycydów. Ich resztki zostają zmagazynowane w słomie. Używając jej, myślimy, że mamy ogród ekologiczny, a tymczasem... Lepiej zadowolić się tym, co mamy u siebie.
czwartek, 17 października 2013
Wyleczyła swoje dzieci ... jedzeniem
Króciutka wiadomość: ukazała się bardzo ciekawa książka Julity Bator "Zamień chemię na jedzenie".
Zaczęło się od tego, że dzieciaki p.Julity często chorowały, oni z mężem też. O tym, gdzie może być źródło częstych chorób dzieci i dorosłych, jak temu można zaradzić i na co zwracać uwagę. Samo doświadczenie, wiele pożytecznych wiadomości.
Gorąco polecam.
Zaczęło się od tego, że dzieciaki p.Julity często chorowały, oni z mężem też. O tym, gdzie może być źródło częstych chorób dzieci i dorosłych, jak temu można zaradzić i na co zwracać uwagę. Samo doświadczenie, wiele pożytecznych wiadomości.
Gorąco polecam.
środa, 16 października 2013
Szpinak dla ubogich, sjesta i korzystanie z jesieni
Wczoraj zrobiłam na obiad pyszną potrawkę z buraka liściowego "a la szpinak". We Francji nazywają go "szpinakiem dla ubogich" albo "szparagami dla ubogich", bo liście przyrządza się jak szpinak, a mięsiste, kolorowe ogonki można podawać jak szparagi. A dlaczego dla ubogich? Przecież jego smak w niczym nie ustępuje tym warzywom. No, trzeba tylko pamiętać, żeby go obgotować i wylać wodę, bo inaczej ma taki niezbyt przyjemny posmak. Pewnie dlatego, że burak liściowy jest łatwy w uprawie, daje wysokie plony nawet w średniej ziemi i nie kaprysi przy kiełkowaniu.
Bardzo lubimy to warzywo przygotowane w rozmaity sposób - tak, jak wczoraj, podsmażone ze śmietaną i czosnkiem, w tartach, w pierogach, w różnych zapiekankach. Ja używam zarówno ogonków, jak liści, nie chce mi się ich rozdzielać. Tyle tylko, że przy obgotowywaniu wrzucam najpierw pocięte ogonki, a kilka minut po zagotowaniu - liście i zaraz odlewam.
Nie tylko dobrze smakuje, ale też pięknie wygląda w ogrodzie, zwłaszcza ten o różnych kolorach ogonków liściowych. I zawsze się udaje - czyli świetne warzywko dla początkujących i nie tylko.
Obiady jadamy wcześnie, około 13. A że mamy wtedy już kilka godzin pracy za sobą, to po jedzonku przychodzi czas na sjestę. Cudowny wynalazek! Tak zatrzymać się w środku dnia, odetchnąć, popatrzeć, zdrzemnąć się chwilkę... Wypić kawę czy herbatę w altanie albo nad stawem. Zadumać się nad tym całym pięknem wokoło...
Nie chcąc nic tracić z ostatnich dni złotej jesieni, owinęłam się dokładnie pledem i klapnęłam na leżaku w altanie. Ptaki uwijały się w gałęziach derenia i pęcherznicy, dzikie gęsi leciały z południa na północ (z Biebrzy na miejsca żerowania), Tiki drzemał pod leżakiem, łypiąc jednym okiem, czy nikt się nie zbliża. Przyszła Luna, wylizała mi ucho do imentu, a potem troskliwie podciągnęła pled i przykryła nim to mokre ucho, żebym nie zmarzła. Niebiański spokój!
Ciągle zwożę liście do ściółkowania w ogrodzie. Mam nadzieję, że dzięki temu będę też miała mniej roboty z chwastami, ale nie czarujmy się - chwaściory zawsze rosną, tyle tylko, że łatwiej je wyrywać. Ściółka przywabiać może też gryzonie, mieliśmy z tym problem na początku. Niektóre grządki były zryte do imentu. Szczęśliwi wtedy ci, którzy mają łowne koty! U nas równowaga wróciła tak po 2 latach, kiedy w ogrodzie zadomowiły się jeże i zaskrońce. Szczególnie te ostatnie są przydatne do walki z nornicami. Bardzo je lubię, one mnie chyba też, bo często prezentują swe wdzięki a to pływając w stawie, a to wijąc się między ziołami, a to wygrzewając w foliaku czy w kompoście. W kompoście też znoszą jaja i tam wylęgają się małe wężyki, dlatego latem nigdy go nie przekopuję. Potem takie maleństwa snują się po ogrodzie, jak żywe sznureczki. Kilka lat temu, po jesiennych przymrozkach, znaleźliśmy dwa takie, kompletnie przemarznięte i nieruchawe. Nasza córka owinęła je sobie wokół nadgarstków i paradowała tak, jak jakaś pogańska boginka. Po pewnym czasie wężyki rozgrzały się od ciepła ciała, odzyskały żywotność i odpełzły w trawę. Odtąd młoda marzy o bransoletach w kształcie węży...
Bardzo lubimy to warzywo przygotowane w rozmaity sposób - tak, jak wczoraj, podsmażone ze śmietaną i czosnkiem, w tartach, w pierogach, w różnych zapiekankach. Ja używam zarówno ogonków, jak liści, nie chce mi się ich rozdzielać. Tyle tylko, że przy obgotowywaniu wrzucam najpierw pocięte ogonki, a kilka minut po zagotowaniu - liście i zaraz odlewam.
Nie tylko dobrze smakuje, ale też pięknie wygląda w ogrodzie, zwłaszcza ten o różnych kolorach ogonków liściowych. I zawsze się udaje - czyli świetne warzywko dla początkujących i nie tylko.
Obiady jadamy wcześnie, około 13. A że mamy wtedy już kilka godzin pracy za sobą, to po jedzonku przychodzi czas na sjestę. Cudowny wynalazek! Tak zatrzymać się w środku dnia, odetchnąć, popatrzeć, zdrzemnąć się chwilkę... Wypić kawę czy herbatę w altanie albo nad stawem. Zadumać się nad tym całym pięknem wokoło...
Nie chcąc nic tracić z ostatnich dni złotej jesieni, owinęłam się dokładnie pledem i klapnęłam na leżaku w altanie. Ptaki uwijały się w gałęziach derenia i pęcherznicy, dzikie gęsi leciały z południa na północ (z Biebrzy na miejsca żerowania), Tiki drzemał pod leżakiem, łypiąc jednym okiem, czy nikt się nie zbliża. Przyszła Luna, wylizała mi ucho do imentu, a potem troskliwie podciągnęła pled i przykryła nim to mokre ucho, żebym nie zmarzła. Niebiański spokój!
Ciągle zwożę liście do ściółkowania w ogrodzie. Mam nadzieję, że dzięki temu będę też miała mniej roboty z chwastami, ale nie czarujmy się - chwaściory zawsze rosną, tyle tylko, że łatwiej je wyrywać. Ściółka przywabiać może też gryzonie, mieliśmy z tym problem na początku. Niektóre grządki były zryte do imentu. Szczęśliwi wtedy ci, którzy mają łowne koty! U nas równowaga wróciła tak po 2 latach, kiedy w ogrodzie zadomowiły się jeże i zaskrońce. Szczególnie te ostatnie są przydatne do walki z nornicami. Bardzo je lubię, one mnie chyba też, bo często prezentują swe wdzięki a to pływając w stawie, a to wijąc się między ziołami, a to wygrzewając w foliaku czy w kompoście. W kompoście też znoszą jaja i tam wylęgają się małe wężyki, dlatego latem nigdy go nie przekopuję. Potem takie maleństwa snują się po ogrodzie, jak żywe sznureczki. Kilka lat temu, po jesiennych przymrozkach, znaleźliśmy dwa takie, kompletnie przemarznięte i nieruchawe. Nasza córka owinęła je sobie wokół nadgarstków i paradowała tak, jak jakaś pogańska boginka. Po pewnym czasie wężyki rozgrzały się od ciepła ciała, odzyskały żywotność i odpełzły w trawę. Odtąd młoda marzy o bransoletach w kształcie węży...
wtorek, 15 października 2013
Dlaczego nam się chce - c.d.
Zastanawiałam się nad tym wczoraj przy pracy. Wszystkie macie rację, ale chyba jest jeszcze w tym coś więcej. Myślę, że bycie tutaj i robienie tego, co robimy, zaspakaja potrzeby naszego ciała, duszy i umysłu, nie tylko ten wewnętrzny przymus "parcia na ziemię".
Potrzeby ciała - bo my naprawdę nie umiemy żyć w mieście, bo potrzebujemy kontaktu z ziemią i z naturą. Czegoś realnego i prawdziwego. Poza tym macie rację, mamy dość oszukanej, bezsmakowej żywności. Oraz dość nabijania kabzy rozmaitym pośrednikom oraz politykom (przez taksy). Kiedy dowiedziałam się, że człowiek, który kupuje przetworzoną żywność, zjada rocznie ekwiwalent trzech paczek proszku do prania różnych chemikaliów, to dreszcz mnie przeszedł. Poza tym nasze kochane ciałko lubi pracę na świeżym powietrzu.
W dzieciństwie i młodości bardzo łatwo zapadałam na różne choroby. Moja zmora: bolące gardło, kaszel, wieczne przeziębienie, bóle reumatyczne. Odkąd tu jesteśmy i "jemy swoje" - prawie nie choruję. Czasem się zdarzy, tak raz na dwa-trzy lata, ale mija szybko. A biegam nieraz przemoczona, zimą wyskakuję w piżamie rankiem po drewno na opał, śpię przez 9 miesięcy w roku przy uchylonym oknie... Podobnie córka i mąż. I tak było nawet wtedy, kiedy córka chodziła do dwóch szkół (zwykłej i muzycznej), a my mieliśmy sporo kontaktów z ludźmi, bo do muzycznej trzeba było jej towarzyszyć. Natomiast kiedy przeniosła się do internatu i przestała jadać w domu - zaczęły ją chwytać grypki i przeziębienia. Ale i tak mniej, niż jej koleżanki.
Potrzeby duszy są tak różnorakie, że trudno je wymienić - potrzeba spokoju, uczucia, potrzeba tworzenia. Wszystkie one znajdują ujście w tym, co robimy. Praca na ziemi zmienia człowieka na lepsze, bo w niej styka się z prawdami prostymi. Świat dzisiejszy jest tak pokręcony, tak pełen zupełnie niepotrzebnych napięć, podburzania ludzi na siebie, że logiczność, spójność i prawdziwość świata natury jest znakomitą odtrutką.
Własna żywność daje też poczucie bezpieczeństwa. Nasze pokolenie wie, jak krucha jest cywilizacja dobrobytu i jak łatwo można przejść od niej do niewyobrażalnego kryzysu. Przecież początek lat 70 to była era względnego dobrobytu i pewności! A po niej nastał najczarniejszy kryzys i walka o przetrwanie... Pamiętam niezwykle ostrą zimę 78/79. Stanęły pociągi, drogi zasypane kilkumetrowymi zaspami. Mróz. Brak elektryczności przez kilka tygodni. Nasze rodziny, bardzo dumne ze swoich mieszkań w blokach, "z prawdziwymi łazienkami i komfortem", nagle znalazły się w ciemności i zimnie i głodzie. Woda w kranach zamarzła, a studni niet. Wiecie, co dzieje się w nieogrzewanym mieszkaniu przy przeszło 20 stopniach mrozu? A jeszcze jak zamarzła kanalizacja, nie ma wody do spłukania kibla, a sławojki "toże niet"? Sklepy jeszcze bardziej puste, niż zwykle, bo żywności nie dowieźli. Tymczasem w małym, podmiejskim domku mojej Babci, u której mieszkałam, było cieplutko, bo opał do kaflowych pieców gromadzi się rok wcześniej, wesoło płonęła lampa naftowa i świeczki, a na kuchni bulgotał kociołek pysznej zupy z zapasów wyciągniętych z piwniczki i spiżarni. Kociołek, bo cała bliższa i dalsza rodzina gromadziła się w tej oazie ciepła.
Patrzyłam, chłonęłam i wyciągnęłam wnioski. Można cieszyć się dobrami kultury i cywilizacji, ale nie trzeba od nich uzależniać swego życia. Rozwiązania najprostsze są najbardziej niezawodne. Jedyny pewnym elementem w tym niepewnym świecie jest ziemia, własny kawałek ziemi, który można zamienić na swoje schronienie i swój raj.
To tyle na razie o potrzebach duszy, choć można by tak jeszcze długo. A potrzeby umysłu? No cóż, im dłużej żyję, tak jak żyję, tym bardziej dociera do mnie słuszność naszego wyboru. Im więcej się uczę, tym bardziej rozumiem, jak ważne nie tylko dla nas i naszego zdrowia, ale dla całej Ziemi jest takie podejście do naszego na niej bytowania. To, co na początku było wyborem instynktownym i uczuciowym, dostaje swoją rozumową podpórkę.
Poza tym samo ogrodnictwo, samo nasze bycie tu jest ciągłym uczeniem się. Zimą "udaję się na uniwersytet" i uczę się. A jeszcze tyle mi zostało! Chciałabym poznać gwiazdy, owady, wszystkie ptaki nie tylko z nazwy, ale też ich współzależności.
Kiedyś, na początku, kiedy okazało się, że w owym czasie na naszym terenie nikogo nie interesowały ekologiczne warzywa na sprzedaż, miałam zamiar iść do pracy. Usiedliśmy jednak i podliczyliśmy wydatki na dojazdy, reprezentacyjne ubrania i kosmetyki, na żywność, której nie dałabym rady sama hodować, na lekarzy ewentualnie. I wyszło, że nic bym nie zarobiła, a straciła. Na dodatek kiedy przyjrzałam się stosunkom panującym w tej pracy, to powiedziałam sobie, że szkoda paść moim czasem (którego na tej ziemi mam tak mało), moim spokojem ducha i szczęściem mojej rodziny tego molocha. Jestem przekonana, że wtedy podjęłam najbardziej słuszną decyzję w moim życiu.
Potrzeby ciała - bo my naprawdę nie umiemy żyć w mieście, bo potrzebujemy kontaktu z ziemią i z naturą. Czegoś realnego i prawdziwego. Poza tym macie rację, mamy dość oszukanej, bezsmakowej żywności. Oraz dość nabijania kabzy rozmaitym pośrednikom oraz politykom (przez taksy). Kiedy dowiedziałam się, że człowiek, który kupuje przetworzoną żywność, zjada rocznie ekwiwalent trzech paczek proszku do prania różnych chemikaliów, to dreszcz mnie przeszedł. Poza tym nasze kochane ciałko lubi pracę na świeżym powietrzu.
W dzieciństwie i młodości bardzo łatwo zapadałam na różne choroby. Moja zmora: bolące gardło, kaszel, wieczne przeziębienie, bóle reumatyczne. Odkąd tu jesteśmy i "jemy swoje" - prawie nie choruję. Czasem się zdarzy, tak raz na dwa-trzy lata, ale mija szybko. A biegam nieraz przemoczona, zimą wyskakuję w piżamie rankiem po drewno na opał, śpię przez 9 miesięcy w roku przy uchylonym oknie... Podobnie córka i mąż. I tak było nawet wtedy, kiedy córka chodziła do dwóch szkół (zwykłej i muzycznej), a my mieliśmy sporo kontaktów z ludźmi, bo do muzycznej trzeba było jej towarzyszyć. Natomiast kiedy przeniosła się do internatu i przestała jadać w domu - zaczęły ją chwytać grypki i przeziębienia. Ale i tak mniej, niż jej koleżanki.
Potrzeby duszy są tak różnorakie, że trudno je wymienić - potrzeba spokoju, uczucia, potrzeba tworzenia. Wszystkie one znajdują ujście w tym, co robimy. Praca na ziemi zmienia człowieka na lepsze, bo w niej styka się z prawdami prostymi. Świat dzisiejszy jest tak pokręcony, tak pełen zupełnie niepotrzebnych napięć, podburzania ludzi na siebie, że logiczność, spójność i prawdziwość świata natury jest znakomitą odtrutką.
Własna żywność daje też poczucie bezpieczeństwa. Nasze pokolenie wie, jak krucha jest cywilizacja dobrobytu i jak łatwo można przejść od niej do niewyobrażalnego kryzysu. Przecież początek lat 70 to była era względnego dobrobytu i pewności! A po niej nastał najczarniejszy kryzys i walka o przetrwanie... Pamiętam niezwykle ostrą zimę 78/79. Stanęły pociągi, drogi zasypane kilkumetrowymi zaspami. Mróz. Brak elektryczności przez kilka tygodni. Nasze rodziny, bardzo dumne ze swoich mieszkań w blokach, "z prawdziwymi łazienkami i komfortem", nagle znalazły się w ciemności i zimnie i głodzie. Woda w kranach zamarzła, a studni niet. Wiecie, co dzieje się w nieogrzewanym mieszkaniu przy przeszło 20 stopniach mrozu? A jeszcze jak zamarzła kanalizacja, nie ma wody do spłukania kibla, a sławojki "toże niet"? Sklepy jeszcze bardziej puste, niż zwykle, bo żywności nie dowieźli. Tymczasem w małym, podmiejskim domku mojej Babci, u której mieszkałam, było cieplutko, bo opał do kaflowych pieców gromadzi się rok wcześniej, wesoło płonęła lampa naftowa i świeczki, a na kuchni bulgotał kociołek pysznej zupy z zapasów wyciągniętych z piwniczki i spiżarni. Kociołek, bo cała bliższa i dalsza rodzina gromadziła się w tej oazie ciepła.
Patrzyłam, chłonęłam i wyciągnęłam wnioski. Można cieszyć się dobrami kultury i cywilizacji, ale nie trzeba od nich uzależniać swego życia. Rozwiązania najprostsze są najbardziej niezawodne. Jedyny pewnym elementem w tym niepewnym świecie jest ziemia, własny kawałek ziemi, który można zamienić na swoje schronienie i swój raj.
To tyle na razie o potrzebach duszy, choć można by tak jeszcze długo. A potrzeby umysłu? No cóż, im dłużej żyję, tak jak żyję, tym bardziej dociera do mnie słuszność naszego wyboru. Im więcej się uczę, tym bardziej rozumiem, jak ważne nie tylko dla nas i naszego zdrowia, ale dla całej Ziemi jest takie podejście do naszego na niej bytowania. To, co na początku było wyborem instynktownym i uczuciowym, dostaje swoją rozumową podpórkę.
Poza tym samo ogrodnictwo, samo nasze bycie tu jest ciągłym uczeniem się. Zimą "udaję się na uniwersytet" i uczę się. A jeszcze tyle mi zostało! Chciałabym poznać gwiazdy, owady, wszystkie ptaki nie tylko z nazwy, ale też ich współzależności.
Kiedyś, na początku, kiedy okazało się, że w owym czasie na naszym terenie nikogo nie interesowały ekologiczne warzywa na sprzedaż, miałam zamiar iść do pracy. Usiedliśmy jednak i podliczyliśmy wydatki na dojazdy, reprezentacyjne ubrania i kosmetyki, na żywność, której nie dałabym rady sama hodować, na lekarzy ewentualnie. I wyszło, że nic bym nie zarobiła, a straciła. Na dodatek kiedy przyjrzałam się stosunkom panującym w tej pracy, to powiedziałam sobie, że szkoda paść moim czasem (którego na tej ziemi mam tak mało), moim spokojem ducha i szczęściem mojej rodziny tego molocha. Jestem przekonana, że wtedy podjęłam najbardziej słuszną decyzję w moim życiu.
niedziela, 13 października 2013
Grzyby, kompost i szparagi
Wczoraj ścinałam zeschnięte łodygi szparagów, cięłam je na kawałki i wywiozłam na kompost. Szparagi to cudowne warzywo, które rośnie przez kilkanaście lat, daje plony na początku wiosny, kiedy nawet rzodkiewki inspektowe dopiero pokazują pierwsze liście. A wtedy tak bardzo chce się nowalijek... Wiele osób, które twierdziły, że nie lubią szparagów, po spróbowaniu naszych stało się ich fanami. Sekret? Bardzo prosty - szparagi smaczne są tylko świeżo zebrane. Można je przechowywać 1 dzień (dosłownie: JEDEN) w lodówce, zawinięte w wilgotną ściereczkę. A ile dni mają szparagi w sklepie? W każdym razie takie świeżutkie, prosto z grządki są doskonałe, nawet na surowo.
Szparagi lubią piaszczystą, lekką ziemię, ale też są dość łakome. Z tym, że zweryfikowałam trochę to stwierdzenie. Fakt, że piaszczysta ziemia przydaje się, kiedy chcemy usypywać kopce do bielenia. Ja swoich szparagów nie bielę, po prostu w sezonie (od kwietnia do czerwca) ścinam nowe pędy, takie trochę "pomalowane" słońcem i zasobniejsze w witaminy, niż bielone. Co drugi dzień, czasem codziennie.
Hoduje się je bardzo prosto - wystarczy wykopać rów, który wypełniamy kompostem (można też po prostu zrobić "wgłębioną grządkę", na której w pierwszym roku uprawiamy dynie czy ogórki, potem ziemniaki, a w końcu jest gotowa na przyjęcie szparagów). W ten sposób można uprawiać szparagi nawet w ciężkiej, gliniastej czy lessowej ziemi.
Młode szparagi (ja część wyhodowałam z nasion, ale można dziś znaleźć w necie, albo skontaktować się ze mną) sadzi się w tej bogatej ziemi w rozstawie co najmniej 1 metra od siebie. Podobną odległość trzeba zachować od innych grządek, bo rozrastają się, zarówno wszerz, jak wzwyż, niemożliwie. Dopóki są młode, można siać czy sadzić między nimi inne warzywa, np. sałatę czy pietruszkę (dobre sąsiedztwo). O sąsiedztwie warzyw porozmawiamy kiedy indziej.
Na jedną osobę wystarczą w zupełności 2-3 rośliny.. Potem wystarczy je ściółkować czym się da (siano, słoma, wyrwane chwasty, trawa z kosiarki), a będą rosły i rozkrzewiały się w tym samym miejscu przez wiele lat. Czasem można (a nawet trzeba) podrzucić trochę gnoju. I znowu - nie kopać, tylko rozścielić po powierzchni i przykryć innymi resztkami roślin.
Po zbiorach szparagi dają wysokie do 2 metrów, "pierzaste" łodygi (asparagus znany z bukietów). Ponieważ u nich jest rozdzielność płci, niektóre potem dają czerwone owocki, a inne nie. Kwiaty - maleńkie i zielonkawe - przywabiają pszczoły. W okresie kwitnienia staram omijać je dużym łukiem. Niech się pszczółki pożywią.
To wszystko, jeśli chodzi o uprawę - łatwa, a korzyść duża.
Teraz o kompoście. Nawet jeśli mamy wzniesione grządki, to kompost zawsze się przydaje. Jednak mnie odrzucała cała ta robota - sprawdzanie temperatury, przerzucanie itp. Poszłam więc na łatwiznę i zrobiłam kompost dżdżownicowy. Posłużyły mi do tego fundamenty po suszarni tytoniu, taki prostokąt 4 na 2 metry, ocienione drzewami. To ważne, żeby kompost był w cieniu. Najlepsze są do tego leszczyna i dziki bez, ale inne drzewa i krzewy liściaste też są dobre.
Fundamenty te okalają dość głęboką dziurę, którą wykorzystujemy w następujący sposób: przy jednym z krótszych boków wysypujemy wszelkie odpadki organiczne (zawartość wiadra na kompost z domu, skoszona trawa, wyrwane chwasty (nawet perz), trochę gnoju, nawet trochę papieru czy kartonu). W sumie wszystko, co organiczne, dbając tylko, żeby odpady bogate w węgiel (C), jak słoma, suche siano itp. były zrównoważone odpadami bogatymi w azot, jak gnój, zielona trawa, zielone resztki roślin. Pomału jedna strona dołu zapełnia się, a kiedy jest pełna po brzegi, zaczynamy składać po drugiej stronie.
Kilkanaście lat temu wpuściłam tam garść dżdżownic kalifornijskich, które się zadomowiły, rozmnożyły i teraz odwalają za nas całą robotę. A na dokładkę nie domagają się ani podwyżek, ani urlopów, o ubezpieczeniu nie mówiąc, hi hi hi.
Kiedy potrzebujemy kompostu (na ogół wiosną), to zdejmujemy "skórę" czyli wierzchnią warstwę ze starego stosu i przekładamy ją na nowy, zaszczepiając w ten sposób bakterie, grzyby i inne mikroorganizmy. Dżdżownice przechodzą same, jak tylko zwęszą nowe żarło. A pod spodem znajdujemy świetną ziemię kompostową.
Po ułożeniu sporej warstwy łodyg szparagowych i po przykryciu ich kilkoma taczkami gnoju, w oczekiwaniu na następną warstwę łodyg i resztek, nagle wzięła mnie ochota na skok do lasu.
Dla mnie las jest jak świątynie, miejsce medytacji i ładowania energii. Wzięłam więc koszyk, wsiadłam do Groszka (dawniej używałam roweru, ale z wiekiem coraz bardziej cenię czas i własne siły oraz mam respekt przed pogodą - wczoraj wyglądało na to, że może padać, a pedałowanie w deszczu brrrr).
Spędziłam tam niewiele czasu, ot tak z godzinkę, żeby naładować baterie, ale mały koszyk był pełny. Dziś na obiad mieliśmy wytrawne naleśniki z sosem grzybowym z warzywami oraz sałatkę z białej kapusty, pora, marchewki i jabłek. Pycha.
A teraz obrazek jesiennego lasu, nie mojego autorstwa, ale dobrze oddaje klimat. Rozumiecie, czemu jesienią mam ochotę tam zamieszkać?
Szparagi lubią piaszczystą, lekką ziemię, ale też są dość łakome. Z tym, że zweryfikowałam trochę to stwierdzenie. Fakt, że piaszczysta ziemia przydaje się, kiedy chcemy usypywać kopce do bielenia. Ja swoich szparagów nie bielę, po prostu w sezonie (od kwietnia do czerwca) ścinam nowe pędy, takie trochę "pomalowane" słońcem i zasobniejsze w witaminy, niż bielone. Co drugi dzień, czasem codziennie.
Hoduje się je bardzo prosto - wystarczy wykopać rów, który wypełniamy kompostem (można też po prostu zrobić "wgłębioną grządkę", na której w pierwszym roku uprawiamy dynie czy ogórki, potem ziemniaki, a w końcu jest gotowa na przyjęcie szparagów). W ten sposób można uprawiać szparagi nawet w ciężkiej, gliniastej czy lessowej ziemi.
Młode szparagi (ja część wyhodowałam z nasion, ale można dziś znaleźć w necie, albo skontaktować się ze mną) sadzi się w tej bogatej ziemi w rozstawie co najmniej 1 metra od siebie. Podobną odległość trzeba zachować od innych grządek, bo rozrastają się, zarówno wszerz, jak wzwyż, niemożliwie. Dopóki są młode, można siać czy sadzić między nimi inne warzywa, np. sałatę czy pietruszkę (dobre sąsiedztwo). O sąsiedztwie warzyw porozmawiamy kiedy indziej.
Na jedną osobę wystarczą w zupełności 2-3 rośliny.. Potem wystarczy je ściółkować czym się da (siano, słoma, wyrwane chwasty, trawa z kosiarki), a będą rosły i rozkrzewiały się w tym samym miejscu przez wiele lat. Czasem można (a nawet trzeba) podrzucić trochę gnoju. I znowu - nie kopać, tylko rozścielić po powierzchni i przykryć innymi resztkami roślin.
Po zbiorach szparagi dają wysokie do 2 metrów, "pierzaste" łodygi (asparagus znany z bukietów). Ponieważ u nich jest rozdzielność płci, niektóre potem dają czerwone owocki, a inne nie. Kwiaty - maleńkie i zielonkawe - przywabiają pszczoły. W okresie kwitnienia staram omijać je dużym łukiem. Niech się pszczółki pożywią.
To wszystko, jeśli chodzi o uprawę - łatwa, a korzyść duża.
Teraz o kompoście. Nawet jeśli mamy wzniesione grządki, to kompost zawsze się przydaje. Jednak mnie odrzucała cała ta robota - sprawdzanie temperatury, przerzucanie itp. Poszłam więc na łatwiznę i zrobiłam kompost dżdżownicowy. Posłużyły mi do tego fundamenty po suszarni tytoniu, taki prostokąt 4 na 2 metry, ocienione drzewami. To ważne, żeby kompost był w cieniu. Najlepsze są do tego leszczyna i dziki bez, ale inne drzewa i krzewy liściaste też są dobre.
Fundamenty te okalają dość głęboką dziurę, którą wykorzystujemy w następujący sposób: przy jednym z krótszych boków wysypujemy wszelkie odpadki organiczne (zawartość wiadra na kompost z domu, skoszona trawa, wyrwane chwasty (nawet perz), trochę gnoju, nawet trochę papieru czy kartonu). W sumie wszystko, co organiczne, dbając tylko, żeby odpady bogate w węgiel (C), jak słoma, suche siano itp. były zrównoważone odpadami bogatymi w azot, jak gnój, zielona trawa, zielone resztki roślin. Pomału jedna strona dołu zapełnia się, a kiedy jest pełna po brzegi, zaczynamy składać po drugiej stronie.
Kilkanaście lat temu wpuściłam tam garść dżdżownic kalifornijskich, które się zadomowiły, rozmnożyły i teraz odwalają za nas całą robotę. A na dokładkę nie domagają się ani podwyżek, ani urlopów, o ubezpieczeniu nie mówiąc, hi hi hi.
Kiedy potrzebujemy kompostu (na ogół wiosną), to zdejmujemy "skórę" czyli wierzchnią warstwę ze starego stosu i przekładamy ją na nowy, zaszczepiając w ten sposób bakterie, grzyby i inne mikroorganizmy. Dżdżownice przechodzą same, jak tylko zwęszą nowe żarło. A pod spodem znajdujemy świetną ziemię kompostową.
Po ułożeniu sporej warstwy łodyg szparagowych i po przykryciu ich kilkoma taczkami gnoju, w oczekiwaniu na następną warstwę łodyg i resztek, nagle wzięła mnie ochota na skok do lasu.
Dla mnie las jest jak świątynie, miejsce medytacji i ładowania energii. Wzięłam więc koszyk, wsiadłam do Groszka (dawniej używałam roweru, ale z wiekiem coraz bardziej cenię czas i własne siły oraz mam respekt przed pogodą - wczoraj wyglądało na to, że może padać, a pedałowanie w deszczu brrrr).
Spędziłam tam niewiele czasu, ot tak z godzinkę, żeby naładować baterie, ale mały koszyk był pełny. Dziś na obiad mieliśmy wytrawne naleśniki z sosem grzybowym z warzywami oraz sałatkę z białej kapusty, pora, marchewki i jabłek. Pycha.
A teraz obrazek jesiennego lasu, nie mojego autorstwa, ale dobrze oddaje klimat. Rozumiecie, czemu jesienią mam ochotę tam zamieszkać?
sobota, 12 października 2013
Dlaczego nam się chce?
" Że też wam się chce!" - słyszymy to bardzo często. I jeszcze "w waszym wieku", "a moglibyście tak wygodnie sobie żyć", "chcecie na wsi, to jak wszyscy lepsi państwo zbudujcie sobie domek gdzieś nad jeziorem albo na obrzeżach miasta", "moglibyście się nie męczyć"... I wiele, wiele innych.
Zwłaszcza moja Mama, zachwycona swoim mieszkankiem w bloku, gdzie "o nic nie musi się martwić", gdzie ma blisko do sklepu, lekarza, kościoła i na cmentarz, uważa nas za pomylonych. Bo przecież takie ładne warzywa można kupić w markecie albo na targu...
Dlaczego więc chce się nam rąbać drewno, wynosić popiół, pracować całymi dniami w ogrodzie, żeby potem jesienią znów całymi dniami napełniać słoiki, zamrażarkę i piwniczkę?
Dlaczego codziennie trzeba wstawać rano, żeby zająć się zwierzętami i - o zgrozo! - babrać się w gnoju od czasu do czasu? Byli tacy, których ten gnój mocno zbrzydził, do tego stopnia, że nie mają ochoty jeść naszych warzyw :)
A przecież moglibyśmy żyć tak wygodnie. W naszym wieku i z naszym... A nie, wróć, zdrowie mamy olśniewające wręcz.
A co Wy myślicie, dlaczego nam się chce?
Zwłaszcza moja Mama, zachwycona swoim mieszkankiem w bloku, gdzie "o nic nie musi się martwić", gdzie ma blisko do sklepu, lekarza, kościoła i na cmentarz, uważa nas za pomylonych. Bo przecież takie ładne warzywa można kupić w markecie albo na targu...
Dlaczego więc chce się nam rąbać drewno, wynosić popiół, pracować całymi dniami w ogrodzie, żeby potem jesienią znów całymi dniami napełniać słoiki, zamrażarkę i piwniczkę?
Dlaczego codziennie trzeba wstawać rano, żeby zająć się zwierzętami i - o zgrozo! - babrać się w gnoju od czasu do czasu? Byli tacy, których ten gnój mocno zbrzydził, do tego stopnia, że nie mają ochoty jeść naszych warzyw :)
A przecież moglibyśmy żyć tak wygodnie. W naszym wieku i z naszym... A nie, wróć, zdrowie mamy olśniewające wręcz.
A co Wy myślicie, dlaczego nam się chce?
piątek, 11 października 2013
Jesienna obfitość
Pomimo późnej i wyjątkowo zimnej wiosny, a potem deszczowego początku lata, nasz ogród wydał zadziwiająco bujne plony warzyw i owoców. Po raz pierwszy od kilku lat znowu mieliśmy różne śliwki: węgierki, renklody, ałycze żółte i czerwone. U nas one rosną ładnie, ale jako że kwitną wcześnie, to prawie co roku Zimni Ogrodnicy zwarzą kwiaty albo zawiązki owoców. U nas zdarzają się czasem przymrozki nawet w czerwcu, a w tym roku jak już zrobiło się ciepło, to tak trwało.
Przepięknie wyrosły wszelkie warzywa, nie tylko te mało wymagające, jak buraki czy marchew, ale nawet selery, kapusta i pory. Na początku istnienia ogrodu nie mogłam dochować się kapusty większej, niż pięść i pora grubszego, niż ołówek, a teraz sami zobaczcie.
Wiem, wiem, chwalę się tą kapuchą niemożebnie, ale naprawdę cieszę się, że mi się udało. A wyrosła ona w miejscu, gdzie ziemia była bardzo słaba i gliniasta - przy kładzeniu wodociągu wyciągnięto na wierzch martwicę i glinę. Nic nie chciało tam rosnąć. Porobiłam więc wzniesione grządki. Czasem nazywa się to wałami permakulturowymi, ale nie przepadam za tą nazwą. Wzniesione grządki robię od początku, zanim jeszcze ktokolwiek zaczął mówić o permakulturze. Na początku robiłam je super starannie - zdejmowałam wierzchnią warstwę gleby, dawałam "trzon" z drewna lub badyli czy gałązek, okładałam to warstwami gnoju i resztek roślinnych i przykrywałam odgarniętą glebą. Na dole jest taka grządka, zrobiona jesienią poprzedniego roku, na której rosną ogórki i fasolka szparagowa. Kapusta rośnie na 3 letniej grządce, która już się rozłożyła i opadła.
Obecnie czasem idę na łatwiznę i po prostu gromadzę na wybranym kawałku ziemi gnój i resztki roślinne oraz słomę czy siano, układając je grubą warstwą równo po powierzchni. Dbam tylko o to, żeby gnój zawsze był pod spodem, przykryty "materiałem roślinnym". Utygan sama na to wpadła i nazywa "kanapkami". Na zimę takie kanapki przykrywam dość obficie słomą lub liśćmi, a na wiosnę już można na nich sadzić dynie, ziemniaki lub pomidory. Chociaż pomidorów nie polecam, u nas zawsze łapią zarazę ziemniaczaną zanim wydadzą plony. Dla nich rezerwuję tunel.
Piszę o tych wzniesionych grządkach dlatego, że teraz jest najlepsza pora do ich budowania. Przez zimę zdążą się "przegryźć" i na wiosnę można będzie sadzić bez obawy.
Jednak nawet bez budowania grządek warto wykorzystać zbieranie plonów, aby oczyścić i przykryć na zimę ziemię w ogrodzie. Oczyścić, bo chwaściory rosną nawet pod śniegiem i wiosną będziemy mieli o wiele więcej roboty z nimi, a przykryć, żeby gleba nie podlegała erozji. Dżdżownice dużą część tej ściółki wciągną do środka gleby i zjedzą, przerabiając ją na pierwszorzędny nawóz. Resztę wystarczy wiosną zagrabić, jeśli mamy siać (jakoś w ściółce warzywa wschodzą słabiej), albo po prostu odgarnąć tylko w miejscach, gdzie sadzimy flance np.kapusty. Jeśli macie w ogrodzie ziemię względnie lekką, to nie będzie ona wymagała kopania. Ewentualnie można ją trochę rozluźnić motyczką. Natomiast na podniesionych grządkach ziemi absolutnie się nie kopię, tylko wyrywa chwasty i zagrabia. Szybko, lekko i przyjemnie.
Przepięknie wyrosły wszelkie warzywa, nie tylko te mało wymagające, jak buraki czy marchew, ale nawet selery, kapusta i pory. Na początku istnienia ogrodu nie mogłam dochować się kapusty większej, niż pięść i pora grubszego, niż ołówek, a teraz sami zobaczcie.
Wiem, wiem, chwalę się tą kapuchą niemożebnie, ale naprawdę cieszę się, że mi się udało. A wyrosła ona w miejscu, gdzie ziemia była bardzo słaba i gliniasta - przy kładzeniu wodociągu wyciągnięto na wierzch martwicę i glinę. Nic nie chciało tam rosnąć. Porobiłam więc wzniesione grządki. Czasem nazywa się to wałami permakulturowymi, ale nie przepadam za tą nazwą. Wzniesione grządki robię od początku, zanim jeszcze ktokolwiek zaczął mówić o permakulturze. Na początku robiłam je super starannie - zdejmowałam wierzchnią warstwę gleby, dawałam "trzon" z drewna lub badyli czy gałązek, okładałam to warstwami gnoju i resztek roślinnych i przykrywałam odgarniętą glebą. Na dole jest taka grządka, zrobiona jesienią poprzedniego roku, na której rosną ogórki i fasolka szparagowa. Kapusta rośnie na 3 letniej grządce, która już się rozłożyła i opadła.
Obecnie czasem idę na łatwiznę i po prostu gromadzę na wybranym kawałku ziemi gnój i resztki roślinne oraz słomę czy siano, układając je grubą warstwą równo po powierzchni. Dbam tylko o to, żeby gnój zawsze był pod spodem, przykryty "materiałem roślinnym". Utygan sama na to wpadła i nazywa "kanapkami". Na zimę takie kanapki przykrywam dość obficie słomą lub liśćmi, a na wiosnę już można na nich sadzić dynie, ziemniaki lub pomidory. Chociaż pomidorów nie polecam, u nas zawsze łapią zarazę ziemniaczaną zanim wydadzą plony. Dla nich rezerwuję tunel.
Piszę o tych wzniesionych grządkach dlatego, że teraz jest najlepsza pora do ich budowania. Przez zimę zdążą się "przegryźć" i na wiosnę można będzie sadzić bez obawy.
Jednak nawet bez budowania grządek warto wykorzystać zbieranie plonów, aby oczyścić i przykryć na zimę ziemię w ogrodzie. Oczyścić, bo chwaściory rosną nawet pod śniegiem i wiosną będziemy mieli o wiele więcej roboty z nimi, a przykryć, żeby gleba nie podlegała erozji. Dżdżownice dużą część tej ściółki wciągną do środka gleby i zjedzą, przerabiając ją na pierwszorzędny nawóz. Resztę wystarczy wiosną zagrabić, jeśli mamy siać (jakoś w ściółce warzywa wschodzą słabiej), albo po prostu odgarnąć tylko w miejscach, gdzie sadzimy flance np.kapusty. Jeśli macie w ogrodzie ziemię względnie lekką, to nie będzie ona wymagała kopania. Ewentualnie można ją trochę rozluźnić motyczką. Natomiast na podniesionych grządkach ziemi absolutnie się nie kopię, tylko wyrywa chwasty i zagrabia. Szybko, lekko i przyjemnie.
czwartek, 10 października 2013
Wiedza dawnych Podlasiaków
Może to i dobrze się zdarzyło, że te filmiki wyszły na początku. Będę bardziej wiarygodna, mówiąc o ogrodach, o warzywnikach i o tym, co w nich dobrze jest zrobić. Ten blog jest w zamyśle blogiem o ogrodach i o dążeniu do samowystarczalności, oraz o życiu na wsi i różnych mądrościach i ich przeciwnościach z tym związanych. W zasadzie, według moich odkryć, to, co dawne i tradycyjne, jest jednocześnie bardzo mądre i przemyślane. To, co "postępowe" - niekoniecznie
Kiedy zamieszkaliśmy tutaj, otaczał nas ugór, na którym pasły się krowy. W sadzie, założonym jeszcze przed wojną, drzewa były w opłakanym stanie - połamane gałęzie, rak, narośla...
W sumie - to, co było zrobione przed wojną , w latach 20, było wręcz perfekcyjne. Sad - rozstaw drzew co 11 metrów, w rzędach północ-południe, dom - drewniany, ale taki "dworkowaty", postawiony w orientacji "kwadrans po 12", która sprawia, że każda ściana i każde okno dostaje swoją dawkę słońca.
Tłumaczę: dom jest ustawiony tak, że jeden węgieł jest skierowany dokładnie na południe. Dwie dłuższe ściany skierowane są na południowy-zachód i na północny-wschód. Zachowano tradycyjny podział na cztery pokoje (wiem, że dawniej było ich więcej). Kuchnia jest od północnego wschodu, z oknami na wschód, co sprawia, że rankiem zawsze jest tam słońce. Poza nią są trzy pokoje.
Były, tradycyjnie u nas, dwa wyjścia, w dwóch długich ścianach - kuchenne, od wschodo-północy i paradne, od południowego-zachodu. To ostatnie zamurowano, a szkoda. Kiedyś, to paradne wejście, ocienione gankiem, służyło w wyjątkowych okazjach. Jedną z nich było przyjmowanie gości na wyjątkowe uroczystości, inną - wyprowadzanie trumny ze zmarłym. Czyli dwoje drzwi do domu, dwie różne sfery, życie codzienne i wydarzenia wyjątkowe, uroczyste, Sacrum et profanum.
Nad strugą, dzisiaj "zmeliorowaną", a dawniej tworzącą zakola i rozlewiska, widać fundamenty dawnej bani czyli, mówiąc po dzisiejszemu, sauny. Nasi przodkowie nie byli brudasami, wystarczy przypomnieć króla Jagiełłę, który codziennie rano korzystał z takiej łaźni. Dziś to komfort i przywilej bogatych, dawniej stała u nas przy większości chłopskich domów.
Po dawnych budynkach gospodarczych zostały tylko rzędy kamieni, a właściwie głazów, luźno położonych, które stanowiły ich fundament. Zarówno domy, jak zabudowania gospodarcze, stały dosłownie na "kamieniach węgielnych" ( nie z węgla, ale z węgła, czyli z rogu). U nas grunt jest miękki, często podmokły i "pracuje" podczas mrozów, odwilży i suszy.W naszej posiadłości okropne garaże, postawione przez poprzednich właścicieli, już popękały. Podobne pęknięcia widzę często w "nowomodnych" budynkach z pustaków lub bloczków. Tymczasem dawne, drewniane budynki, położone na luźnych kamieniach, potem uszczelnianych gliną i słomą, "pracują" bez szkody dla całości przez dziesięciolecia.
Tak samo, jak uszczelnianie mchem okazuje się trwalsze i zdrowsze, niż uszczelnianie wełną mineralną, albo jak dach z augustowskiego wióru osikowego jest trwalszy i cieplejszy, niż dach ze współczesnej blachy.
Przez lata gromadzę wiedzę, porównuję parametry, wskazania sejsmiczne i zwykłą obserwację. Nie ma dwóch zdań. Przodkowie byli mądrzejsi od nas. Mieli też coś, czego nam brakuje: budowali i tworzyli z miłością i dbałością o szczegóły. Jak mi tego czasem za tym tęskno!
Kiedy zamieszkaliśmy tutaj, otaczał nas ugór, na którym pasły się krowy. W sadzie, założonym jeszcze przed wojną, drzewa były w opłakanym stanie - połamane gałęzie, rak, narośla...
W sumie - to, co było zrobione przed wojną , w latach 20, było wręcz perfekcyjne. Sad - rozstaw drzew co 11 metrów, w rzędach północ-południe, dom - drewniany, ale taki "dworkowaty", postawiony w orientacji "kwadrans po 12", która sprawia, że każda ściana i każde okno dostaje swoją dawkę słońca.
Tłumaczę: dom jest ustawiony tak, że jeden węgieł jest skierowany dokładnie na południe. Dwie dłuższe ściany skierowane są na południowy-zachód i na północny-wschód. Zachowano tradycyjny podział na cztery pokoje (wiem, że dawniej było ich więcej). Kuchnia jest od północnego wschodu, z oknami na wschód, co sprawia, że rankiem zawsze jest tam słońce. Poza nią są trzy pokoje.
Były, tradycyjnie u nas, dwa wyjścia, w dwóch długich ścianach - kuchenne, od wschodo-północy i paradne, od południowego-zachodu. To ostatnie zamurowano, a szkoda. Kiedyś, to paradne wejście, ocienione gankiem, służyło w wyjątkowych okazjach. Jedną z nich było przyjmowanie gości na wyjątkowe uroczystości, inną - wyprowadzanie trumny ze zmarłym. Czyli dwoje drzwi do domu, dwie różne sfery, życie codzienne i wydarzenia wyjątkowe, uroczyste, Sacrum et profanum.
Nad strugą, dzisiaj "zmeliorowaną", a dawniej tworzącą zakola i rozlewiska, widać fundamenty dawnej bani czyli, mówiąc po dzisiejszemu, sauny. Nasi przodkowie nie byli brudasami, wystarczy przypomnieć króla Jagiełłę, który codziennie rano korzystał z takiej łaźni. Dziś to komfort i przywilej bogatych, dawniej stała u nas przy większości chłopskich domów.
Po dawnych budynkach gospodarczych zostały tylko rzędy kamieni, a właściwie głazów, luźno położonych, które stanowiły ich fundament. Zarówno domy, jak zabudowania gospodarcze, stały dosłownie na "kamieniach węgielnych" ( nie z węgla, ale z węgła, czyli z rogu). U nas grunt jest miękki, często podmokły i "pracuje" podczas mrozów, odwilży i suszy.W naszej posiadłości okropne garaże, postawione przez poprzednich właścicieli, już popękały. Podobne pęknięcia widzę często w "nowomodnych" budynkach z pustaków lub bloczków. Tymczasem dawne, drewniane budynki, położone na luźnych kamieniach, potem uszczelnianych gliną i słomą, "pracują" bez szkody dla całości przez dziesięciolecia.
Tak samo, jak uszczelnianie mchem okazuje się trwalsze i zdrowsze, niż uszczelnianie wełną mineralną, albo jak dach z augustowskiego wióru osikowego jest trwalszy i cieplejszy, niż dach ze współczesnej blachy.
Przez lata gromadzę wiedzę, porównuję parametry, wskazania sejsmiczne i zwykłą obserwację. Nie ma dwóch zdań. Przodkowie byli mądrzejsi od nas. Mieli też coś, czego nam brakuje: budowali i tworzyli z miłością i dbałością o szczegóły. Jak mi tego czasem za tym tęskno!
Mamo, chwalą nas...
- Wy mnie, a ja was! Tak przedrzeźniała się ze mną moja Babcia, kiedy próbowałam czymś się chwalić. To mnie dość radykalnie oduczyło samochwalstwa, ale czasami trzeba...
Otóż chciałybyście zobaczyć nasz dom, ogród i zwierzaki, a ja mam kłopoty ze skonfigurowaniem aparatu z nowym komputerem. Tymczasem to już bardzo ładnie sfilmowano i obfotografowano w zeszłym roku, więc może by z tego skorzystać? Tym bardziej, że filmiki ciągle istnieją w wirtualnej przestrzeni.
A jak to było? Wtedy udzielałam się trochę na forum dla wieśniaczek, czasem dawałam jakieś porady odnośnie ogrodów, czasem jakieś zdjęcie. No i nagle dostaję list, że jakaś tam ekipa jakiejś Mai chce sfilmować nasz ogród. Myślałam, że ktoś sobie jaja robi, delikatnie mówiąc, ale nie... A że w zasadzie telewizji nie oglądam, a mąż ogląda tylko fhhhhhancuską, to nie znałam programu. A że o telewizji w ogóle mam zdanie, jakie mam, to miałam obawy.Złapałam więc telefon i do koleżanki dziennikarki z pytaniem co to jest, a ona na to, że fajni ludzie i można się zgodzić. O! Więc się zgodziłam i przyjechali. Bardzo fajni, mili i przyjaźni ludzie. A co nakręcili, to możecie zobaczyć pod podanymi linkami. No, tylko nie ucieknijcie z krzykiem....
http://tvnmeteo.tvn24.pl/wideo/pachnacy-jablkami-ogrod-na-podlasiu-odc399,46,10,546015.html
http://tvnmeteo.tvn24.pl/magazyny/maja-w-ogrodzie,13/odcinki-online,1,7,1,0/powrot-na-podlasie-do-francusko-polskiego-ogrodu-odc-415,700723.html
Niestety, linki nie otwierają się... nie wiem, dlaczego. Można po prostu wpisać w google tytuły odcinków, wtedy można je znaleźć. Ja je tak odnalazłam.
Dzięki radom Ali poprawiłam linki i już powinny się otwierać :)
Otóż chciałybyście zobaczyć nasz dom, ogród i zwierzaki, a ja mam kłopoty ze skonfigurowaniem aparatu z nowym komputerem. Tymczasem to już bardzo ładnie sfilmowano i obfotografowano w zeszłym roku, więc może by z tego skorzystać? Tym bardziej, że filmiki ciągle istnieją w wirtualnej przestrzeni.
A jak to było? Wtedy udzielałam się trochę na forum dla wieśniaczek, czasem dawałam jakieś porady odnośnie ogrodów, czasem jakieś zdjęcie. No i nagle dostaję list, że jakaś tam ekipa jakiejś Mai chce sfilmować nasz ogród. Myślałam, że ktoś sobie jaja robi, delikatnie mówiąc, ale nie... A że w zasadzie telewizji nie oglądam, a mąż ogląda tylko fhhhhhancuską, to nie znałam programu. A że o telewizji w ogóle mam zdanie, jakie mam, to miałam obawy.Złapałam więc telefon i do koleżanki dziennikarki z pytaniem co to jest, a ona na to, że fajni ludzie i można się zgodzić. O! Więc się zgodziłam i przyjechali. Bardzo fajni, mili i przyjaźni ludzie. A co nakręcili, to możecie zobaczyć pod podanymi linkami. No, tylko nie ucieknijcie z krzykiem....
http://tvnmeteo.tvn24.pl/wideo/pachnacy-jablkami-ogrod-na-podlasiu-odc399,46,10,546015.html
http://tvnmeteo.tvn24.pl/magazyny/maja-w-ogrodzie,13/odcinki-online,1,7,1,0/powrot-na-podlasie-do-francusko-polskiego-ogrodu-odc-415,700723.html
Niestety, linki nie otwierają się... nie wiem, dlaczego. Można po prostu wpisać w google tytuły odcinków, wtedy można je znaleźć. Ja je tak odnalazłam.
Dzięki radom Ali poprawiłam linki i już powinny się otwierać :)
środa, 9 października 2013
Kiszenie kapusty
Piękny, jesienny dzień. Powietrze takie, że można je pić jak wino, łagodne światło, ciepłe kolory, czasem przełamane błękitem czy zielenią. To moja ulubiona pora roku. Wiosnę też lubię, ale wiosną jest jakaś podskórna gorączka, jakieś oczekiwanie - byle prędzej do lata, byle zdążyć... Jesień niczego od nas nie chce i niczego nie oczekuje. W sobie czuć uspokojenie, trochę lenistwa i zachwyt. Tymczasem trzeba zagospodarować to wszystko, co lato nam dało, zabezpieczyć się na zimę.
Pracując powoli i od niechcenia oczyściłam dziś cebulę i szalotkę, które od kilku dni schły pod hangarem, zebrałam miechunkę czyli rodzynki brazylijskie i zagotowałam je w syropie, zrobiłam obiad, potowarzyszyłam fachowcowi, który przyszedł zrobić okna na strychu oraz przygotowałam i wyparzyłam kamionkowy gar do kiszenia kapusty. Dojrzałam też pierzaste i futrzaste, nakarmiłam lub wyprowadziłam na paszę. Wszystko tak jakoś mimochodem, spokojniutko. Teraz będę kroić kapustę. dodaję do niej startą marchewkę i ziarna kopru.
Pamiętam, jak moja Miasteczkowa Babcia jesienią przygotowywała wielka beczkę. Kroiłyśmy wtedy wszystkie razem, nożami. Nie używało się u nas szatkownicy, trudno powiedzieć dlaczego. Teraz też nie używam, chociaż kupiłam na początku naszego pobytu. Jakaś wybrakowana jest, nie daje się jej używać, a jak już, to kroi grubo. Tyle że teraz kroję sama, smutno tak jakoś. Ale oczywiście musi być czysty fartuch, gruba sól pomieszana z koprem i tarta na grubej tarce marchewka.
U nas nigdy nie deptało się kapusty nogami, zgodnie uważaliśmy to za obrzydliwe. Nawet długo nie wiedziałam, że tak można. Dziadek sporządził szeroki, wielki tłok z drewna jesionowego i nim ubijało się kapustę. Dzisiaj używam zwykłego, kuchennego tłuczka. Nawet szybko i sprawnie to idzie, sok pryska na wszystkie strony, przykrywa ubite liście. A jak pachnie....
Beczka też nie jest nam potrzebna - stanowczo za duża i za trudno manipulować nią jednej osobie. Używam kamionkowych naczyń z rowkiem na wodę przy pokrywce. Dobre są, wszelkie kiszonki się w nich udają znakomicie. Za to ubitą kapustę, obłożoną całymi liśćmi, obciążam tak jak Babcie, wyszorowanym i wyparzonym kamieniem. Próbowałam inaczej, nie powiem, kapusta udawała się, ale jakoś czegoś jej brakowało. Może te nasze granity i bazalty, w które nasza ziemia obfituje, te "kości ziemi" mają coś w sobie?
A na zakończenie obrazek jesienny znad jeziora Sajno, nad którym spacerujemy dość często.
Pracując powoli i od niechcenia oczyściłam dziś cebulę i szalotkę, które od kilku dni schły pod hangarem, zebrałam miechunkę czyli rodzynki brazylijskie i zagotowałam je w syropie, zrobiłam obiad, potowarzyszyłam fachowcowi, który przyszedł zrobić okna na strychu oraz przygotowałam i wyparzyłam kamionkowy gar do kiszenia kapusty. Dojrzałam też pierzaste i futrzaste, nakarmiłam lub wyprowadziłam na paszę. Wszystko tak jakoś mimochodem, spokojniutko. Teraz będę kroić kapustę. dodaję do niej startą marchewkę i ziarna kopru.
Pamiętam, jak moja Miasteczkowa Babcia jesienią przygotowywała wielka beczkę. Kroiłyśmy wtedy wszystkie razem, nożami. Nie używało się u nas szatkownicy, trudno powiedzieć dlaczego. Teraz też nie używam, chociaż kupiłam na początku naszego pobytu. Jakaś wybrakowana jest, nie daje się jej używać, a jak już, to kroi grubo. Tyle że teraz kroję sama, smutno tak jakoś. Ale oczywiście musi być czysty fartuch, gruba sól pomieszana z koprem i tarta na grubej tarce marchewka.
U nas nigdy nie deptało się kapusty nogami, zgodnie uważaliśmy to za obrzydliwe. Nawet długo nie wiedziałam, że tak można. Dziadek sporządził szeroki, wielki tłok z drewna jesionowego i nim ubijało się kapustę. Dzisiaj używam zwykłego, kuchennego tłuczka. Nawet szybko i sprawnie to idzie, sok pryska na wszystkie strony, przykrywa ubite liście. A jak pachnie....
Beczka też nie jest nam potrzebna - stanowczo za duża i za trudno manipulować nią jednej osobie. Używam kamionkowych naczyń z rowkiem na wodę przy pokrywce. Dobre są, wszelkie kiszonki się w nich udają znakomicie. Za to ubitą kapustę, obłożoną całymi liśćmi, obciążam tak jak Babcie, wyszorowanym i wyparzonym kamieniem. Próbowałam inaczej, nie powiem, kapusta udawała się, ale jakoś czegoś jej brakowało. Może te nasze granity i bazalty, w które nasza ziemia obfituje, te "kości ziemi" mają coś w sobie?
A na zakończenie obrazek jesienny znad jeziora Sajno, nad którym spacerujemy dość często.
wtorek, 8 października 2013
Kto, gdzie, dlaczego?
To już 16 lat, jak znaleźliśmy nasze siedlisko pod lipą i jesionem. Przez ten czas dziecko dorosło, my się postarzeliśmy, a kawałek ugoru z kilkoma drzewami i zdewastowanym starym sadem przemienił się w bajkowy ogród.
Czasem słyszę, jak nowi wiejscy osadnicy po kilku latach "tracą parę", zaczynają nudzić się i żałować. A nas to ciągle bawi! Zżyliśmy się z naszym kawałkiem ziemi, zmieniliśmy się wzajemnie. Nigdzie nie jest nam tak dobrze, jak tu.
Ten blog będzie o naszym tutejszym życiu, o radosnej pracy. Trochę poprzeplatany wspominkami, trochę radami.
Kim jesteśmy? Nasza rodzinka to ja, mój mąż, czyli Bombowy Facet i nasza córka, obecnie na studiach. Tudzież cała czereda cztero- i dwułapych współmieszkańców, którzy zmieniali się w czasie. Obecnie są to: dwa psy - Luna, najbardziej dobroduszny z owczarków podhalańskich i Tiki, czystej rasy kundel podlaski w typie szpica, czarno-żółto-biały, dość nerwowy; dwa koty - Kita, czarnulka urodzona u nas, teraz już 12 letnia i młody czarny Łobuziak z białymi bułkami pod nosem, pieszczoch Bombowego Faceta; stadko kur z kogutem "najpiękniejszym w całej wsi",gęś i trzy owce, już dość wiekowe. A w ogrodzie żyje swoim życiem liczny ludek, z którym mamy bardzo dobre układy sąsiedzkie. Wymienię tylko część: węże zaskrońce, jaszczurki, traszki w oczku wodnym, szpaki, sikorki, makolągwy, rudziki, derkacze nad stawem, wróble i masa innych, pierzastych i śpiewających, jeże, ropuchy, żaby, bobry, ryby i wydry w stawie, no i niestety - muchy i komary.
Mieszkamy na skraju moczarów, na styku bagien biebrzańskich i Puszczy Augustowskiej. Stuletni prawie dom stoi na suchej, piaszczystej wydmie, na dawnej plaży ogromnej, polodowcowej rzeki. Dziś po rzece pozostała tylko pradolina z łąkami zalewowymi i niewielką rzeczułką pośrodku. Wpada do niej struga, która przepływa przez zachodni kraniec naszej ziemi. Jesteśmy dumnymi posiadaczami 3 ha mokradeł i suchszej, ale dość słabe ziemi wokoło domu. Hm...teraz już nie takiej słabej, a miejscami wręcz cudownie urodzajnej, ale to już inna historia.
Dlaczego tutaj? Trudno powiedzieć, trudno wytłumaczyć to piknięcie w sercu na widok kawałka ziemi i starego domu. A tak w ogóle to na początku było marzenie, marzenie o własnym domu, własnym ogrodzie, szczęśliwych zwierzętach, warzywach i owocach wprost z grządki, takich świeżo zerwanych i opitych słońcem. O swobodzie, byciu u siebie, na uboczu. O pracy na swoim. Potem było długie szukanie, w różnych miejscach. W końcu trafiliśmy tutaj, dzięki dziwnym i znaczącym splotom okoliczności i... wpadliśmy na amen. Najważniejsze dla nas: był tu dom zdatny do zamieszkania od zaraz, na uboczu, ale w pobliżu wsi. Jest woda i las w pobliżu, ale sąsiedzi dopiero kilkaset metrów dalej. Był kawałek ziemi, nie za mały i nie za duży. A ponieważ nic nie jest doskonałe - są i były tez komary. Na szczęście nie każdego roku są ich takie chmary, żeby przeszkadzały żyć. Jest to mój rodzinny region, ojciec pochodził z niedalekiej wioski, ale tutaj, w tej wsi byliśmy obcy. Teraz już wrośliśmy w krajobraz. Jesteśmy "tutejsi".
Dobrze nam tu. Co dzień odnawia się magia, co dzień żyjemy wśród roślin i zwierząt, oddychamy czystym powietrzem. Odbywamy podróż przez cztery pory roku.
Czasem słyszę, jak nowi wiejscy osadnicy po kilku latach "tracą parę", zaczynają nudzić się i żałować. A nas to ciągle bawi! Zżyliśmy się z naszym kawałkiem ziemi, zmieniliśmy się wzajemnie. Nigdzie nie jest nam tak dobrze, jak tu.
Ten blog będzie o naszym tutejszym życiu, o radosnej pracy. Trochę poprzeplatany wspominkami, trochę radami.
Kim jesteśmy? Nasza rodzinka to ja, mój mąż, czyli Bombowy Facet i nasza córka, obecnie na studiach. Tudzież cała czereda cztero- i dwułapych współmieszkańców, którzy zmieniali się w czasie. Obecnie są to: dwa psy - Luna, najbardziej dobroduszny z owczarków podhalańskich i Tiki, czystej rasy kundel podlaski w typie szpica, czarno-żółto-biały, dość nerwowy; dwa koty - Kita, czarnulka urodzona u nas, teraz już 12 letnia i młody czarny Łobuziak z białymi bułkami pod nosem, pieszczoch Bombowego Faceta; stadko kur z kogutem "najpiękniejszym w całej wsi",gęś i trzy owce, już dość wiekowe. A w ogrodzie żyje swoim życiem liczny ludek, z którym mamy bardzo dobre układy sąsiedzkie. Wymienię tylko część: węże zaskrońce, jaszczurki, traszki w oczku wodnym, szpaki, sikorki, makolągwy, rudziki, derkacze nad stawem, wróble i masa innych, pierzastych i śpiewających, jeże, ropuchy, żaby, bobry, ryby i wydry w stawie, no i niestety - muchy i komary.
Mieszkamy na skraju moczarów, na styku bagien biebrzańskich i Puszczy Augustowskiej. Stuletni prawie dom stoi na suchej, piaszczystej wydmie, na dawnej plaży ogromnej, polodowcowej rzeki. Dziś po rzece pozostała tylko pradolina z łąkami zalewowymi i niewielką rzeczułką pośrodku. Wpada do niej struga, która przepływa przez zachodni kraniec naszej ziemi. Jesteśmy dumnymi posiadaczami 3 ha mokradeł i suchszej, ale dość słabe ziemi wokoło domu. Hm...teraz już nie takiej słabej, a miejscami wręcz cudownie urodzajnej, ale to już inna historia.
Dlaczego tutaj? Trudno powiedzieć, trudno wytłumaczyć to piknięcie w sercu na widok kawałka ziemi i starego domu. A tak w ogóle to na początku było marzenie, marzenie o własnym domu, własnym ogrodzie, szczęśliwych zwierzętach, warzywach i owocach wprost z grządki, takich świeżo zerwanych i opitych słońcem. O swobodzie, byciu u siebie, na uboczu. O pracy na swoim. Potem było długie szukanie, w różnych miejscach. W końcu trafiliśmy tutaj, dzięki dziwnym i znaczącym splotom okoliczności i... wpadliśmy na amen. Najważniejsze dla nas: był tu dom zdatny do zamieszkania od zaraz, na uboczu, ale w pobliżu wsi. Jest woda i las w pobliżu, ale sąsiedzi dopiero kilkaset metrów dalej. Był kawałek ziemi, nie za mały i nie za duży. A ponieważ nic nie jest doskonałe - są i były tez komary. Na szczęście nie każdego roku są ich takie chmary, żeby przeszkadzały żyć. Jest to mój rodzinny region, ojciec pochodził z niedalekiej wioski, ale tutaj, w tej wsi byliśmy obcy. Teraz już wrośliśmy w krajobraz. Jesteśmy "tutejsi".
Dobrze nam tu. Co dzień odnawia się magia, co dzień żyjemy wśród roślin i zwierząt, oddychamy czystym powietrzem. Odbywamy podróż przez cztery pory roku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)