piątek, 28 sierpnia 2015

Sposób na szrotowiaka

      Znacie go, prawda? To małe bydlę (przepraszam - owad), który sprawia, że już w lipcu kasztany pokryte są zeschłymi liśćmi. Przylazło to-to kilkanaście lat temu i zżera nasze ulubione drzewa, a raczej ich liście.
      Kasztany jesienią... kto ze starszego pokolenia nie robił z nich ludzików? Całe wyprawy się urządzało, żeby zebrać jak najwięcej tych rudych skarbów. Poza robieniem ludzików dobrze je było nosić w kieszeni, a babcie pakowały je w woreczek i układały pod łóżkami, żeby zneutralizować żyły wodne. A jeszcze wiosną były cudowne, wyniosłe kwiaty, które swoim kwitnieniem przypominały, że "już nie czas się uczyć, kiedy kwitną kasztany".
      Obecnie kasztanowce często to sobą smutny widok chorych, biednych drzew.

      Jestem wierna drzewom mego dzieciństwa. Kasztanowiec był zresztą pierwszym drzewkiem, które wyhodowałam z nasiona jeszcze jako dziecko. Nic dziwnego, że posadziłam dwa na naszej posiadłości. Jeden z nich, młody, ale już duży i krzepki i kwitnący znajduje się na obecnym kurzym wybiegu. No i jest bardzo słabo zaatakowany przez szrotowiaka - w tej chwili ma na liściach trochę plam, ale tak ogólnie to jest cały zielony i krzepki.

    Do tej pory całą zasługę przypisywałam kurom, które wydziobują larwy ze spadających liści i rozgrzebują ziemię w ich poszukiwaniu. Do wczoraj. Bo wczoraj poszłam na wybieg nakarmić kurczaki, a mam ich 18, plus koguta i dwie kury - matki, ale już "wyzwolone" od podrośniętego przychówku. Stoję ja sobie i podziwiam tę wielokolorową gromadkę (21 kur - 8 lub 9 ras), kiedy nad głową słyszę szum, jakby deszcz bębnił po liściach. A stałam pod tym kasztanowcem właśnie. Deszcz to najbardziej w tej chwili wyczekiwane dobro. Spoglądam więc do góry, a tam w liściach buszuje całe stado sikoreczek modrych, tych malutkich. Zaczepiają się łapkami w akrobatycznych iście pozach i gorliwie wydłubują z liści przebrzydłe larwy!

     Uśmiechnęłam się do nich - na zdrowie, kochane. Odpłacają za zimowe dokarmianie, za wieszanie domków, za zostawianie dziuplastych drzew... Wiem, że te maluszki giną coraz częściej - od oprysków, herbicydów, całej tej ciężkiej chemii, którą człowiek próbuje zastąpić doskonałe dzieła Natury. No nic, dopóki żyję, będziecie u mnie miały oazę, w której jesteście najmilszymi gośćmi.

     Pamiętacie, jak pisałam o małych pomocnikach, którzy robią za nas wiele z tego, co jest do zrobienia? To jeszcze jeden z przykładów. A inny to ten, że nie miałam w tym roku mszyc na bobie. Też widziałam te małe, niebieskie cuda, jak się wokół niego uwijały.

Rysunek znaleziony w necie.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Bajanie

       Miał być post o pomidorach, ale magiczna rzeczywistość ciągle mnie zaskakuje i zdarzają się tak piękne i magiczne spotkania i zdarzenia, że muszę najpierw o tym napisać.

      Otóż jest nad Biebrzą magiczny rezerwat Trzyrzeczki. Pielgrzymujemy tam co roku wiosną, kiedy pod koronami drzew liściastych kwitną łany zawilców i przylaszczek, przetykane kokoryczą i innymi kwiatami. Bo las ten różni się od innych w okolicy tym, że jest głównie liściasty, jak to drzewiej bywało. Robią tam tez rzecz szaloną - otóż na podstawie analizy pyłkowej odtwarzają skład drzewostanu takim, jakim był kilkaset lat temu. I to łagodnie, powoli. wycinając pojedyncze drzewa i zastępując je innymi. Już przy leśniczówce, obok parkingu wita nas wielowiekowy, ogromny dąb. Bardzo majestatyczny. A podobnych, starych dębów jest tam ponad 100. Trudno słowami oddać klimat tego lasu, ale jest on niezwykły.

     W drewnianej, pięknej leśniczówce mieszka Ania, czyli pani leśniczy. Znajoma moich znajomych, artystów Oli i Jana, mieszkających też niezbyt daleko od nas. A teraz to już nasza znajoma...

      A było to tak: Ola zapowiedziała się do mnie z wizytą razem z córeczkami. Potem okazało się, że przyjedzie też Ania. A jeszcze potem, że u Ani gości Magda Bajarka (Baśnie Ludów Ziemi http://basnieludowziemi.wix.com/basnieludowziemi ) z córeczką. Cóż to była za miła wizyta! Na początku byłam bardzo onieśmielona, bo obawiałam się trochę, co tacy goście sobie pomyślą o moim zasuszonym ogrodzie i o nas... Zwłaszcza Maga, wielka Szamanka i cudowna opowiadaczka ... Ale się polubiliśmy od razu. Jakiś taki prąd przeszedł między nami, że nie trzeba było zbyt wielu słów.

     Zostaliśmy zaproszeni więc na wieczór baśni do magicznej leśniczówki w magicznym lesie. Wyobraźcie sobie  ognisko, maleńką grupę ludzi nadającą na tych samych falach, dźwięki lasu, zapachy... Nawoływania sóweczek, granie świerszczy. A potem Magda zaczęła opowiadać, a opowiada zupełnie niesamowicie. Zamyka oczy i zabiera nas w świat baśni, alegorii i mistycyzmu. Akompaniuje sobie przy tym na różnych instrumentach - szamańskim bębenku, dzwonkach, innych instrumentach, których nawet nie umiem nazwać.....

     Bardzo trudno oddać na piśmie czar takiej żywej opowieści, dość, że mój Piotruś ze swoim ADHD siedział cichutko, oczarowany, mimo, że niewiele rozumiał.

     Marzyłam od dawna, żeby posłuchać prawdziwego Baśniarza czy Baśniarkę i los mi to dał. A w jakim cudownym miejscu i w otoczeniu wspaniałych ludzi.

      Jeśli Magda zagości gdzieś niedaleko Was, to serdecznie polecam.



      

środa, 19 sierpnia 2015

Zachwycenie

       Upały poszły sobie po cichutku. Temperatura bardzo przyjemna - ciepło, lekki wiaterek. Cudnie lazurowe niebo z chmureczkami - owieczkami. No właśnie ... Lazurowe, bez śladu deszczu. suszy okropnie, wody w stawie prawie nie ma, a ogród walczy o przetrwanie. Nie ma mowy o pieleniu, nie ma mowy o późnych siewach. Walczymy o utrzymanie przynajmniej tego, co jest.
      Trawa zielona tylko w cieniu albo nad rzeką, na dawniej podmokłych bagnach. Dzielne, stare jabłonie jakoś jeszcze ciągną wodę, bo mirabelki już mdleją i osypują niedojrzałe owoce.

      A skoro nie można tego zmienić, to trzeba polubić i cieszyć się niespodziewanymi wakacjami w środku lata. Zachwycam się więc pachnącym sosnami i jałowcami wiatrem, ciepłą pieszczotą słońca, brakiem owadów z tych gryzących, i spijam gorliwie całe piękno późnego lata.

     Dziś zjedliśmy wczesny obiad (u nas zawsze jest wczesny, po francusku, ok. 12 - 13) w altanie. Potem oczy zaczęły mi się zamykać, poszłam więc na sjestę. Ale nie do domu, w końcu trzeba korzystać z lata. Wzięłam więc prześcieradło i poduszeczkę i pod baldachimem jabłoni poszłam na łąkę.
         O przez tę bramę poszłam ze świata ogrodowego do świata łąkowego, czując bosymi stopami ciepło ziemi.
        A na łące czaple białe i siwe pochylają się nad zmalałą rzeczką, żurawie wrzeszczą, co wiedzą, świerszcze cykają, kaczki buszują po sadzawkach.
        Rozłożyłam materac w cieniu olch i przysnęłam sobie trochę, z Tikim na straży. A po obudzeniu pierwsze, co zobaczyłam, to tańczące blaski i cienie - zieleń, błękit i złoto. A zaraz potem zobaczyłam nad sobą baldachim tańczących liści, prześwietlonych słońcem. To było, jakbym pierwszy raz w życiu zobaczyła kolory, tak świeże były i soczyste. Jakbym pierwszy raz w życiu poczuła wiatr pachnący sianem. Jakbym pierwszy raz czuła całym ciałem ISTNIENIE.


       Spojrzałam w bok, a tam, tuż przy mnie, wykluwał się z poczwarki przepiękny motyl. Przysiadł na pniu młodej olchy i suszył skrzydła. Patrzyłam na zieleń, na motyla, na przelatujące ptaki i na grę cieni i słońca. I popadłam w zachwycenie. Taki całkowity spokój, pełnia, szczęście. Czułam się całkowicie bezpieczna i utulona, jak w kochających ramionach. Przez jakiś czas - bezczas cały świat był daleko, nieważny. Ważne było tylko piękno, harmonia i trwanie.
       Warto czasem dać sobie spokój z martwieniem się, z zabieganiem, z myśleniem. Tylko trwać w podziwie.
       Ten moment mija, ale zostaje wewnątrz taka cisza i pogoda, jak najpiękniejszy klejnot.

środa, 12 sierpnia 2015

Ekonomia nowego świata

       Ten post jest w pewien sposób kontynuacją poprzedniego. Wasze komentarze, zwłaszcza ten Bazylii, dały mi do myślenia i rozbudziły potrzebę pewnego wyjaśnienia mego sposobu widzenia świata.

      Moim zdaniem biznes i głęboka ekologia to dwie wykluczające się sprawy. Biznes jest bezwzględny i twardy: nie masz forsy, nie masz świadczeń. Wiąże się też z opisaną wcześniej zazdrosną ochroną własnych "sekretów".
      Nie jestem przeciwna otrzymywaniu wynagrodzenia za świadczone przysługi, ale ekonomia drugiego świata funkcjonuje na planie wymiany przysług i prawie odpłaty. To całkowite postawienie na głowie praw świata biznesu, ale też logiczne i w praktyce świetnie się sprawdza.

     Cóż to jest prawo odpłaty?
Funkcjonowało ono u Słowian i ciągle jeszcze jest żywe na wsiach, jak zaświadcza Bazylia. Chodzi o prostą sprawę: Ty mnie, a ja Tobie. W miarę możliwości adekwatnie, ale z życzliwością i liczeniem się z możliwościami innych. Jeśli ktoś przychodzi do wiedźmy (ogródkowej, uzdrawiającej, budującej czy innej), to zajmuje jej czas i bierze energię, którą ona mogła by poświęcić np. na wyhodowanie swojej żywności, zadbanie o swoje zdrowie czy coś innego, żywotnego dla niej. Dlatego kosmiczne, elementarne prawo równowagi nakazuje, żeby to wynagrodzić. W taki sposób, w jaki można - albo pieniędzmi, albo pomocą czy inną przysługą. Niekoniecznie zaraz i od razu, ale też niezbyt długo po fakcie. Ludzie wrażliwi czują to sami z siebie i sami z siebie umieją przyjąć z wdziękiem czyjąś pomoc i oddać ją, jak mogą.
        Bazylia zadała mi kilka ważnych dla niej pytań. Odpowiedź zajęła mi kilkanaście minut, byłam też szczęśliwa, że ktoś troszczy się o Ziemię i docenia moją wiedzę. Czyli dostałam pozytywnego kopa. Z kolei kiedy zimą zachorowałam, dostałam od Bazylii wspaniały syrop, jedyny, który mi naprawdę pomógł. Za żadne pieniądze bym takiego nie kupiła. A ludzie, którzy proponują drogie staże, nie dostali nic... Nie tylko równowaga przysług została zachowana, ale wzrosła też w świecie pula życzliwości i dobrych myśli.
   Nie tylko Bazylia pamiętała o mnie, dostałam od Was więcej syropów i innych lekarstw, za co jestem wdzięczna. Np. Maść od Kuro Neko bardzo pomogła mi na bolące stawy. a najbardziej świadomość Waszej dobroci i życzliwości. Wybaczycie mi, że nie wymienię Was wszystkich, ale mam Was w sercu, a tu chodziło o zilustrowanie pewnej tezy. W każdym razie DZIĘKUJĘ!
       Tego wszystkiego nie da się wymierzyć pieniędzmi, one ucinają wszelkie więzi. Bo "płacę i wymagam", a potem won! Nie ma wdzięczności, nie ma pozytywnego kopa.

       Jest taka dziwna sprawa, że ludzie, którzy biorą "co łaska" za swoje usługi, w sumie są często lepiej wynagradzani, niż ci, którzy ustalają ceny i kurczowo się ich trzymają. Ten strach o dochody blokuje swobodny przepływ energii wdzięczności i wzajemnych przysług.

    Należy jednak być uważnym, aby nie dać się "wyssać" wampirom, czyli takim, którzy chcą brać, nie dając nic w zamian. Wbrew pozorom takie dawanie w nicość jest szkodliwe zarówno dla dającego, jak dla biorącego. Tacy ludzie jednak istnieją i trzeba umieć się od nich odciąć z całą stanowczością. Jednak nie zawsze wiadomo to z góry, dlatego dobrze jest postawić sprawy jasno: owszem, można do nas przyjechać, ale trzeba liczyć się z tym, że na mieszkanie i utrzymanie należy zarobić, bo nas to tez kosztuje. Nic wielkiego, 4 godziny pomocy dziennie. Także inne sprawy lepiej postawić jasno i nie cierpieć w milczeniu, kiedy mamy coś ważnego do zrobienia, a ktoś domaga się, żebyśmy mu wszystko dawali.

     Oczywiście zawsze są wyjątki - jeśli ktoś jest w rozpaczliwej sytuacji, zbyt słaby czy chory, to pomaga się takiej osobie bezinteresownie. Licząc po prostu, że przysługa sama do nas wróci. Także rodzina i przyjaciele to zupełnie inny przypadek, zwykle jesteśmy powiązani bardzo gęstą siatką wzajemnych zależności i przysług, mamy do nich zaufanie i nie liczymy na odpłatę zaraz i już. Jednak i tu trzeba uważać na "wampiry". Nic nie usprawiedliwia bezkarnego i bezczelnego wykorzystywania innych. Czasem takie odcięcie się jest bolesne, ale konieczne dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Nie pomożemy nikomu tak naprawdę, dając się wykorzystywać, a sobie możemy bardzo zaszkodzić, aż do śmierci z wyczerpania czy choroby psychicznej. No, to już są skrajne przypadki, ale kto obcował z wampirami i toksycznymi ludźmi, ten wie, jakie szkody potrafią zrobić.

       W ekonomii nowego świata, która nie tylko odpłaca się na planie materialnym, ale też na planie energetycznym, zwiększając ilość życzliwości i sympatii w świecie, dzieją się cuda. Nie mogę ich wszystkich opisać, bo wiele nie dotyczy mnie osobiście, ale są mi znane sprawy zupełnie zdumiewające. Z mojego doświadczenia tylko kilka drobiazgów: mimo, że piszę prawie o wszystkim, co wiem (zawsze są jakieś sekrety rzemiosła, ale to są sprawy dla bardzo zaawansowanych, które zdradza się tylko wybranym uczniom i to pod koniec ich szkolenia, kiedy prawie prześcigną nauczyciela), to wiem, że gdybym ogłosiła, że prowadzę płatne staże, to wiele osób, które mogą, chętnie by w nich uczestniczyło. Bo wolą dotknąć i sprawdzić, a mają na to pieniądze i za mało czasu, żeby zrobić w trybie "pomoc za naukę". Wiem też, że gdyby była taka potrzeba, to sto domów stoi przede mną otworem, a to lepsze, niż lokata w banku. Wiem też, że gdyby zdarzyło się coś (oby nie), jakiś wypadek czy inne przeciwności losu, to mogę liczyć na pomoc i mobilizację wielu ludzi. Też lepsze niż najlepsza lokata. Gdyby trzeba było zarabiać, też dam radę, właśnie dzięki znajomościom i inspirującym pomysłom życzliwych ludzi.
       Kiedy jest krucho z finansami, to zawsze nagle i niespodziewanie pojawia się jakby znikąd to, czego akurat potrzeba.

       Myślę, że podstawą tej ekonomii nowego świata jest przezwyciężenie strachu, obawy przed brakiem środków i otwarcie się na przepływ energii i dóbr. U dawnych Słowian nie było ubogich, sierot, ani żebraków, jak niechętnie przyznają nawet germańscy "misjonarze". Każdy miał potrzebną opiekę i to życzliwą opiekę. Nie było też pasożytów, nawet kapłani zarabiali pracą własnych rąk, jak wszyscy (odpowiedź mieszczan gdańskich dla chrześcijańskich "misjonarzy", spisana także w ich kronikach). Nie było złodziei, ani gwałtów, a domy i skrzynie były zawsze otwarte. Ludzie znali, bo byli uczeni od dziecka, prawo odpłaty i wzajemnej życzliwości. Dlatego nawet jeszcze w niedawnych czasach, na wsi w niektórych regionach Polski, mimo, że już zamykano domy, wyjeżdżając, to zawsze zostawiano w sieni lub w podsieniach wiadro wody i bochenek chleba dla niespodziewanego, strudzonego wędrowca.
       Może więc ta ekonomia nowego świata, to powrót do dawnej, życzliwszej ludziom i naturze ekonomii? Gdzieś tam, w każdym z nas drzemie tęsknota za spokojniejszym, bezpieczniejszym i bardziej sympatycznym światem, za rajem utraconym. A on jest w zasięgu ręki, trzeba tylko przestać się bać. Dawne - nowe idee idą jak burza i zmieniają serca wielu ludzi, nie tylko młodych.
     Aha, ta ekonomia nie wyklucza uczciwego zarabiania na życie, bo "wart robotnik zapłaty swojej", a dzieła wykonane ze znawstwem i miłością warte są swojej ceny, ale przywraca właściwe proporcje. Nie ma co się bać ani konkurencji, ani dzielenia się wiedzą, bo nie każdy ma czas i umiejętności potrzebne do wykonania wszystkiego i dla prawdziwych, rzetelnych fachmanów zawsze będzie możliwość zbytu. Tym większa, im więcej dobrej energii będą miały ich dzieła. A dobra energia pochodzi z życzliwego, pełnego mądrej miłości stosunku do świata, do innych i do własnej pracy.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Dwoistość

     Od urodzenia mam pewien rodzaj błogosławionej schizofrenii - nie wiem tak do końca kim i skąd jestem: Polką po matce czy Czarnorusinką po ojcu? Z miasta (z racji urodzenia, wychowania i rodziny matki) czy ze wsi (też po ojcu i z własnych marzeń i świadomego wyboru). Czasem to jest to trochę męczące i bulwersujące, ale daje tę możliwość, że można patrzeć na świat z różnej perspektywy i rozumieć obie strony.

    Nie mówiąc już o tym, że własnej córce zafundowałam o wiele większy dylemat: Polska czy Francja? Na razie skłania się ku Irlandii i to nie ze względów finansowych, ale ze względu serca i upodobań.

    Mogłabym mnożyć takie dwoistości w moim życiu: ekologia czy tradycja, samowystarczalność czy żywność z marketu? Oraz wiele innych.

      W naszym domu spotykają się dwa różne światy, a w każdym z nich żyłam przez jakiś czas i każdy rozumiem, ale pogodzić ich nie bardzo umiem.

    Świat jeden:
  
         Zwę go tradycyjnym, gdzie podstawą jest wykształcenie, dobra praca, własny biznes. Zabieganie o porządny dom, o wykształcenie dzieci, o fajny samochód. Zabiegi pielęgnacyjne i diety, spacery z kijkami, wyjazdy do Turcji czy innego tropiku na wakacje. Znany od dziecka bezpieczny świat zapobiegliwości, walki o przetrwanie i dorobienie się.
         Istnieją w nim jednak zgrzyty, z którymi trudno mi się pogodzić. Zakłada on bowiem konkurencję, walkę i zawiść. Pewna osoba prowadzi płatne staże i kursy. Ktoś inny wpada na podobny pomysł. I to nie za progiem, ale w zupełnie innym regionie. I sypią się pomstowania, oskarżenia o kradzież pomysłu. Kiedy dowodzę, że podobne staże były prowadzone już od dawna w innych miejscach, natykam się na mu: "My jesteśmy pierwsi w Polsce, na takim poziomie, w taki sposób..."
        Inny przykład: ktoś prowadzi bardzo ciekawą i popularną uprawę ziół i własnych wyrobów. I znowu pomstowanie, że ludzie przyjeżdżają, wypytują, pewnie konkurencję chcą robić, a ona tymczasem za naukę musiała płacić i sama do wielu rzeczy dochodzić. O nie, nie powie, nie pokaże, nie poinformuje. Nie będzie sobie konkurencji hodować.... to, co robi, naprawdę jest fajne, ale jakoś mnie od tej chwili odrzuca. Tym bardziej, że ktoś inny robi to samo, dzieląc się z ochotą wszystkim, co wie. A sprzedaż mu nie spada, tylko wprost przeciwnie.

Świat drugi:

        Przybywają z plecakami z różnych dziwnych miejsc, gdzie coś budowali lub tworzyli wspólnotowe ogrody. Marzą o świecie bez pieniędzy, choć wiedzą, że takie życie na razie jest niemożliwe. Poza tym łatwiej w podróż zabrać trochę pieniędzy, niż słoiki z przetworami. Zarabiają więc czasem trochę, pracując ciężko i uczciwie i co najciekawsze zawsze tę pracę znajdują. Znajdują też chatę na zimę, ziemię, którejś ktoś ma za dużo, wspólne mieszkanie. Czasem grają na ulicach albo sprzedają własne wyroby. Najważniejsza jest jednak życzliwość, współczucie, poszanowanie dla innych i dla przyrody. Wszystkie plany i realizacje są "open sources", natychmiast dostępne dla wszystkich chętnych w myśl zasady, że dobrego nigdy za wiele, a to, co dam, do mnie wróci w taki czy inny sposób.
     W tym świecie też są zgrzyty. Pierwszy, na szczęście rzadki w Polsce, ale częstszy na Zachodzie, to pewien rodzaj pasożytnictwa. Na szczęście ci, których znam, pracują dużo i uczciwie i zawsze oferują coś w zamian. Inny - to to, że zapatrzenie we własne stany emocjonalne i marzenia powoduje, że niektórzy potrafią zmarnować pięknie zapowiadające się przedsięwzięcia i nie dotrzymywać danego słowa. Na szczęście coraz więcej jest ludzi ogarniętych i stabilnych. No i pewna nieporadność i bałaganiarstwo niektórych. I znowu - widzę bardzo dobry trend, coraz więcej młodych jest solidnych, wytrwałych i przygotowanych do tego, co robią. A najciekawsze, że to, co zrobią, funkcjonuje mimo, że z początku wydaje się szaleństwem. Piece rakietowe naprawdę grzeją, lepianki z gliny są wygodne, suche i ciepłe itp. Oby im się szczęściło!

        Świat drugi jest mi o wiele bliższy, ale nie wiem, czy sama bym tak umiała. Chociaż... ja właściwie tak żyję. Bez żadnych własnych dochodów, żyję z emerytury mego męża, w zamian hodując żywność i utrzymując dom w stanie zdatnym do zamieszkania. Hej!

   

wtorek, 4 sierpnia 2015

Trzepot motylich skrzydeł

        Prawdopodobnie trzepot skrzydeł motyla nad Amazonką potrafi sprowokować tajfun na Pacyfiku, czy coś takiego - tak bardzo powiązane są ze sobą wszystkie zjawiska na Ziemi. Ciekawe, jakie zmiany na świecie spowodują te wszystkie motyle trzepoczące skrzydłami nad moją lawendą i oregano?   Jest ich dużo, wyjątkowo dużo w tym roku. Rozmaitych.
     
      Dawno nie pisałam, może miały w tym udział spotkania i wizyty najróżniejsze, ludzi dawniej poznanych i nowych. Może trochę zmęczenie, może też trochę poczucie, że wszystko, co ważne z teorii i praktyki zakładania ogrodów już napisałam?  Teraz pozostają tylko sprawozdania z tego, co się u nas dzieje, a kogo to interesuje?

    Zmieniłam się. Nie rzucam się frenetycznie na pracę, nie mam poczucia, że muszę. Potrafię godzinami podziwiać motyle i pszczoły na lawendzie albo ryby w stawie. Mimo to ogród daje piękne plony: bób wyższy ode mnie, 30 centymetrowe strąki fasoli, kalafiory, kapustę, ziemniaki, buraki i masę innych warzyw. Tak koło południa zwykle biorę koszyczek i idę zerwać coś na obiad. Dziś była fasolka szparagowa z sosem z cebuli duszonej z pomidorami i młode ziemniaki, kiedy indziej chłodnik czy krem z zielonego groszku.

     Wszystko to pomimo suszy, która nas nęka przez całe lato. Niedawno udało się nam kupić młode drzewka kasztanów jadalnych. Mąż wykopał dziurę na prawie 2 metry, a ziemia ciągle sucha jak popiół, żadnego śladu wilgoci. Było sporo dni pochmurnych, trochę pokropiło, ale tylko po wierzchu. Pod świerkami nawet ziemi nie zmoczyło. No cóż, to nie pierwsza susza, tylko co najmniej trzecia czy czwarta, odkąd tu mieszkamy. I wcale nie największa. Ale podlewać trzeba i plony mizerniejsze, niż się zapowiadały. W tej sytuacji dobrze spisuje się Nowy Warzywnik, na glinie. Bo w Starym, na piasku, szybko wszystko wysycha. Poziom wody w rzekach i stawach też rekordowo niski.

    Mamy też skrajne temperatury: jeszcze kilka dni temu o świcie było zaledwie 5 stopni, w ciągu dnia  17, a dzisiaj już 32.

     Zrobiony został nowy wał na miejscu starej plantacji truskawek, dzięki Miłym Gościom. Jednak u nas wały spisują się najlepiej.

     Zebrany czosnek - polski Harnaś. Będzie zapas na całą zimę. Zebrana cebula z dymki suszy się na słońcu. Pielenie czeka na odrobinę deszczu, bo w tym suchym upale aż strach cokolwiek w ziemi ruszyć.
      Dzięki Patrykowi mamy pełno siana, cały hangar zawalony. wnosimy je z córką po trochu na stryszek nad hangarem. Owce na zimę zabezpieczone.

      Kurczaków się nalęgło jak za grosz maku, zarówno tych zwykłych, od naszych kurek z hodowli, jak i jakichś cudaków rasowych z kupionych jajek. Razem 19. Większość z nich jest w tym delikatnym momencie, kiedy mama kwoka zostawiła je własnemu losowi, a one jeszcze małe i sprytne p przez oczka siatki wyłażą z wybiegu. Muszę tu pochwalić nasze drapieżniki, czyli psy i koty - swoich nie ruszają, mimo, że poza tym polują na inne ptaki. Nawet dobroduszna, kochana Luna wiosną na moich oczach zżarła młodego drozda. A tu nic (jak na razie). Takie małe piszczące chodzą im pod nosem, a one patrzą w inną stronę. Piłsudski (kot, nie marszałek) za to im się przygląda z upodobaniem, ale też nie rusza. Może się wychowają. Jakby się wychowały, to będę miała koguciki i prawdopodobnie kilka kokoszek na zbyciu. Wychowane pod kwoką, więc dobre matki w przyszłości.
     A teraz idę gapić się na obłoki, bo w tym upale nic innego nie da się robić. Za to jakie zapachy idą z sosen, jałowców, żywotników i z ziół! Upić się nimi można.

Dopisek wieczorny:  Chyba nie powinnam wychodzić ze swego ogrodu, bo jak gdzieś pojadę, to rzeczywistość mi daje kopa. Skoczyliśmy późnym popołudniem nad jezioro. Piękne, położone w lesie, z plażą i płycizną ciągnącą się dość daleko, więc ulubione przez rodziny z dziećmi. Na plaży spory tłumek, w wodzie zadowolone dzieciaki i ich rodzice, a między nimi uwijała się rodzinka kaczek. Podchodziły prawie do rąk kąpiących się, smyrgały po brzegu. W pewnej chwili dwóch małych łobuzów zaczęło obrzucać je żwirem i kamieniami. Aż coś się we mnie przekręciło. Robili to tuż pod moim nosem, zwróciłam więc im uwagę, że tak nie wolno. Dość ostro zwróciłam i zapytałam o ich mamę. Na to podniósł się z sąsiedniego koca jakiś młodziak i zwyzywał mnie, a "dobra" mamusia pocieszała biedniutkiego synka, któremu przerwano świetną zabawę. I cała sielanka pękła.