Przez długi czas nic nie pisałam, bo zajęta byłam. Zajęta byłam odżywaniem, pracą ze swoim życiem i zdrowiem. Ponieważ z założenia jest to blog o zakładaniu i utrzymaniu ogrodów, a ja sobie ogród odpuściłam (no, nie całkiem, ciągle mamy jakieś warzywa) - nie bardzo miałam co pisać.
Ogród zszedł na dalszy plan, przynajmniej praca w nim. Poza postawieniem nowej, niewielkiej szklarni poliwęglanowej w miejsce zawalonych tuneli, nic nowego w nim się nie działo.
Mój stan zdrowia był bardzo zły. Nie tylko tusza i ból kręgosłupa, ale też wszechogarniająca słabość sprawiały, że na przedwiośniu wszystko było niesłychanie trudne, nawet przejście kilkunastu metrów czy wejście na schody. Nie chciałam zasypywać Was skargami i opisami, jak to stałam u stóp schodów na strych i płakałam, bo nie mogłam wejść. Potem doszła niesłychanie bolesna rwa kulszowa.
Mąż złamał tej zimy rękę i też cierpiał z powodu bólu w ramieniu. Na dodatek Kundzia, nasz ukochany nowy psiak, zginęła w wypadku.
Na szczęście jest w naszym otoczeniu kilka wspaniałych osób, które nas nie opuściły. Pomagali z wożeniem drewna, z zakupami, z wizytami męża w szpitalu. Moje kuzynki przyjechały do mnie z masażami, Basia pomogła przy sprzątaniu (a sprzątanie było artystyczne, bo to artystka-malarka). No i prawie na siłę zaciągnęli mnie na rehabilitację do rehabilitanta-osteopaty. Pomogło, ból znacznie ustąpił.
Ogarnęliśmy w dużej części warzywniki, chociaż szkielety zawalonych tuneli ciągle straszą. Myślałam, że latem może ktoś się znajdzie, kto je potnie i zabierze na złom, ale jakoś nie wyszło.
Kiedy skończyłam zabiegi u osteopaty, pomyślałam, że dobrze by było kontynuować w tym kierunku i zabrałam się za swoją tuszę. Nie wierzyłam w powodzenie, bo próbowałam już wielokrotnie. Za każdym razem albo nie wytrzymywałam, albo dieta nic nie dawała. Na specjalnie opracowanej przez lekarkę diecie przytyłam kiedyś 6 kg. Kiedy próbowałam zostać witarianką, o mało nie znalazłam się w szpitalu z powodu ostrej biegunki. Ale postanowiłam spróbować jeszcze raz, moja znajoma mówiła o jakiejś diecie, którą zamierza wypróbować. To rzuciłam się w to pod wpływem impulsu. Dobry impuls! Mimo, że jest chyba najłagodniejszą ze znanych mi diet (a może właśnie dlatego) zaczęłam chudnąć. W tej chwili, po 3 miesiącach, pożegnałam się z 12 kg. Ulga dla nóg niesamowita. A to jeszcze nie koniec! I nie tylko wchodzę po schodach, ale wręcz wbiegam! Nawet na grzyby chodzę, chociaż w lesie, na nierównej powierzchni, czuję trochę ten niedowład nóg.
Pomalutku odzyskiwałam też siłę i energię. Oszczędzałam ją na najpotrzebniejsze rzeczy, na przeżycie i niezbędne prace. Mimo to spiżarka powoli zapełnia się przetworami. A ja mam uczucie, jakby świat zwolnił. Mam czas na siedzenie z książką czy po prostu gapienie się na obłoki, na medytację, na spacery. Na zabawę z Małym Draniem, czyli szczeniakiem-sierotą, który u nas zagościł. Naprawdę nazywa się Arago i ma w sobie coś z charta, ale jest tak żywiołowy i ekspansywny, że zasłużył na miano "drania". Kochany jest przy tym i słodki do wywołania cukrzycy. Za towarzysza i mistrza ma Tikiego i to dobrze, bo Tiki jest bardzo rozsądnym starszym panem. Niestety, niedawno wykryto u niego nowotwór z przerzutami. Nieoperowalny. Na razie funkcjonuje prawie normalnie, nie cierpi specjalnie, więc cieszymy się czasem, jaki nam został. Obawiam się nieco myśliwskich genów u Arago, ale jak na razie poluje tylko na freesbi i szarpaki. Koty się go nie boją, a jak im dokucza, to go równo po pysku leją miękkimi łapkami, bez pazurów. Celuje w tym zwłaszcza Marszałek P. Jak na Marszałka przystało, kiedy widzi pędzącego szczeniaka, to nie ucieka, tylko siada spokojnie, a następnie baf! baf! po pysku. Także kury nie dają sobie w kaszę dmuchać. Akurat w tym roku, po kilkuletniej przerwie, mam dwie kwoki z pisklętami. Uznałam to za znak, że wszystko, co złe, już minęło i dobra energia się odradza.
Kiedy mały zaczął interesować się nimi trochę za bardzo, to tak mu wsiadły na ogon, że uciekał z krzykiem. Czyli chwilowo mam spokój.
W tym roku udały się nam melony! Pierwszy raz były takie bujne i dojrzałe! Posiane w inspekcie, rozwinęły się nad podziw. Obdarzyły nas wieloma dużymi owocami. Niestety, smak nie poszedł w parze z pięknym wyglądem. Dwa były bardzo smaczne, słodkie. Inne jadalne. A kilka mdłych i niesmacznych. Z tych mdłych zrobiłam konfiturę melonową, całkiem fajną.
Tego lata wszystkie moje siły i energie, jakie mi zostały, poświęciłam też memu wyjątkowemu projektowi: Chatce Czarownicy. Budował Mistrz Jan ((1) Chata z secondhanda | Facebook ). Jeszcze nie jest skończona na dobre, ale już zagospodarowałam wnętrze. Brakuje tam tylko pieca, czekam z utęsknieniem. No i trzeba potem położyć drewno na dach, skończyć ganek... Pracownia Czarownicy jednak działa i ma niezwykłą atmosferę. Odbyło się tam już kilka bardzo ważnych rozmów oraz pokazów ludowego uzdrawiania (ściąganie uroków), odbywały się medytacje. Nawet spał tam ktoś. Jedna z osób uczestniczących powiedziała, że chatka powinna nazywać się "Odrodzenie", tak działa jej magia.