środa, 29 października 2014

Tajemnicze światełko czyli mikoryza inaczej

     Wyobraźcie sobie, że w chwilę po zgaszeniu światła w ciemnych kącikach domu pojawiają się światełka, zjawiskowe jak zorza północna albo jak świetliki, które przycupnęły w szklanych bańkach. Kiedy to zobaczyłam, byłam zachwycona. Tak nierealne się wydaje i bajkowe.
     A to po prostu... grzyby świecące. Wystarczy w szklanym pojemniku dać trochę trocin z odpowiednich drzew, trochę patyków, można dodać mech czy inne kamyki do ozdoby i zaszczepić grzyby biolumiscencyjne. Można je obejrzeć tu: http://www.champignonluminescent.com/

    Prawda, że piękne? Wydaje się, że człowiek jest w jakiejś bajce. Światełko jest słabe, poczytać przy nim człowiek nie da rady, ale jaki nastrój! I to na lata. Wystarczy im trochę wody i trocin z pewnych drzew.

   Ciekawe rzeczy się dzieją obecnie w nauce. Coraz częściej wpadam na takie rzeczy, jak z bajki lub opowieści fantastycznych. Może jak tak dalej pójdzie, to będziemy oświetlać domy grzybami, bez elektrycznych kabli?

niedziela, 26 października 2014

Zamyślenia

      Aura zmieniła się nagle i radykalnie - nocami mrozi, dnie bardzo chłodne. Zapachy korzenne jesieni zniknęły, zaczyna pachnieć mrozem, gorzko i rześko. Zamglone ranki i popołudnia sprzyjają rozmyślaniom. Ludzie i zwierzęta garną się do pulsującego ciepłem pieca, otaczają się warstwami sierści, swetrów i milczenia.
      Przeczytałam ostatnio dość trudny esej traktujący o mrówkach i pszczołach, a ściślej mówiąc o inteligencji indywidualnej i grupowej. Pojedyncza mrówka jest dość głupia, pszczoła nieco mniej, ale też inteligencją nie grzeszy. Natomiast ich wspólnota, czyli mrowisko lub rój, jest tworem bardzo inteligentnym. Porównano to do komputera, gdzie pojedynczy bajt jest ograniczony tylko do dwóch reakcji, ale liczne bajty dają możliwości, które znamy.
     Ludzie też są stworzeniami społecznymi, nawet indywidualiści są wychowywani na mądrości pokoleń, inaczej nie umieliby nawet mówić, żeby wyrazić swój sprzeciw... Znam wielu ludzi i wszyscy, lub prawie wszyscy, są miłymi, inteligentnymi osobami. Każdy marzy o pięknie i dobru, zna je i docenia. Natomiast ludzkie społeczeństwo, w przeciwieństwie do mrówek, wydaje mi się tworem nie tylko głupim, ale wręcz szalonym. Jak inaczej wytłumaczyć to, że ludzie zatruwają całą planetę i siebie samych przy tym, że dążąc do piękna, tworzą brzydotę wszechobecną. Że jeden sympatyczny facet strzela do drugiego, który mógłby być jego przyjacielem? Że mając umiłowanie wolności w sobie, stajemy się posłusznymi żołnierzykami społeczeństwa korpoludków?
Jako społeczeństwo zachowujemy się jak śmiercionośne wirusy, zabijające organizm Ziemi-Matki.
    Gdzie w tym wszystkim jest błąd?

     Ktoś bardzo mądry powiedział, że najwyższym stopniem tworzenia jest tworzenie tego, co żyje. To daje wielką nadzieję, bo coraz więcej osób zaczyna tworzyć swoje ogrody. Ktoś inny, też mądry (przypisuje się to Einsteinowi), powiedział również, że wiek XX był wiekiem techników, a wiek XXI będzie wiekiem ogrodników, którzy zmieniając kawałek swojej ziemi zmienią też oblicze planety. Myślę, że w tym wypadku ważne jest podejście do ziemi, pochylenie się nad nią z miłością i zrozumieniem. Z czułością dla tej niebieskiej drobinki, tańczącej w nieskończonej przestrzeni kosmosu. Nie chodzi tu o samo posiadanie ziemi, wtedy najszczęśliwszy byłby ten, kto "posiada" najwięcej (znowu....), ale tak nie jest. Ważna jest postawa, nasz stosunek. Ziemi powinniśmy mieć tyle, ile damy radę. A jak mamy za dużo na nasze możliwości - posadzić las!

    Odkąd mieszkam na wsi, odkąd stworzyliśmy wokół nas piękną i łagodną przestrzeń, sycę się tym pięknem jak pożywieniem. Bez niego pomału bym umarła z głodu. Myślę, że trwanie w pięknie, oglądanie go i sycenie się nim jest stanem naturalnym dla człowieka. Dlaczego więc wkoło tyle brzydoty? Przecież to nie kwestia pieniędzy, bo ładnie zagospodarować można swoje otoczenie przy bardzo niewielkich nakładach. Czasem nawet można puścić naturę samopas, a ona sama zadba o piękno i harmonię. Można też kształtować przestrzeń wokół siebie - to bardziej fascynujące nawet niż malowanie dzieł sztuki, bo żywy obraz zmienia się z porami roku, z latami...

    Łowcy-zbieracze poświęcali każdego dnia najwyżej 4 godziny na pracę, to wystarczyło. Rolnicy pracowali nieco więcej, ale jeśli nie byli obciążeni daninami, tylko pracowali na siebie, to również 6-7 godzin dziennie wystarczyło, i to tylko w ciepłej porze roku. Popatrzcie na kunsztownie wykonane domy, wycinane ręcznie drewniane koroneczki i ganeczki, na pięknie tkane i haftowane stroje. Na taką twórczość trzeba było mieć czas...

     Pozwólcie mi marzyć... o wioskach-ogrodach i miasteczkach jak z bajki, zamieszkałych przez mądrych, twórczych ludzi. Takich, którzy potrafią odróżnić konieczne od zbędnego, którzy są szczęśliwi, robiąc to, co lubią z zamiłowaniem i spokojem. I którzy mają czas dla siebie.... Może to marzenie wyłoni się z listopadowych mgieł? Jak mityczne Białowody?

piątek, 24 października 2014

Urodzajny bałagan

    W tym roku na dwóch wałach, obu dwuletnich, wprowadziłam nieskrępowany bałagan, z grubsza tylko regulowany mgliście doborem dobrosąsiedzkim wysianych i wyrosłych spontanicznie roślin. Wyglądało to-to niezbyt pięknie, mąż na niego narzekał, pokazywać trochę było wstyd, ale za to jakie plony! Przy niewielkiej robocie. No, chwasty trzeba było usuwać z grubsza, bo na tej żyznej ziemi i przy ciepłej i wilgotnej pogodzie tego lata potrafiły rozwinąć się w ciągu kilku dni do metrowej wysokości.
     To, co służyło chwastom, służyło też nieźle warzywom. Rezultat na zdjęciu. Pietruszka, jak wiadomo, jest warzywem dość wybrednym, nie zawsze chce kiełkować i nie zawsze ładnie wyrasta.


Pęczek po prawej (ten mniejszy) wysiany był na zagonku z dość dobrą ziemią, motykowany i pielony regularnie.
Ponieważ po siewie zostało mi trochę nasion w torebce, a nie chciałam ich przechowywać na następny rok, to wysypałam je bez ładu i składu na wał w końcu ogrodu, na którym rosły poza tym słoneczniki, dynie, rodzynek brazylijski i fasola pienna z brzegu. Jak przystało na miejsce ukryte za tunelem i porośnięte wysokimi dość roślinami, był on z lekka zapomniany podczas pielenia. Oczywiście, był czyściutki w momencie siewu i sadzenia, ale poza tym tylko raz w sezonie wyplewiłam go porządnie. Poza tym kilka razy wyrwałam co największe badziewie. No i w tym bałaganie odkryłam jesienią pietruchy wielkie, jak dorodne marchwie.

     Drugi bałaganiarski wał robił złe wrażenie w Starym Warzywniku, tym widocznym dla wszystkich. ale co ja z niego zebrałam! Począwszy od koszy szpinaku wiosną (sianego w poprzednim roku jesienią), poprzez sałatę i rzodkiewkę wiosenną od maja, cebulę, marchewkę okrągłą (moja ulubiona "Pariser Markt"), szpinak nowozelandzki,późne buraki, zioła, po jarmuż rosnący tam jeszcze w tej chwili i grubą rzodkiew o barwie buraka od Agniechy z Gór.

     Te bałaganiarskie grządki, gdzie często wysypywałam nasionka po prostu w puste miejsca i przykrywałam cieniutką warstwą ziemi branej wprost ze ścieżki, okazały się niezwykle urodzajne. Wszystkie warzywa na nich rosnące były piękne i zdrowe. To, że rzodkiewki i marchewki wraz z ferajną wyrastały nierówno i w różnym czasie okazało się zaletą w małym, rodzinnym gospodarstwie. Przez cały sezon miałam w ten sposób młode, świeżutkie warzywa, unikając jednorazowej "klęski urodzaju" przez kilka dni i posuchy przez resztę czasu.
      Do wrażenia bałagany przyczyniały się też te rośliny, których nie zebrałam na czas, pozwalając im wyrosnąć i wydać kwiaty i nasiona. Rozsiewają się wtedy same, a potem mam przyjemne niespodzianki. Od lat w ten sposób rozmnażam sałaty i szpinak nowozelandzki oraz niektóre kapustne. Nawet buraki liściowe z zeszłego roku dały mi w tym sezonie młode roślinki z samosiewu.

     U nas w tej chwili już mrozi całkiem regularnie. Przed mrozami udało mi się zrobić kopiasty wał na jednej z grządek. Nie przykrywałam go ziemią, za to pod spód wsunęłam sporo zazielenionych ziemniaków z ostatnich zbiorów. Mam nadzieję, że przezimują mi ładnie i wiosną rozrosną się podobnie, jak to było w tym roku.

      Teraz plony już zebrane, wydawać by się mogło, że nie ma już nic do roboty. Jednak warto zrobić dwie rzeczy: wykorzystać obfitość resztek roślinnych i suchych liści do założenia nowych "przekładańców" oraz obficie okryć opustoszałe grządki i wały. A jeśli komuś starczy sił i ochoty, a co najważniejsze - materiałów, może też założyć kompost. To wszystko można robić jeszcze przez prawie cały listopad i dużą część grudnia, dopóki ziemia nie jest zamarznięta. Ofiarujmy swoim grządkom ciepłą kołderkę na zimę!

niedziela, 12 października 2014

Pamiętaj, to już jesień...

      Październik rozpieszcza nas w tym roku ciepłymi barwami i ciepłą, słoneczną pogodą. Uwielbiam jesienne światło, mocne, ale łagodne, wydobywające w dzień bajkowe kolory liści i późnych kwiatów, a w miarę zbliżania się zmierzchu przechodzące w perłowe, różowo-szare i przymglone. A wieczorami włóczą się obłoki mgły i zapach palonego drewna. Sycę się tymi widokami i nasycić nie mogę.
     Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami. Zapraszam na spacer w jesiennej zadumie, złotej pełni cichej radości.

 Nic nie jest tak piękne i delikatne, jak jesienne róże.

Malwy przy ścianie ani myślą się poddać, ślazówki podobnie.
 Widok z ganku, czyli część naszego podwórza.
Cudowna paleta barw, a za nią bezmiar łąk, dźwięczących uderzającymi o siebie trzcinami, a na horyzoncie Tajemnicza Puszcza.

Hortensja pnąca ma żółte listki z zieloną lamówką...

Jesienne krokusy, delikatne, jak skrzydełko ważki. Zdjęcie nie oddaje dobrze ich koloru, są jasnoszafirowe, jak szafir i diament razem.
 Za tym wałem kwiatów kryje się Stary Warzywnik. W tle jesion, już się rozebrał i kokietuje gołą koronką gałązek.

Hit każdej jesieni, czyli wrzosy bardzo wrzosowe.
Na koniec pozdrawia Was Tiki, który już czuje się dobrze, mimo, że ciągle bierze lekarstwa. Mruży ślepka od słońca, zaraz pobiegnie i zrobi coś głupiego, jak zwykle. Kiedy zaczął znowu powarkiwać na mego męża, ten orzekł autorytatywnie, że już jest z nim dobrze.

poniedziałek, 6 października 2014

Piroplazmoza


             Tiki jest chory, bardzo chory już od kilku dni. Był tutejszy weterynarz w sobotę, orzekł psią sepsę (cokolwiek to znaczy) i dał antybiotyki. Niestety, z psiakiem było coraz gorzej. Wtulał się we mnie, wlókł się za mną na trzęsących łapkach, padając na nos, aż mi się serce krajało. Wczoraj przestał nawet pić, bo po każdym łyku wymiotował.
          Dziś rano zawieźliśmy go do dobrej przychodni weterynaryjnej do Suwałk. Orzeczenie: piroplazmoza czyli babeszjoza spowodowana najprawdopodobniej ukąszeniem kleszcza. Dostał kroplówkę i masę leków. Oraz orzeczenie, że nie jest z nim tak najgorzej, są szanse, że z tego wyjdzie, choć trzeba będzie go leczyć dość długo i konsekwentnie.
         Po powrocie już widać poprawę: zrobił siusiu, napił się, a przed chwilą zjadł trochę. I nie wymiotuje. Teraz leży mi na stopach, łapeczkę z wenflonem trzyma sztywno i walczy.
        Taki malutki, a taki dzielny.
         Ludzie, chrońcie swoje psy przed kleszczami. Do tej pory stosowałam Front Line, potem jakieś oleje aromatyczne, ale okazuje się, że i do jednego i do drugiego nasze klaszcze już się przyzwyczaiły. Trzeba zmieniać produkty. Wiem, że to chemia i że nie jest to może najzdrowsze, ale choroba jest jeszcze gorsza. Zdrowy rozsądek podpowiada, żeby wybierać mniejsze zło.
        Pani weterynarz powiedziała mi, że kleszcze jesienne są najbardziej jadowite i że w tej chwili jest jakaś epidemia babeszjozy - codziennie mają co najmniej jednego chorego psiaka, jeśli nie kilka.

niedziela, 5 października 2014

Zrzędzę

       Czasem zaglądam na fejsbooka i od pewnego czasu jestem wk..wiona coraz bardziej. Dlaczego? Przeraża mnie morze głupoty i niewiedzy oraz dopasowywanie wszystkiego do założeń przyjętych z góry przez niektórych. Ludzie tak daleko odeszli od natury, że to, co naturalne, wydaje się im złowrogie. I nie chodzi tu prostych ludzi, manipulowanych przez media, ale tzw. "świadomych", walczących z manipulacjami genetycznymi, chemią w jedzeniu itp. Tymczasem ich ignorancja czasem jest gorzej, niż żenująca.
       Przykład pierwszy: jak bumerang powraca zdjęcie pomidorka, z którego wyrastają zielone kiełki. Z zaznaczeniem, że przez miesiąc leżał na parapecie. Komentarze oburzone, że czym to nas karmią, jaki skandal itp. Prostujemy czasem z Ewą z Kresowej, ale ile można? Otóż, moi drodzy: pomidor jest owocem i zawiera nasiona. Jeśli jest dojrzały, to zaczyna się rozkładać, zapewniając tym nasionom potrzebną wilgoć i odżywkę. Bo owoce służą w naturze do tego, nie są dla nas, tylko dla nasion. To, że my z nich korzystamy, to skutek uboczny. Leżący przez miesiąc na parapecie, w cieple i na słoneczku, pomidor, zaczął zupełnie naturalnie kiełkować. A to znaczy tyle, że: był dojrzały, nasiona mają dużą siłę życiową, nie był manipulowany. I tyle. ci, co się oburzają, nigdy prawdopodobnie nie widzieli kiełkujących pomidorków, ale wypowiadają się autorytarnie.

    Przykład drugi: pewna osoba za nic w świecie nie chciała jeść owoców maliny "Polana", dojrzewających pod koniec lata. Jeszcze mi się dostało, że takie "świństwo modyfikowane" hoduję. Na próżno tłumaczyłam, że to selekcja naturalna, rozmnażanie i krzyżowanie. Tak, moi drodzy, większość nowych odmian (Polana wcale nie jest z resztą taka nowa) jest ciągle hodowana przez naturalną selekcję i krzyżowanie, jak to było od tysiącleci.  GMO jest paskudztwem, ale wcale nie jest takie powszechne.

    Przykład trzeci: niektórzy twierdzą, że prawie wszystkie ziemniaki są GMO. Znowu ręce opadają. Owszem, istnieją takie odmiany, ale u nas bardzo rzadkie i drogie. Są one odporne na pestycydy. Reszta jest wyhodowana w sposób naturalny. Manipulacje genetyczne przeprowadzane są przez wielkie koncerny, które zazdrośnie strzegą swoich technologii. W polskich stacjach doświadczalnych przeprowadzano normalne zabiegi krzyżowania i selekcji. Wszystkie kartofle polskich odmian są najzupełniej naturalne i dobre do jedzenia, o ile wyhodowane w naturalnych warunkach.

    Więcej przykładów nie będę przytaczać, bo nie chcę się denerwować. Jest tylko jedno, co przychodzi mi na myśl: jeśli chcemy się wypowiadać w jakimś temacie, to dobrze jest poznać, o co tak właściwie chodzi. Poczytać trochę, pomyśleć. A naturę obserwować. Bo można inaczej się ośmieszyć.
       Teraz powiem o różnicy między F1 i GMO. F1 to naturalna krzyżówka między dwoma gatunkami, ale nie ustabilizowana. To znaczy, że nasiona wydane przez te rośliny albo są sterylne, albo dają potomstwo nie podobne do rodziców. Coś jak muł, który jest naturalną krzyżówką konia i osła, ale sam jest sterylny. Nie podoba mi się ta praktyka, bo uzależnia nas od producentów nasion, nie pozwalając zbierać własnych. Natomiast rośliny F1 nie są genetycznie zmieniane, można je spokojnie jeść.
       GMO to organizm (roślina lub zwierzę), któremu wstawiono geny zupełnie innego organizmu, manipulując w laboratorium materiałem genetycznym w jądrze komórki. Mogą się one rozmnażać i krzyżować z innymi roślinami pokrewnymi, co jest diabelstwem, bo rośliny GMO są opatentowane. Jeśli jakiś biedny rolnik ma pole niedaleko upraw GMO, to jego rośliny mogą się pokrzyżować. Jeśli wysieje własne nasiona, to, sam o tym nie wiedząc, może hodować te modyfikowane mutanty. A wtedy zjawiają się inspektorzy, kontrolują i dowalają mu taki mandat, że tylko się powiesić. Nie mówiąc o tym, że bezwiednie rozprowadza żywność modyfikowaną o nieprzewidzianych skutkach na nasz organizm.
     To tyle zrzędzenia na dzisiaj. Dużo mądrości Wam życzę.