czwartek, 21 maja 2015

Ekranowanie czyli tworzenie mikroklimatu

        Niedawna wizyta Joanny z domu pod Lipami uświadomiła mi, że udało nam się stworzyć na naszym wietrznym skrawku ziemi prawdziwy mikroklimat. Joanna mieszka na Żuławach, gdzie ziemia i pogoda są łaskawsze, a mimo to zauważyła, że nasze rośliny są większe i bardziej rozwinięte, niż jej. I gdzie ta osławiona "polska syberia", cisnęło się jej pytanie. A ja wtedy użwiadomiłam sobie, że od paru lat odczuwam wiosną i latem brak wiatru, który wcześniej przeganiał dokuczliwe komarzyska. Jak również to, że w warzywniku czuję się jak na podgrzewanej patelni, podczas gdy wokoło wiatr hula po łąkach.

        Posadzone od północy i północnego zachodu bujne żywopłoty i laski zatrzymują wiatr, "czesząc" go, a nie spiętrzając, jak robią to mury. Wikła się on gdzieś wśród gałęzi i igiełek, łagodnieje, stając się lekkim zefirkiem, a nie podnosi się do góry i opada wściekłym wirem kawałek dalej, jak ma to miejsce w przypadku murów.

      Niższe żywopłoty i żywopłociki dzielą przestrzeń na jakby oddzielne pokoje, zwiększając poczucie przytulności. Są tak niskie, że nie zacieniają i pozwalają promieniom Słońca ogrzewać ziemię, a następnie zatrzymują to ciepło wewnątrz. Ściana lasku również odbija to ciepło i kieruje na grządki. Podobnie powierzchnia stawu, która odbija światło i rozprasza je w swoim otoczeniu.

     Jednym słowem, pomalutku i po cichutku, udało się nam pokonać zastoinę mrozową. Klimat ciągle jest ostry, ale już o wiele mniej, niż na początku.

      Wredne łapy przymrozków, pełzające od północy, też gubią się w labiryncie drzew i krzewów, a one swoją piersią dumnie chronią kwiaty i warzywa.


      Przyszło mi jeszcze do głowy, że w podobny sposób tworzymy swój własny mikroklimat wewnętrzny, klimat naszej duszy. Nie krzycząc i walcząc, ale spokojnie sadząc miękkie, skuteczne zapory ŻYWEGO I ROSNĄCEGO, które chroni najdelikatniejsze piękno i pożyteczność. Niewiele zdziałamy gardłując i denerwując się, a bardzo wiele możemy zrobić, pozwalając, by to, co naturalne, dobre i pożyteczne rozrosło się w naszym wnętrzu, dając odpór goryczy, zmęczeniu i beznadziejności. Kiedy pozwalamy temu rosnąć? Kiedy stajemy się coraz bardziej samodzielni, samowystarczalni. Kiedy słuchamy śpiewu drozda, zamiast politycznych, fałszywych debat. Kiedy siejemy sałatę czy wąchamy tulipany albo bez. Kiedy własnymi rękoma zrobimy coś pożytecznego. Kiedy ciągle potrafimy zachwycić się i zamknąć w sercu przelotne chwile i obrazy. Kiedy przytulimy się do własnoręcznie posadzonego drzewa. Kiedy otaczamy się życiem, a nie martwymi przedmiotami. Wtedy coś w nas rośnie, spokojnie i powoli i chroni od wiatru i podstępnych przymrozków. Stajemy się silni.

sobota, 16 maja 2015

Pierwsze zbiory

        Tak gdzieś na początku kwietnia mój Piotruś pyta mnie: "A sałatę posiałaś?"
     -  No pewnie1
     - A jaką?
     - Mieszaną, na młode listki. Razem z rzodkiewką.
     - To posiej koniecznie jeszcze majową!

     W tej samej chwili zerkam pod stopy, a tu cała kępa samosiejek sałatowych sobie wzeszła już wesolutko. To się je przepikowało, bo wyglądały na majowe - część do tunelu, część na wale.
No i już od 10 dni zajadamy się różnoraką sałatą, aż nam uszy zielenieją.

      Jak co roku furorę robią szparagi, udało mi się przekonać już sporo osób, które twierdziły, że ich nie lubią. Dziś smakowali je uczestnicy warsztatów serowarskich w Leśnym Dworku w Kryłatce.

    Mamy też rzodkiewki, takie młodziutkie i delikatne, rozmaite szczypiory, w tym także szczypior z czosnku, zioła (mój kochany lubczyk!) oraz rabarbar.
     Zebrałam też już kilka koszy szpinaku z jesiennego siewu, wczoraj wycięłam ostatnie, bo zaczynały już w kwiaty dawać.
     O dzikich sałatkach z różnych mniszków, bluszczyków i podagryczników można by poematy pisać.

     Tak pomalutku nasz ogródek zaczyna nas żywić na nowo.

      Poza tym zachwyca kwiatami, zielenią i zapachami. Aż się w tym wszystkim zagubiłam, rozpłynęłam i nie było mnie dość długo.
      Ostatnio na łeb na szyję próbujemy postawić drugi tunel, żeby zdążyć przed wyjazdem Pierra. Wyglądam jak ofiara losu, bo z tego pośpiechu i zmęczenia ciągle czymś obrywam - dziś próbowałam wyrwać kołek z ziemi. Wyskoczył niespodziewanie i rozerwał mi policzek. A wcześniej upadła bramka na róże, bo słup przegnił. Kiedy je zaczepiałam na nowej bramce, to tak zawinęłam się w kilkumetrowe, kolczaste pędy, że cała jestem podrapana. No dobra, niedługo gorący okres się kończy, to będę zasuwać pomalutku.

    Ale pięknie jest!