środa, 25 marca 2020

Jak pies do jeża 2, czyli grządki

        Poproszono mnie, żebym jeszcze raz napisała o metodzie Patryka na grządki. Dobrze wypada, bo właśnie grządki są kolejnym etapem zakładania ogrodu.
        Pokrótce: grządki Patryka to sianie wszystkich warzyw, ziół oraz kwiatów razem, rzutowo, na grubej warstwie ściółki. Do tej metody to ja podchodziłam, jak pies do jeża, nie bardzo jej ufając. Mam wrodzone i utrwalone zamiłowanie do akuratności i porządku, a tu taka nonszalancja i zdanie się na łut szczęścia! Aż kiedyś spróbowałam. Późno już było, druga połowa maja, kiedy został nam kawałek ogrodu, przygotowany i oczyszczony przez męża, a nie wiadomo było, co dokładnie z nim zrobić. Zebrałam więc wszystkie resztki nasion, które jeszcze miały szansę wyrosnąć: rzodkiewki, sałaty, buraki, marchewki, jarmuż, pietruszki, ogórki, nagietki, facelię itp., wymieszałam to ze sobą i wysieliśmy na powierzchnię ziemi. Potem przykryliśmy ściółką "de luxe", czyli sianem i słomą zmielonymi kosiarką z koszem i zmieszanymi z trawą ze strzyżenia podwórka. Na obrzeżach powtykałam jeszcze fasolkę szparagową, która mi została. Słuchajcie! Ta grządka była najbardziej płodna ze wszystkich! Nawet zabłąkany kabaczek pięknie owocował. Jak zaczęliśmy od zbierania rzodkiewki i sałaty w 3 tygodnie po siewie, to skończyliśmy późną jesienią i zawsze coś tam było. Na dokładkę wyglądało bardzo ładnie.

     Te grządki nie są dla osób lubiących rzeczy uporządkowane i przewidywalne, bo to jest totalne zdanie się na Matkę Naturę i jej nieprzewidywalność, ale jedno jest pewne: nigdy nie zabraknie na nich czegoś do jedzenia.

     Sposobów zakładania takich grządek jest kilka, w zależności od tego, jaką ziemię mamy, czy raczej jaki stopień zachwaszczenia tej ziemi.

      1. Mamy czystą (w miarę) ziemię ogrodową, np. zeszłoroczne grządki albo zaścieloną wcześniej grubo ściółką. Wtedy dajemy na ziemię cienką warstwę ściółki. Na to siejemy mieszankę nasion i znowu przykrywamy ściółką. Dobrze, jeśli możemy dać razem z nią trochę kompostu. Najlepsza jest wspomniana przeze mnie "ściółka de luxe", najgorsza - sama słoma, bo jest zbyt przepuszczalna.

   2. Mamy ziemię trochę zachwaszczoną. W tym wypadku dobrze jest pozbyć się korzeni szczególnie uporczywych chwastów, ale jak się nie da, to trudno. Tu dajemy na ziemię bardzo grubą warstwę ściółki. Dobrze jest dać też, bezpośrednio na ziemię, warstwę obornika, na to ściółkę. Powinno tego być co najmniej 30 cm., a im więcej, tym lepiej. Moczymy, albo deszcz nam to moczy i odczekujemy kilka dni. Następnie siejemy mieszankę i przykrywamy drobną ściółką, najlepiej zmieszaną z ziemią kompostową, tym razem cienką warstwą.

    3. Mamy ziemię mocno zachwaszczoną lub ugór. Dajemy warstwę obornika wprost na ziemię, na to grubą warstwę kartonów. Jeśli komuś brakuje kartonu, to w składach budowlanych można kupić tekturę falistą. Jest nawet lepsza, bo bez nadruków. Musi jej być dość gruba warstwa, najlepiej podwójna lub potrójna. Na to dajemy grubą warstwę ściółki zmieszanej z ziemią kompostową. Im grubszą, tym lepiej. Spokojnie można dojść do metra. Znowu odczekujemy i siejemy mieszankę, przykrywając ściółką. Ta grządka może być trochę problematyczna w suchych latach, bo karton tamuje podsiąkanie wody. Dlatego ja wolę sadzić na niej ziemniaki, robiąc dziury w kartonie i w każdą dziurę wsadzając ziemniaka, sadzić kapustę w podobny sposób, cukinie, dynie, pomidory itp. Ewentualnie robimy dziurki i wtykamy w nie tzw. bomby nasienne - nasiona zmieszane z gliną, zlepione w kulkę. Pomiędzy ziemniakami, też w dziurki, wtykam ziarna bobu. Wtedy posadzone rośliny mają kontakt z ziemią i mogą czerpać z niej wilgoć. Jeśli jest wilgotno, to karton robi się miękki i korzenie roślin posianych po wierzchu mogą się przez niego przebić. Problem w tym, że niektóre szczególnie żywotne chwasty mogą od spodu zrobić to samo. U mnie tego rodzaju grządki sprawdzają się bardzo dobrze, jeśli chodzi właśnie o ziemniaki i kapustę. Tylko raz miałam problem podczas wyjątkowej suszy 3 lata temu, kiedy ziemia była wyschnięta na 2 metry w głąb, a podlewanie spływało po kartonie. Problem rozwiązały plastykowe butelki 5 l. z obciętym dnem, wbite szyjką aż do ziemi. Ten rodzaj grządki jest najbardziej żyzny od drugiego roku po założeniu, dlatego dobrze jest je zakładać pod koniec lata lub jesienią, a siać na wiosnę. Jeśli warstwa ściółki jest bardzo gruba i nie opadła w czasie czekania, to można zrobić takie jakby doniczki: wygrzebujemy w niej dołek, napełniamy ziemią (najlepiej kompostową z dodatkiem gliny) i sadzimy lub siejemy swoje roślinki. Ale, jak już powiedziałam, ten rodzaj grządek najlepiej zrobić jesienią. Przez zimę warstwa ściółki mocno opadnie.

         Można w tej chwili zakładać grządki rodzaju 3, ale z innymi radzę poczekać, aż się ziemia ogrzeje. Gruba warstwa ściółki zatrzymuje ogrzewanie (podobnie jak zatrzymuje ciepło), jak kołderka. Ja wręcz zgrabiałam ściółkę na zagonkach wiosną, żeby ziemia się szybciej ogrzała, a potem przykrywałam na nowo.

      Ogólnie rzecz biorąc mądrzy ludzie radzą wstrzymać się z siewem aż do Wielkanocy. Nie tyle o samą Wielkanoc tu chodzi, co o pierwszą wiosenną pełnię księżyca. Więc porządkujmy ogrody, przygotowujmy materiały, róbmy wały i grządki rodzaju 3, ale wstrzymajmy się z siewem, aż ziemia będzie ciepła. Wtedy roślinki będą wschodziły szybciej i będą silniejsze.

      Agatek przypomina mi o jednej rzeczy, o której zapomniałam przy pisaniu tego posta: metoda ściółkowania jest niezbyt praktyczna w regionach, gdzie jest plaga ślimaków. Chociaż miałam też sygnały, że cienka ściółka wcale nie zwiększa ich ilości, a wręcz przeciwnie, zwłaszcza jeśli są dorzucone do niej aromatyczne zioła: lawenda, wrotycz, mięta itp.



niedziela, 8 marca 2020

Jak pies do jeża

       Ponieważ w ostatnich dniach już kilkakrotnie spotkałam się z zapytaniami ludzi, którzy dopiero zaczynają zakładać ogród, to uznałam to za znak, żeby wrócić do tego tematu. Bo zdarza się, że człowiek stoi przed kawałkiem ugoru i nie bardzo wie, od czego zacząć. Podchodzi do tematu, jak pies do jeża i nie ma pojęcia, z której strony to ugryźć.
      Oczywiście to jest mój punkt widzenia, ktoś inny może zrobić inaczej. Jednak uważam, że to, co proponuję, jest logiczne. No i jeśli nie wiadomo, jak zacząć, to można tak właśnie.

     Ja zaczęłam od sadzenia żywopłotu. Żywopłot dla ogrodu jest tym, czym skóra dla ciała. Łagodzi wiatry, tworzy mikroklimat, daje schronienie i pożywienie ptakom, pożytecznym owadom, jeżom. Zamyka naszą osobistą przestrzeń, dając poczucie bezpieczeństwa. A dobrze dobrany przynosi też pożytki gospodarzowi w postaci owoców i kwiatów.
    Należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy: słońce i wiatr. Chodzi o to, żeby wyrośnięty żywopłot nie zacieniał zbytnio ogrodu, natomiast żeby chronił przed wiatrem. W Polsce dominujące wiatry są najczęściej z północnego zachodu. I z tej strony spokojnie możemy posadzić drzewa i duże krzewy. W miastach trzeba też pamiętać o przepisach, odległości od granicy działki itp.
    Możemy posadzić żywopłot owocowy (rokitnik, dereń jadalny, świdośliwa, śliwa ałycza, leszczyna, dzika róża itp.), możemy kwiatowy (bez lilak, jaśminowiec, kalina, forsycja itp.),a możemy wszystko pomieszać. Mądrzy ogrodnicy ustalili, że w żywopłocie mieszanym 1/3 powinny stanowić krzewy i drzewa iglaste. Ma to swój sens - są mocnym, zielonym akcentem zimą, kiedy inne stają się bezlistnymi patykami, wtedy dają też schronienie ptakom. Dobra jest kosodrzewina, jałowiec i nawet pojedyncze tuje (pamiętajmy tylko, że tuje wyrastają z czasem w wielkie drzewa). Jednym z moich ulubionych krzewów żywopłotowych jest pęcherznica, która może mieć różne kolory liści, całkiem ładnie kwitnie, a do tego jej nasiona są ulubionym pokarmem licznych ptaków - u mnie odwiedzają ją chmary szczygłów i gilów. No i rośnie na każdej glebie.
       Także duża ilość materii organicznej, którą dają żywopłoty, jest ważna dla polepszenia struktury gleby. Nie trzeba grabić liści opadłych jesienią - one same się rozłożą, dając nam dobrą, bogatą ziemię. Na glebach słabszych dobrze jest pomyśleć o karaganie i olchach prowadzonych w formie krzewów - na ich korzeniach żyją w symbiozie bakterie azotowe, które wiążą azot z powietrza w formę przyswajalną dla roślin.
      W tej chwili jest bardzo dobry moment na sadzenie żywopłotów.

     Warzywnik powinien być blisko domu, żeby nie uprawiać biegów przełajowych, kiedy potrzeba nam koperku, kilku liści sałaty czy szczypiorku. Także łatwiej go doglądać, jeśli jest "pod ręką". Powinien być nasłoneczniony i dość odległy od drzew i ich korzeni.
Ja zrobiłam pewien błąd - część mego warzywnika jest w zasięgu korzeni ogromnej lipy. No cóż, te 25 lat temu miałam mniej doświadczenia i odległość prawie 10 metrów wydawała mi się prawidłowa. Tyle tylko, że to lipa-olbrzym i jej korzenia sięgają bardzo daleko poza obrys korony. Na dokładkę kiedy wyczuła dobrą ziemię, to specjalnie rozwija je w tym kierunku. No trudno, jakoś muszę sobie radzić, budując wały co 3 lata, zamiast co kilkanaście, i obficie ściółkując. Czyli warzywnik z daleka od dużych drzew!
Natomiast widziałam warzywniki, w których rosły niewielkie drzewa i krzewy owocowe, rozstawione na tyle rzadko, że ich cień nie szkodził warzywom.
     Sam sposób uprawy warzywnika jest sprawą indywidualną - czy będą to skrzynie, czy wały, czy zagonki wzbogacane kompostem. Wszystko jest dobre, jeśli polegamy na procesach naturalnych.
     Bardzo dla zdrowia i urody warzywnika służy obwódka z ziół i kwiatów, najlepiej wieloletnich. Można też pokusić się o robienie rabat mieszanych, warzywno-ozdobnych. Ostatnio są one hitem na Zachodzie. We Francji widziałam je nawet na kwietnikach pośrodku miasta, gdzie kapusta i sałata rosły wśród niecierpków i innych złocieni, groszek wśród traw ozdobnych, marchew kwitła w towarzystwie "motylków". Skomponowane tak, ze wyglądały niesamowicie pięknie.

   
     Sad może znajdować, się ciut dalej, niż warzywnik, ale nie musi. Bardzo przyjemnie jest, stojąc na ganku lub tarasie, skubnąć wiśnię lub inne winogrono. Najbardziej ekologiczne są sado-laski, czyli pomieszane ze sobą drzewa i krzewy owocowe. Można je umieścić od strony, z której wieje wiatr, będą wtedy dodatkowym zabezpieczeniem.

wtorek, 3 marca 2020

Powrót do warzywników

      Jestem już dość stara, żeby pamiętać czasy, kiedy każdy ogródek przydomowy służył głównie do hodowania warzyw, kiedy na działkach pracowniczych sadzono marchew i kartofle, a nie strzyżone trawniki.
        Nie były to smutne ogrody, o nie. Uroczy bałagan warzyw, owoców i kwiatów wylewał się na wszystkie strony. Kolorowy patchwork zmieniał się od wiosny do późnej jesieni, kiedy to piwniczki i spiżarnie pęczniały od własnych plonów. Zapachy w takich ogrodach były niezapomniane, mocne, a zarazem subtelne, a powietrze pełne ruchu motyli, pszczół i innych owadów.
        Była to oczywista, codzienna obfitość, kiedy wystarczyło skubnąć truskawkę czy porzeczki z krzaka, wyciągnąć z ziemi młodą marchewkę czy inną rzodkiewkę, obetrzeć szybko o ubranie i schrupać. Jabłka i śliwki spadały wprost na nasze ręce czy głowy.Między krzewami porzeczek czy malin były nasze tajne bazy i kryjówki, za zasłoną z malw czy marcinków.


     Kiedy dziś patrzę na uporządkowane pod linijkę ogrody, trawniki i iglaki, to czegoś mi bardzo żal. Tej bałaganiarskiej dżungli, w której można było się zagubić, gdzie co krok to jakaś niespodzianka.
     Te domowe ogródki żywiły nas zdrowo przez wiele pokoleń. Nawet jeśli część żywności kupowano na zewnątrz, to to była żelazna rezerwa i pewność przetrwania. Uczta dla oczu, nosa i żołądka.

   
 Dziś czytam coraz częściej, jak bardzo podrożała żywność.  Oraz biadania ludzi, że będzie głód. A przecież kiedyś było o wiele biedniej, a jakoś nikt nie biadał. Obfitość pierwszorzędnego jedzenia wydawała się czymś naturalnym, przynależnym. No, może niektórzy biadali z powodu braku mięsa, ale dobrze wiemy obecnie, że nie jest ono niezbędne.
      Jakim sposobem ludzie wpadli w sidła takiej wyuczonej bezradności, takiej zależności? Ze wstydem muszę przyznać, ze nawet moi wiejscy sąsiedzi coraz rzadziej uprawiają warzywa i coraz mniej...
      Jedzenie z własnego ogrodu, bez sztucznych wspomagaczy, miało niepowtarzalny smak i aromat, do którego wiele osób wzdycha do dzisiaj. Tymczasem naukowcy biją na alarm - w ciągu ostatnich dwudziestu-trzydziestu lat przemysłowo hodowane warzywa i owoce straciły dużą część swoich walorów odżywczych i smakowych, a "zyskały" szkodliwe substancje chemiczne.
    Może to dobra chwila, żeby zamienić trawniki na warzywniki? Żeby przypomnieć sobie smaki, aromaty, teksturę liści, korzeni i owoców? Odzyskać część wolności i darmowej obfitości, jaką Natura nam przygotowała?
    Trudno mi zrozumieć, w imię czego można zrezygnować z takiej przyjemności, z takiej oazy odrodzenia ducha i ciała.
    Wróćmy do ogrodów!