Moim zdaniem w pewnym momencie człowiek poczuł się oderwany od natury, poczuł się jej panem całą gębą i zamiast szanować ją i poznawać, żeby żyć i działać zgodnie z jej prawami, zaczął rządzić się tylko swoim prawem, powstałym w jego młodym ewolucyjnie mózgu, ale uznał je za nadrzędne nad prawami natury. Nasz mózg ma w najlepszym razie kilkadziesiąt tysięcy lat - a natura, jako kosmiczny porzadek rzeczy - nieprzeliczone miliardy. No i taki zupełnie młody człowieczek (ewolucyjnie młody) chce narzucać swoje dyktaty kosmicznemu porządkowi lub Bogu, jeśli wierzy w niego jako w stwórcę wszystkiego.
Skutki tego widzimy i czujemy na codzień. To nie jest tak, że cała cywilizacja jest zła, bo stworzyliśmy wiele rzeczy dobrych i pożytecznych, ale wiele jej działań zmierza ku katastrofie. W zasadzie stoimy już na skraju katastrofy ekologicznej, a tym samym katastrofy ludzkiej.Jest już późno, później, niż nam się zdaje. A niedługo może być za późno. Tyle, że jeszcze możemy zatrzymać się, naprawić szkody i żyć lepiej. Ocalić ziemię, ocalić siebie, swoje dzieci, ocalić zwierzeta, wodę i lasy. Nie rezygnując przy tym z wygody i komfortu, nieco tylko zmieniając swój styl życia.
My, ludzie, zostaliśmy sprowadzeni na manowce. O, ten diabeł nie był brzydki i odrażający. Miał modne szatki i wiele pociągających cech. Bo wyobraźmy sobie rolnika, uprawiającego dość dobrą ziemię, który zaczął stosować nawozy sztuczne. Nagle plony wzrosły kilkukrotnie i to prawie bez wysiłku! Co za cud! Możemy wykarmić ludzkość przy pomocy światłej nauki i białego proszku! A jeśli ten proszek tak dobrze działa, to spróbujmy innego, który zabija szkodniki! I jeszcze innego na uporczywe chwasty! Jakież piękne, zdrowe i czyste uprawy mamy teraz! Tylko że, jak w bajkach, za wszystko trzeba płacić. Stopniowo spada żyzność gleby, pojawiają się nowe choroby. Trzeba więc coraz nowych proszków, coraz więcej. Gleba robi się zlewna, szkodzi jej najmniejszy deszcz i najmniejsza susza. Nic to, zakładamy deszczownie i melioracje, kupujemy coraz silniejsze traktory, które orają coraz głębiej. Pomału koszty produkcji (bo przecież nie hodowli?) żywności rosną, pochłaniają cały dochód. Rolnicy zaciągają pożyczki, których nie dają rady spłacać. Trochę ratują ich dopłaty, ale degradacja ziemi postępuje. W końcu kilkudziesięciohektarowe, co ja mówię: kilkusethektarowe gospodarstwo nie daje rady wyżywić jednej rodziny, podczas kiedy wcześniej żywiło i utrzymywało w dostatku kilkanaście-kilkadziesiąt osób. A ziemia umiera dalej. Jeśli ktoś, wzorem dziada, wywiózł by na nią obornik, to ten by się nie rozłożył, nie zamienił w życiodajny humus. Nie ma już mikroorganizmów, bakterii, okrzemków, dżdżownic... ziemia jest martwa. W krajach Europy Zachodniej już 80% gruntów uprawnych jest praktycznie martwych. U nas, w Polsce, niedługo pewnie zbliżymy się do tych wielkości. W tej chwili nikt nie przeprowadza badań, jak to dokładnie wygląda.