Powiało ciepłem. W ciągu dnia temperatury są na plusie, powietrze pachnie inaczej. Gruba pokrywa śniegu pomału kurczy się. I chociaż wszędzie jest biało, to ptaki drą się zupełnie wiosennie. Drogę do domu już od kilku dni mamy odśnieżoną przez spychacz, ale nie zdobyłam się jeszcze na to, żeby wyjechać. Zaraz za naszą drogą prywatną zaczyna się droga gminna, odśnieżana, ale nigdy nie posypywana, wyjeżdżona na glacę i lodowisko i podwójnie śliska w tej chwili. Dziś jeden z przyjaciół zawiózł Pierra na zakupy, mamy zapasy na co najmniej 10 dni. A potem, mam nadzieję, to czarne na drogach wyjrzy spod lodu.
Ale ja nie o tym chciałam. Chciałam o depresji, bo czas przedwiosenny taki jakiś ciężki jest, czas historyczny też niełatwy, a na dodatek obchodziliśmy dzień walki z depresją.
Miałam to świństwo kiedyś, ciągnęło się latami i miało wiele epizodów, aż w końcu udało się urwać łeb hydrze. Można więc powiedzieć, że jestem weteranką i jako stary wojak rzucę kilka mądrości. Otóż moim bardzo nieortodoksyjnym zdaniem (lekarze się obrażą), depresja nie jest żadną chorobą psychiczną, a zwykłą chorobą fizyczną. Bo na czym polega? Na braku pewnych hormonów, głównie serotoniny i dopaminy. W tym podobna jest do innych chorób, np. do cukrzycy, która też spowodowana jest przez brak pewnego hormonu. I tutaj żadne "branie się w garść" czy nawet najlepsze życzenia nie pomogą. No bo każcie np. cukrzykowi żeby wziął się w garść i zaczął trawić ten cukier, a na śpiączkę cukrzycową polećcie spacery i mocną kawę...
Ludzie nagminnie mylą smutek, chandrę czy spadek formy z depresją, stąd ogólne niezrozumienie tej choroby. Na depresję może zapaść każdy, jak na grypę, ale niektórzy są bardziej podatni (albo mniej odporni), niż inni. Jak we wszystkich chorobach. Czasem jest jakiś czynnik ją wywołujący, jak wstrząs psychiczny czy żałoba - po prostu produkcja hormonków już kulała, a teraz zapchała się na amen. Czasem nie ma żadnego widocznego powodu, a to cholerstwo podgryza powoli i nieustannie, aż do katastrofy.
Właśnie dlatego, że wczesne objawy depresji podobne są do spadku formy, chandry czy żałoby, często mijają niezauważone. Czasem naśladują zmęczenie i spadek energii. Delikwent więc "bierze się w garść", wysila się, żeby funkcjonować normalnie. Można nawet się śmiać, ale to sztuczny uśmiech. Można opowiadać dowcipy, a w środku kula gniecie. Potem pojawia się apatia, chęć do pozostania w łóżku, bezsens wszystkiego.
Nic nie ma smaku, niczym nie da się cieszyć, na nic nie ma ochoty. Życie przestaje mieć sens, tak po trochu. Ogólnie energia życiowa ucieka z człowieka, jak z dziurawej beczki.
Często depresji towarzyszy lęk. Nie jakiś konkretny strach przed czymś, ale lęk nieuzasadniony, dławiący, ściskający serce. Żaden strach przed egzaminem, żaden strach przed niczym innym, nawet przed śmiercią, nie jest tak dławiący i straszny. W paroksyzmach wręcz paraliżuje.
No i powiedzcie komuś takiemu, żeby wziął się w garść, żeby walczył. Jak człowiek nie ma garści ani motywacji do niczego. To jakby kazać człowiekowi z połamanymi nogami pobiegać dla rozruszania się.
Tutaj już osoba dotknięta depresją nic nie może, bliscy nic nie mogą. Pomóc może tylko leczenie. Przede wszystkim leki, żeby ruszyła na nowo produkcja i przyswajanie hormonów. Psychoterapia jest pomocna dopiero w fazie wychodzenia z choroby. Wcześniej niewiele może. Cukrzyk musi otrzymać insulinę, osoba z depresją - serotoninę, po prostu.
Wiecie, ze nie jestem wielką fanką medycyny oficjalnej, ale w takich wypadkach bywa niezbędna. Czy można wyleczyć się lekami naturalnymi i ziołami? Na niektórych etapach można, ale trzeba trafić na naprawdę dobrego specjalistę, a takich jak na lekarstwo. Bardziej prawdopodobne jest, że trafimy na szarlatana i tylko stracimy czas. Pozostaje tylko trafić na dobrego lekarza i dobrze dobrać leki. A to jest bardzo trudne. Dlaczego? Bo te hormony mogą być zablokowane na różnych etapach: wytwarzania, transportu w organizmie (a jest dość skomplikowany), w końcu przyswajania. Może być tak, że są produkowane, a nie dostarczane, albo dostarczane, ale nie przyswajane. Na każdy z tych etapów są różne leki, normalnie. No i trzeba utrafić w te, które są nam potrzebne. Nie trzeba wahać się przed zmianą leków, jeśli nie działają. Tak, jak przed zmianą lekarza, jeśli mu nie ufamy. Z moją panią doktor zostałyśmy niemal koleżankami, zamiast "wywlekać flaki", pokazywałyśmy sobie zdjęcia swoich ogrodów, zwierzaków, domów itp. Rozmawiałyśmy o tym, co fajne w naszym życiu, ale jak dwie kumpelki, nie jak lekarka z pacjentką. Kiedyś jej nie było i zastępujący ja lekarz, bardzo niesympatyczny, zmienił mi leki, twierdząc, że on wie lepiej. Spowodowało to u mnie koszmarną reakcję, nieomal zamieniłam się w warzywko. Jak najszybciej wróciłam z pomocą mojej pani doktor do poprzedniej kuracji. Tak, że na lekarzy też trzeba mocno uważać. Najlepiej zaufać swemu własnemu instynktowi.
Mnie leczono kilkakrotnie, w różnych miejscach i różnymi lekami. I dopiero mając 40 lat trafiłam na lekarkę, która niemal z marszu dała mi dość lekki lek, który był tym, czego mi było potrzeba. Zakończył się wieloletni marsz przez mękę. Nie będę opisywać rozłożonego na wiele lat koszmaru, który wyskakiwał w ostrej formie przy każdym tragicznym przeżyciu (a tych mi nie brakowało) i który nie pozwalał czuć najmniejszej radości w życiu. Przez większość czasu funkcjonowałam pozornie normalnie, ludzie widzący mnie nic nie podejrzewali, a w środku ruiny i zgliszcza. I jedna chęć, żeby umrzeć. I poczucie, ze się jest jakimś potworem, czymś wybrakowanym. Szkoda mi tego straconego czasu.
Leki nie działają natychmiast. Trzeba odczekać kilka tygodni, żeby zobaczyć jakiś rezultat. To zniechęca wiele osób, a nie powinno. Moje leki były tak dobrane, że nie czułam otumanienia (w każdym razie nie większe, niż zwykle), natomiast powolutku życie zaczęło nabierać barw. Wiecie, to zabawne, odkryć po 40, że się jest z gruntu optymistką. Przez wiele miesięcy miałam tylko jedną obawę: że zabraknie mi leków i koszmar wróci. Brałam je więc regularnie. Odstawienie przyszło tak jakoś samo z siebie, po prawie 2 latach. Zaczęłam o nich zapominać, aż w końcu przestałam je brać.
Nie miałam żadnej psychoterapii, ale zrobiłam porządek z energiami w moim organizmie przy pomocy przyjaciółki, która jest w tym specjalistką. Przejrzałam też moje nawyki, zapisy pewnych zachowań czy wkręcone mi sposoby myślenia. Oczyściłam to wszystko, dochodząc do tego, co naprawdę jest moje. Ale to już raczej wtajemniczenie szamańskie, zrozumienie podszewki świata.
Minęło już 20 lat. Jak każdy przeżywam spadki i wzloty, zmęczenie i euforię, smutek i radość. A deprecha nie wraca. Było kilka wydarzeń tragicznych (śmierć ukochanej Babci, śmierć Mamy) i towarzysząca im żałoba. Spadek formy czy zniechęcenie chwilowe są wpisane w nasze życie, nie są depresją. Były też piękne momenty. Ogólnie rzecz biorąc tych dobrych, miłych momentów jest większość. Normalne życie. Tylko teraz wszystko spowite jest w taką łagodność, pogodę i poczucie sensu. Problemy są po to, żeby je rozwiązywać, jak łamigłówki.
Nie zostawiamy osoby z połamanymi rękami i nogami, z przetrąconym kręgosłupem, aby sobie jakoś poradziła. Tu potrzebna jest fachowa pomoc i leczenie. W depresji jest podobnie.
Przeszłam przez ciemną dolinę i wyszłam z niej mocniejsza i mądrzejsza. Depresję da się wyleczyć, żyć pięknie i mocno.
.
No nie wiem, czy tak u kazdego sie da. Takie teorie podobne sa do "wez sie w garsc i wyjdz do ludzi". Ja zmagam sie z moja zmora grubo ponad 20 lat, z farmakoterapiami (zmianami i probowaniem wielu lekow), psychoterapiami i calym tym szajsem, a jedynym efektem jest chec zejscia z tego swiata. Jakos udaje mi sie funkcjonowac, pracowac, smiac, ale zyje na zgliszczach, jak to ladnie ujelas. Juz nawet nie chce mi sie probowac, bo wszystkie dotychczasowe proby skonczyly sie tym, ze jeszcze zyje, ale zdrowa nie jestem i nigdy nie bede (to zdanie kilku lekarzy). Tak wiec optymistyczne okrzyki, ze kazdy moze z tego wyjsc, a czemu przecza statystyki zgonow ludzi, ktorzy sie leczyli, sa lekkim naduzyciem.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńA gdzie napisałam, że każdy wychodzi? Każdy może wyjść, ale nie zawsze się udaje. Z bardzo różnych powodów. U mnie oprócz farmakoterapii dało to radykalną zmianę życia, bardziej nastawioną na słuchanie siebie i swoich potrzeb. Wiem, że nie zawsze tak jest. Życzę Ci, żebyś trafiła na taki sposób leczenia, który i Tobie ulży.
UsuńI ja zmagam się ze swoim smokiem, dlatego dziękuję Ci, za ten wpis. Pięknie to opisałaś.
OdpowiedzUsuńDodam od siebie, że bardzo żałuję, że tak późno zwlekałam z wizytą do lekarza.
Wielu z nas walczy ze swoimi smokami. Ty, podobnie do mnie, jesteś w tej szczęśliwej sytuacji, że jesteś "uziemiona", to bardzo pomaga. Wspieram Cię z całego serca.
UsuńJa zawalczyłam i też wygrywam :)
OdpowiedzUsuńDodam, że ja spojrzałam na to trochę inaczej. Depresja jest skutkiem, a nie przyczyną. Zmiany hormonalne są skutkiem. I jakkolwiek leki są potrzebne w ciężkich dołach, to jest choroba duszy, nie ciała.
Kiedyś trafiłam na warsztaty z neuroświadomości, a tam prowadzący powiedział, że depresja może być wykorzystana jako zasób. To zespół zachowań, reakcji na bodźce. Kiedy się temu przyjrzysz, zrozumiesz co ci depresja mówi. Na początku postukałam się w czoło, ale teraz, po dwóch latach przyznałam mu rację. To nie smok do zwalczenia, to smok do zaprzyjaźnienia się :)
Kiedy czuję spadek nastroju, wiem, że muszę przyjrzeć się, co się dzieje, co czuję, a czego nie chcę czuć. I poczuć :) Ze smokiem pod rękę. Takie trochę inne spojrzenie, ale generalnie Gorzka, jest jak myślisz, że jest ;)
Człowiek jest całością, to prawda, a fizyczność i psychika to dwie różne kończyny, więc jedno wpływa na drugie. Myślę, że ta pozorna sprzeczność między nami wynika z innego rozumienia pojęcia depresji. Ja przyjmuję bardzo wąską definicję, ściśle fizyczną: depresja to brak hormonów serotoniny i dopaminy. Przygnębienie, problemy z osobowością, smutek, same w sobie depresją nie są, chociaż zwykle jej towarzyszą. No i często jest ona wywołana przez te problemy, tak jak rak jest wywołany przez różne czynniki zewnętrzne. Oczywiście trzeba przepracować te problemy zewnętrzne, żeby nie mieć nawrotów, podobnie jak w przypadku raka należy np. usunąć promieniowanie radioaktywne z otoczenia. W tym przypadku metoda, o której piszesz jest skuteczna. Jednak człowiek chory na depresję (a nie człowiek z problemami) po prostu nie ma siły na taki wgląd w siebie, nie umie tego zrobić. Metody psychoterapii, o których piszesz są bardzo skuteczne na początku choroby lub przy wychodzeniu z niej, wspomniałam o tym. ja zastosowałam inną drogę samopoznania, ale skutek jest podobny.
UsuńDziękuje Ci Krystyno za ten post i za komentarze pod nim, nie wiem czy mój stan to depresja czy tylko przewlekły smutek ale waham się miedzy jakimiś śladowymi planami i marzeniami a chęcią jak najszybszego odejścia z tego świata. Podgrzewam i pielęgnuje te plany i marzenia, postami zaklinam rzeczywistość ale chwile bezsensu są coraz częstsze.
OdpowiedzUsuńNie jestem specjalistą, ale oni twierdzą, ze jeśli taki przewlekły smutek trwa ponad 3 tygodnie, to lepiej poprosić o pomoc. Tylko żeby nie byle kogo... Bo każdą dolegliwość na początku łatwo wyleczyć tak czy inaczej. Tymczasem dobrze robisz, że trwasz przy marzeniach.
UsuńPodziwiam Cię waleczna kobieto. Ja nigdy nie wyhodowałam sobie smoka, ale miałam jak każdy mniejsze lub większe spadki nastroju. A wiem jak bardzo one potrafią zepsuć życie, a co mówić o depresji. Więc życzę ci aby smok nigdy nie powrócił. Pięknego i pełnego koloru życia życzę. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń