Chcieliśmy tradycyjnie świętować pierwszy dzień wiosny, paląc ognisko, w którym mieliśmy podpalić Marzannę,a następnie utopić ją w stawie. Czyli ognisko miało być nad stawem. Chcieliśmy pozbyć się wszystkiego, co zastarzałe, zimne, złe, a wyszło, jak wyszło.....
Po pierwsze mój mąż ma momenty, kiedy zachowuje się trochę dziwnie, no cóż podeszły wiek ma swoje prawa. Poza tym, jako dziecko miasta i ciepłego klimatu, nie ma wyczucia tutejszej przyrody i zjawisk w niej zachodzących. Dość, że pięknie przygotował ognisko, ale go nie zabezpieczył, wychodząc z założenia, że jest mokro, bo rzeka wylała, a w czasie odwilży grunt był przesiąknięty wodą. Tyle, że nie zauważył, że jest całkiem spory mróz, który wszelką wilgoć zamroził, jasne słońce i wiatr. To jakoś mu się nie skojarzyło, a szkoda. Dość, że zapalił ognisko wcześniej, wiatr powiał i poooszło po wyschniętej trawie! Jak burza.
Ja w tym czasie spokojnie pracowałam przy biurku, potem robiłam obiad, cały czas będąc po wschodniej stronie domu i nic nie widząc. Dopiero telefon sąsiada, spanikowanego tym "wypalaniem łąk"w biały dzień i na oczach wszystkich, sprawił, że wyszłam przed dom i spojrzałam na zachód. A tam obraz nędzy i rozpaczy - ogromny szmat łąk, nie tylko naszych, wypalony. Pierre, podobny bardziej do diabła, niż do człowieka, biega gorączkowo i gasi, co może - albo deptając, albo lejąc wodę z wiadra. Czarny na twarzy od sadzy, w popalonej kurtce i spodniach, w gumowych butach spieczonych miejscami do cna, a przy tym mokrych, bo przechodził przez strumień, który ogień przeskoczył po bujnych turzycach, leje łzy nad młodymi drzewkami, które posadził w zeszłym roku i które ucierpiały od ognia.
Ktoś zaalarmował straż pożarną, przyjechali już po wszystkim, zobaczyli tę kupkę nieszczęścia, którą stał się mój mąż, pięknie ułożone ognisko, które nawet się nie zapaliło porządnie i dali mu pouczenie. Zrozumieli, że to był wypadek.
W domu, kiedy Pierre już się trochę odmył i ochłonął, okazało się, że ma pęcherze na stopach - poparzył je, zadeptując ogień.
Sprawdziliśmy - żadne większe zwierzę nie ucierpiało, czyli żaden jeż, zajączek ani ptak. Przynajmniej tyle.
A najlepsze w tym jest, że nikt z okolicznych mieszkańców nie uwierzy, że to naprawdę nieumyślnie.....
Czyli człowiek planuje, a wychodzi, jak wychodzi. Ja też ciągle coś robię w międzyczasie, który musi być bardzo pojemny. Ot, choćby dzisiaj - przygotowując obiad chciałam wynieść kurom ususzone i utłuczone na proszek skorupki od jajek - ot, moment, mgnienie oka. Okazało się, że kury domagają się jeść i pić, bo mąż dał im karmę i wodę wewnątrz, a one jak na złość spędzają cały czas na dworze, mimo, że popaduje. No to za konewkę i po wodę, do kurnika, po karmę. Kto wie, jakie są u nas odległości między budynkami, to wie, że zabiera to trochę czasu. Owce, które wypuszczamy codziennie nawet teraz, zwykle cały dzień spędzają na pastwisku, a do obórki schodzą dopiero ze zmierzchem, na solidną porcję siana i wody. A tutaj, nie wiem, czy z powodu pogody, czy zdegustowane spalenizną, stoją przy zamknięciu i meczą wniebogłosy, że chcą do obórki. Więc znowu: nanieść siana i wody, przyprowadzić łowiecki, pogadać z nimi, zamknąć. Jedna z nich wyraźnie kuleje, tak jakoś dziwnie. Patrzę bliżej, a ona ma drut okręcony wokół tylnej łapki. Musieliśmy gdzieś zgubić kawałek takiego grubego, mocnego drutu, który używamy do grodzenia.
Na szczęście, będąc w ciasnej obórce i nie mając za bardzo wyjścia, nie panikowała i nie wariowała, dała mi grzecznie nóżkę i zaczęło się rozplątywanie. Dobra, drut zdjęty, ja śmierdząca od przytulania się do runa, owca zadowolona gryzie siano. Idę do domu. A tu ptaki koło karmnika kręcą się jak szalone. No tak, zjadły już poranną porcję. Czyli przynieść słonecznika.
Tak to wychodząc na minutkę, wróciłam do domu prawie po godzinie. Weź tu człowieku i rób sobie rozkład zajęć, a i tak nigdy nie wiesz, co wyniknie. Tyle, że ja lubię to życie, zadowolone zwierzaki, poczucie spełnionego obowiązku. Tyle, że mąż musiał czekać długo na obiad i warczał, bo głodny był.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
Etykiety
borówka amerykańska
budki lęgowe
burak liściowy
cebula
chwasty
cieplarnie
ciepła grządka
cykoria sałatowa
czosnek
drób
drzewa
drzewa i krzewy owocowe
drzewa owocowe
dynie
dżdżownice
F1
fasola
filmy
funkcjonowanie roślin
gleba
GMO
gnojówki
gnój
grządki
grządki permakulturowe
grzyby
historia
humus
inicjatywy
inspekty
jabłonie
jagody goji
jarzebinogrusza
jesień
jesion
kalendarz biodynamiczny
kompost
konstrukcje
korzenie
kret
króliki
kuchnia
kury
las
leki
marchewka
mikoryza
mydlnica
narzędzia
nasiona
nasiona ekologiczne
naturalne środki myjące
nawożenie
ochrona naturalna
oczko wodne
odczyn gleby
ogród na stoku
orzechy piorące
owady pożyteczne
owce
pasternak
permakultura
pietruszka
pigwa
pismo Słowian
płoty
podlewanie
podlewanie butelkowe
podniesione grządki
pomidory
próchnica
przechowywanie
przycinanie drzew
ptaki
rabaty ozdobne.
ręczniki obrzędowe
sad
sadzenie
sadzenie drzew
samosiejki
sąsiedztwo roślin
seler
siew
słoma
słomiane grządki
Słowianie
sole mineralne
staw
staże
szkodniki
szparagi
szpinak
szpinak. grządki
ściółka
ściółkowanie
świdośliwa
trawnik
tworzenie
tyczki
uprawa
wały permakulturowe
warsztaty
warzywa
wegetarianizm
wiedza
wieża ziemniaczana
wiśnia syberyjska
woda
wzniesione grządki
zakładanie ogrodu
zasilanie
zbiory
zdrowa żywność
zdrowie
zielony nawóz
ziemniaki
ziemniaki w słomie
zima
zioła
zrębki
zwierzęta
żywopłot
żyzność
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
i takie smutne przygody przytrafią się czasem.... Nigdy wcześniej też nie pomyślałam, że taka wypalona połac mogła być nieumyslnym wypadkiem. Opisując zwróciłas na to uwagę.
OdpowiedzUsuńCzasem wystarczy niedopałek, jeśli trawa jest sucha. Tyle, że miejscowy nigdy by nie zrobił takiego błędu, Pierre po prostu nie ma wyczucia ani doświadczenia. Kiedyś już raz o mało nie spowodował pożaru na suchej trawie, w bardzo podobnych okolicznościach, tyle, że to we Francji było i wiele lat temu. Wpuść miastowego w naturę, to nawet po 20 latach miastowym zostanie :)
UsuńNa pewno wiele kosztowało to Twojego męża...ale dobrze,że wszystko zakończyło się pomyslnie
OdpowiedzUsuńSpokojnych Świąt życzę:):)
A wiesz, nawet nie bardzo. Chwilowo emocje były silne, ale szybko wróciło do normy, a pęcherze na stopach szybko przyschły, posmarowane olejkiem żywokostowym. Siła żywiołu to czyste emocje, nawet jeśli są groźne. Gorzej z przeszkodami tworzonymi przez ludzi, one jątrzą się bardzo długo.
UsuńCałe szczęście, że tylko pęcherze na stopach i stres i ze żadnego nieszczęścia z tego nie było. U nas kiedyś ściernisko się zajęło od iskier skrzesanych przez druty na linii prądowej. Tyle dobrego z tego, że energa nowe doprowadzenie musiała zrobić. Ja już od dawna nie planuję dokładnie, bo to i tak psu na budę. Umawia się człek, potem siada do roboty, jeden telefon, drugi, maile, zwierzaki i czas leciiii. Krysiu, uściski dla Was!
OdpowiedzUsuńTo łąki zalewowe, ciągnące się w pradolinie rzeki, z dala od zabudowań. Były wypalane regularnie jeszcze kilka lat temu, więc domom i zabudowaniom nic nie groziło. Jedynie ptaki i zwierzęta mogły by ucierpieć i młode drzewka, bo starsze to nie.
UsuńNie pomyslalabym, ze podczas mrozu trawa moze sie tak latwo zapalic, gdyby bylo lato, susza - to tak, ale w zimie... Nie pomyslalabym. Mam nadzieje, ze Twoj maz nie poparzyl sie az tak bardzo. Straszne.
OdpowiedzUsuńNie, ma tylko 2 małe pęcherze i jeden większy, przeszło mu szybko. Jak już napisałam - natura, nawet jeśli przysporzy kłopotów, to jest to czyste, nie jątrzy się. Natomiast rany zadane przez ludzi, przez systrm, bolą i jątrzą się długo.
UsuńNajgorszy jest wiatr, sama mam jeden pożar trawy na sumieniu.
OdpowiedzUsuńWiatr+sucha trawa i już, można sobie kłopotu narobić.
UsuńOkropna historia - ku przestrodze dla tych, co nie wiedzą...
OdpowiedzUsuńJeśli ktoś nie wie, to i tak trudno mu zrozumieć. Pierre bardzo uważa latem, bo jest do tego przyzwyczajony. Natomiast nie przyszło mu do głowy uważać zimą.
UsuńRany boskie...
OdpowiedzUsuńNajbardziej skorzystała Marzanna - ma darowane życie doo następnego roku, hmmm
UsuńDobrze, że zdecydowałaś się opisać to zdarzenie, bo ja też nie pomyślałabym, że w czasie mrozu trawy się tak szybko palą. I dobrze, że nic się nikomu nie stało :)
OdpowiedzUsuńMróz ścina wszelką wilgoć, a wiatr dodatkowo wysusza.
UsuńDobre moce czuwaly nad wami, ze nie pognalo ognia na dom... a i nad Marzanna czuwaly, no i przezyla :)
OdpowiedzUsuńJa sie juz nauczylam, ze jak sie obiad gotuje, to sie z kuchni nie wychodzi! Pare przypalonych garnkow i jestem juz zdyscyplinowana :)
Ja zawsze wychodzę, bo mi szkoda czasu. Pakuję, co się da do gara rzymskiego albo gara-bulgara, wstawiam do piekarnika i idę sobie. Potem tylko na szybko doprawić, zrobić surówkę albo jakiś sos i jest pyszny obiad.
UsuńZimą to rzadko się zdarza, chyba właśnie tylko przypadkiem, niechcący i nienaumyślnie. Dobrze, że tylko małe poparzenia.
OdpowiedzUsuńNo, dobrze. Już się prawie zagoiły, jednak olej z żywokostu czyni cuda.
UsuńZerkałam dzisiaj na moją kupę gałęzi do spalenia ale czekam... to jeszcze nie czas, a w nich mogą spać pożyteczne żyjątka. Ale Wam się przytrafiła przygoda!! Dobrze, że się jedynie na bąblach zakończyło ale mąż dzielny, że własnym ciałem próbował gasić pożar, chociaż mogło się bardzo źle skończyć. Dobrze, że na mandacie się nie skończyło bo nie wolno rozpalać ognisk, od kilku lat jest ogólny zakaz i każdy kto pali ognisko na swojej posesji może mieć problemy. Chyba po raz pierwszy mogłam przeczytać o twoich zwierzętach :D Tak fajnie się czytało. Ja mam podobnie, wychodzę na chwilę na przykład zebrać jaja i przepadam na pół dnia, bo to, to tamto, bo jeszcze to :)))) I tak końca nie widać.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam :)
U nas chyba nikt o tym zakazie nie słyszał, bo wszyscy na potęgę palą ogniska. Tyle, że nie na łąkach! Torf może się zająć!
Usuń