Korzystając z pięknej, mroźnej pogody wychodzimy prawie codziennie na spacery po lesie. Puszcza Augustowska, to obok terenów górskich, jedno z niewielu miejsc w Polsce, gdzie świerki występują naturalnie. Obecnie rosną w całym kraju, ale to dlatego, że je posadzono. Ich naturalne siedliska, to góry i północno-wschodnia Polska. Czyli tam, gdzie jest zimno, hu-ha. Świerk ma niesamowite właściwości bakteriobójcze i aseptyczne. Tablice informacyjne w rezerwacie Kozi Rynek informują, że do 15 metrów wokół świerka nie uświadczy się szkodliwych mikroorganizmów ani grzybów, jedynie te dobre. Poza tym wspaniale jonizuje powietrze.
Ponieważ moja mama skarży się na wiele bolących stawów oraz na niewyleczalną grzybicę stóp, to postanowiłam połączyć piękne z pożytecznym, czyli spacery ze zbieraniem żywicy świerkowej i zrobić balsam świerkowy. W czasie mrozów dobrze jest zbierać żywicę, bo zastyga jak bursztyn, podczas gdy w cieplejszych miesiącach jest ciągnąca się i kleista. Po godzinnym spacerze miałam już pełny niewielki słoik. Głęboka wdzięczność do lasu, który jakby specjalnie podsuwał mi świerki płaczące kroplami żywicy. Normalnie jest ich bardzo mało, a podczas tego spaceru widziałam je co kawałek.
Miałam potrzebne składniki, poza świeżym, tegorocznym woskiem. Ale od czego są przyjaciele? Jan Głowacz użyczył mi gomułkę pachnącego ulem wosku dziś rano i balsam naciąga w tej chwili na brzegu plity ogrzewanej drewnem.
Balsam świerkowy jest dobry na:
bóle artretyczne i reumatyczne
bóle mięśniowe
zmęczenie mięśni i stawów
stany zapalne skóry i wszelkie nieprawidłowości
grzybice
brodawczaki, kurzajki, brodawki
złe krążenie
oparzenia
uszkodzenia skóry, ranki, siniaki.
O jej wręcz cudownych właściwościach przekonałam się nieraz. Ostatnio tuż przed Świętami. Prysnął mi wrzący olej na wewnętrzny przegub lewej ręki. Oparzenie było dość rozległe, jakby ślad całego kciuka. Ból okropny. Od razu wsadziłam rękę pod zimną wodę, potrzymałam chwilę i osuszyłam. No i od razu zaaplikowałam balsam roboty Utygan. Ból minął, pozostało tylko lekkie ciągnięcie. Pęcherz, który już zaczął się tworzyć, sklęsł. Mogłam dalej pracować, od czasu do czasu pokrywając oparzenie balsamem. Zagoiło się w ciągu kilku dni, bez bólu i bez pęcherzy.
Nic dziwnego, że chciałam go zrobić sama. Nazbierałam więc słoiczek żywicy. Następnie drugi pędów świerka z pączkami szczytowymi i igiełkami z tego roku. Pocięłam je drobno, spryskałam alkoholem, zamknęłam zakrętkę i postawiłam niedaleko pieca na 24 godziny, żeby puściło soki. Chodzi o to, że pewne składniki lecznicze rozpuszczają się w tłuszczu, inne w alkoholu, a mi zależy, żeby w balsamie były wszystkie. Nie należy pędów zalewać, a jedynie je lekko zmoczyć, bo nie chcemy mieć nalewki, a balsam.
Następnie przygotowałam mniej więcej tyle, ile żywicy każdego z pozostałych składników: masło kokosowe, olej (użyłam mieszanki ekologicznych olejów - rzepakowego, słonecznikowego i lnianego) i nieco mniej wosku, ale niewiele mniej oraz odrobinę propolisu. Ten propolis to wisienka na torcie, jeśli ktoś go nie ma, to można pominąć. W czystym, dużym słoju wymieszałam wszystko i postawiłam na brzegu plity, żeby naciągało. Roztwór powinien stopić sie, połączyć się harmonijnie, ale nie wrzeć. Ta alchemiczna przemiana potrzebuje czasu, nawet do kilkunastu godzin. Choć niektórzy twierdzą, że 3-4 godziny wystarczą. Potem płynną zawartość filtrujemy przez drobne sitko lub gazę i rozlewamy do niewielkich słoiczków.
Użyłam tu masła kokosowego, co wzbudza we mnie dość mieszane uczucia ze względu na szkody, jakie środowisku wyrządzają plantacje palmy kokosowej. No cóż, jako zamiennika można użyć smalcu i tak się dawniej robiło. Jednak część balsamu przeznaczona jest dla wegetarian, więc ten wariant odpada. A kokosa i tak miałam już w domu. Z plantacji ekologicznej, jakby co.
Będę miała kilka słoiczków pachnącego lasem i ulem skarbu, dla siebie i dla przyjaciół. Warto go sobie zrobić, jeśli mamy dostęp do składników. Zwłaszcza, jeśli widzi się cenę tej maści sprzedawanej prze internet. Nasza, własna, jest na pewno lepsza, bo w niej jest nasze serce.
NIECH WAM NOWY ROK NAJSŁODSZYM BALSAMEM, WSZELKI BÓL KOJĄCYM, NA SERCA PŁYNIE!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
czwartek, 31 grudnia 2015
poniedziałek, 28 grudnia 2015
Umiar we wszystkim
Trwające właśnie Święta na pewno po raz kolejny przekonały niejednego i niejedną, że za dużo dobrego też może szkodzić. Bardzo podobnie sprawy mają się w naturze - za dużo dobrego może zaszkodzić.
Chodzi mi głównie o obornik i gnojówki stosowane nagminnie w ogrodach. Zbyt duża ilość azotu przekłada się na odkładanie rakotwórczych i w ogóle szkodliwych azotynów i azotanów w tkankach roślin. Za wiele materii organicznej, zwłaszcza gnojówek, zaburza normalne funkcjonowanie gleby podobnie jak nieograniczone obżeranie się zaburza żołądek.
Podobnie jest z rozmaitego typu gnojówkami roślinnymi. Można je stosować doraźnie, raz albo dwa na sezon, żeby pomóc roślinkom, ale hodowanie roślin tylko na nich to jak żywienie człowieka tylko mięsem albo tylko czekoladą. Zawierają tylko część potrzebnych soli i minerałów. Na dokładkę nie poprawiają one na trwale struktury gleby.
Także materii organicznej można dać za dużo, chociaż nam, w naszych ogrodach raczej to nie grozi. Państwo Bourgignon, z których ogromnej wiedzy nieraz korzystam, zaprezentowali kiedyś filmik o działce, na którą ktoś kiedyś nawiózł ogromne ilości materii organicznej - zdaje się, że błota ze studzienek ściekowych w mieście. Utworzyła się ponad metrowa warstwa, która dokładnie zdusiła glebę pod nią. Nawet dżdżownice nie fatygowały się na powierzchnię, bo dochodziły tylko do dawnej powierzchni gleby i znajdowały materię organiczną. Skutek - powstała zlewna, zbita "czapa".
Nam, przy zakładaniu wałów i "kanapek" raczej coś takiego nie grozi, bo są one dobrze napowietrzone. Zwracajmy tylko uwagę na to, by gnój był dodatkiem, a nie głównym ich składnikiem. Najwyżej 1/3 całej masy "wkładu", oprócz niego potrzebne są kawałki drewna, zdrewniałe łodygi, liście, siano, słoma itp.
Skoro dbamy o dobrze zbilansowane posiłki dla nas i naszych dzieci, to dbajmy też o naszą Matkę-Ziemię. Ona też potrzebuje dobrze zbilansowanego pożywienia i uzupełnienia tego, czego jej brakuje. Na glebach piaszczystych jest to dodatek glin i iłów, na glebach gliniastych - piasku. Torfu nie polecam, wcale nie jest taki dobry.
Trudno powiedzieć, skąd wzięło się takie mechaniczne podejście do ziemi, która ma produkować jak najwięcej, choćby za cenę całkowitego wyczerpania. O szkodliwości nawozów chemicznych i różnych -ydów na ogół wiadomo, ale nawet nawozami naturalnymi można przedobrzyć. Tymczasem ziemia jest skomplikowanym, żywym organizmem, niesłychanie wdzięcznym i łaskawym, ale delikatnym. Trzeba do niej też podchodzić z delikatnością i wyczuciem. Poprawiać na trwale jej właściwości, przywracać życie i żyzność, ale nie gonić za gigantyzmem warzyw czy kwiatów.
Mam wrażenie że to właśnie jest istotą tzw. peramkultury.
Czyli bądźmy zen i praktykujmy Tao w naszym ogrodzie, a pomału dojdziemy do cudownej harmonii, kiedy gleba jest żyzna, wszystkie potrzebne pierwiastki są w równowadze, a plony piękne, zdrowe i smaczne.
Zanim zacznę uprawę jakiegoś kawałka ziemi, to medytuję nad nią i z nią nad tym, jak można to zrobić najlepiej. Oglądam zioła, które w tym miejscu rosną, badam podglebie. A potem pomalutku, bez szarpania się i wysilania, robimy razem to, co najlepsze. Bo tu nie chodzi tylko o to, żeby mieć dużo, a byle co, ale żeby wprowadzać harmonię, piękno i prawdziwe zdrowie.
Chodzi mi głównie o obornik i gnojówki stosowane nagminnie w ogrodach. Zbyt duża ilość azotu przekłada się na odkładanie rakotwórczych i w ogóle szkodliwych azotynów i azotanów w tkankach roślin. Za wiele materii organicznej, zwłaszcza gnojówek, zaburza normalne funkcjonowanie gleby podobnie jak nieograniczone obżeranie się zaburza żołądek.
Podobnie jest z rozmaitego typu gnojówkami roślinnymi. Można je stosować doraźnie, raz albo dwa na sezon, żeby pomóc roślinkom, ale hodowanie roślin tylko na nich to jak żywienie człowieka tylko mięsem albo tylko czekoladą. Zawierają tylko część potrzebnych soli i minerałów. Na dokładkę nie poprawiają one na trwale struktury gleby.
Także materii organicznej można dać za dużo, chociaż nam, w naszych ogrodach raczej to nie grozi. Państwo Bourgignon, z których ogromnej wiedzy nieraz korzystam, zaprezentowali kiedyś filmik o działce, na którą ktoś kiedyś nawiózł ogromne ilości materii organicznej - zdaje się, że błota ze studzienek ściekowych w mieście. Utworzyła się ponad metrowa warstwa, która dokładnie zdusiła glebę pod nią. Nawet dżdżownice nie fatygowały się na powierzchnię, bo dochodziły tylko do dawnej powierzchni gleby i znajdowały materię organiczną. Skutek - powstała zlewna, zbita "czapa".
Nam, przy zakładaniu wałów i "kanapek" raczej coś takiego nie grozi, bo są one dobrze napowietrzone. Zwracajmy tylko uwagę na to, by gnój był dodatkiem, a nie głównym ich składnikiem. Najwyżej 1/3 całej masy "wkładu", oprócz niego potrzebne są kawałki drewna, zdrewniałe łodygi, liście, siano, słoma itp.
Skoro dbamy o dobrze zbilansowane posiłki dla nas i naszych dzieci, to dbajmy też o naszą Matkę-Ziemię. Ona też potrzebuje dobrze zbilansowanego pożywienia i uzupełnienia tego, czego jej brakuje. Na glebach piaszczystych jest to dodatek glin i iłów, na glebach gliniastych - piasku. Torfu nie polecam, wcale nie jest taki dobry.
Trudno powiedzieć, skąd wzięło się takie mechaniczne podejście do ziemi, która ma produkować jak najwięcej, choćby za cenę całkowitego wyczerpania. O szkodliwości nawozów chemicznych i różnych -ydów na ogół wiadomo, ale nawet nawozami naturalnymi można przedobrzyć. Tymczasem ziemia jest skomplikowanym, żywym organizmem, niesłychanie wdzięcznym i łaskawym, ale delikatnym. Trzeba do niej też podchodzić z delikatnością i wyczuciem. Poprawiać na trwale jej właściwości, przywracać życie i żyzność, ale nie gonić za gigantyzmem warzyw czy kwiatów.
Mam wrażenie że to właśnie jest istotą tzw. peramkultury.
Czyli bądźmy zen i praktykujmy Tao w naszym ogrodzie, a pomału dojdziemy do cudownej harmonii, kiedy gleba jest żyzna, wszystkie potrzebne pierwiastki są w równowadze, a plony piękne, zdrowe i smaczne.
Zanim zacznę uprawę jakiegoś kawałka ziemi, to medytuję nad nią i z nią nad tym, jak można to zrobić najlepiej. Oglądam zioła, które w tym miejscu rosną, badam podglebie. A potem pomalutku, bez szarpania się i wysilania, robimy razem to, co najlepsze. Bo tu nie chodzi tylko o to, żeby mieć dużo, a byle co, ale żeby wprowadzać harmonię, piękno i prawdziwe zdrowie.
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Drzewa, nasze drzewa
Niedawno rozmawiałam z pewną panią, która aż żachnęła się, kiedy powiedziałam, że większość lasów w naszym kraju jest zupełnie nienaturalna, że przypominają plantację marchewek, tylko na dłuższy czas. Bo niestety, tak jest. To ludzie arbitralnie zdecydowali, jakie gatunki opłaci się sadzić i to bez względu na glebę czy warunki. Są one sadzone zbyt gęsto, aby mieć długi, prosty pień zdatny na deski, regularnie są wycinane i opryskiwane, bo wiadomo, że w każdej monokulturze występuje nasilenie szkodników.
Dziś trudno nam wyobrazić ogromne bogactwo lasów, jakie rosły na naszych ziemiach. Jaka w nich była moc, jaka różnorodność. Nawet malutki skrawek Puszczy Białowieskiej, jak mamy, niesamowicie działa na ludzi. A wyobraźmy sobie takie puszcze, z przewagą drzew liściastych, w różnym wieku, zamieszkane przez olbrzymie drzewa. Trzeba takiego olbrzyma zobaczyć, żeby wiedzieć, jaką ma moc.
U nas zostało wiele nazw miejscowości, które mówią o tym, co tam rosło: Cisów, Dąbrowa, Lipsk, Jasionowo, Gruszki, Sosnowo, Olszany, Wierzbno, Brzozowo...
Mam to szczęście, że na naszym terenie rośnie kilka starych, dostojnych drzew, w tym nasze otaczane czcią jesion i lipa, oba pomniki przyrody. Oraz ogromne wierzby (jedna z koroną w kształcie serca) i wiele innych.
Zabraliśmy naszej ziemi jej drzewa, wyrąbaliśmy święte gaje, poszły pod siekierę Wspaniałe olbrzymy. Sadzimy w rządkach sosenki. No cóż, takie lasy też potrafią być piękne. I one ciągle walczą. Wystarczy zostawić je na kilka lat w spokoju, kiedy ze ściółki wystrzelają młode pędy i korony drzew liściastych. Z jakich nasion? Z jakich czasów zachowanych w łonie ziemi?
Pisałam już o rezerwacie Trzyrzeczki, gdzie na podstawie analizy pyłkowej przywraca się pierwotny skład drzewostanu. Żyje też tam trochę leśnych olbrzymów, w tym majestatyczny dąb przy leśniczówce. W lesie tym już teraz panuje specyficzna atmosfera, inna od wszystkich mi znanych lasów. Mieszany, a mimo to świetlisty jest ten las.
Pewien mój znajomy postanowił posadzić na swojej ziemi święty gaj - po jednym drzewie dla każdego ze swoich przodków aż do 7 pokoleń. Bardzo to piękne. Jeszcze niedawno drzewa sadzono na cmentarzach, przetrwało to w pieśniach i legendach - wierzono, że jakaś cząstka zmarłych bytuje w tych drzewach i krzewach. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy cmentarze przypominały ogromne parki. Teraz stały się odrażającą, betonową pustynią, gdzie zmarłych przywala się kamieniami, żeby przypadkiem nie zmartwychwstali....
Dlatego bardzo proszę tych, którzy chcą i mogą, którzy mają trochę miejsca: przywróćmy naszej ziemi jej rodzinne drzewa: Lipy, Limby, Jesiony, Dęby, Buki, Wiązy, Brzozy, Wierzby, Cisy.... I to pomniejsze bractwo: Leszczyny, Kruszyny, Jarzębiny, Jałowce,Głogi, Dzikie Grusze, Dzikie Róże, Dzikie Bzy.... Posadźmy choćby po jednym drzewie - pomniku dla tych, których kochaliśmy. A jeśli ktoś nie chce dla Przodków, to niech posadzi dla jakiegoś symbolu, który temu drzewu przypisze. Pozwólmy im rosnąć swobodnie, uczyńmy z nich swoich powierników. Możemy je też nazwać swoim imieniem lub imionami swoich dzieci. Przyniesie to tylko pożytek nam i światu. Stwórzmy sobie taką "Świątynię Dumania", a świat będzie trochę lepszy.
Teraz jest jeszcze dobry czas na sadzenie dzikich drzew, pamiętajmy tylko, żeby dobrze je podlać i otulić korzenie ściółką. A przedtem posłuchajmy tej pieśni, którą dałam w poprzednim poście.
czwartek, 3 grudnia 2015
Przedzimie i zmysł węchu.
Przedzimie na dobre zagościło w naszych stronach. Czasem mrozi, czasem popada śnieg albo marznąca chlapa, ale jeszcze nie zostaje z nami na dłużej. Świat wokoło domu przybrał wszystkie odcienie kolorów ziemi - od rozbielonej żółci czy beżu, przez rudy, całą gamę brązów i szarości, aż do czarnego. Czasem złamane zielenią świerków, sosen i jałowców, ale też jakąś taką przyrudziałą. Wczoraj na naszej łące za stawem spotkałam trzy sarny - również ubarwione pod kolor. Nawet nie bardzo się bały, przyglądały mi się spokojnie, a następnie pokicały w kierunku zagajnika olch. Ten maleńki zagajnik, jak wyspa pośrodku łąk, jest od lat ich schronieniem na czas polowań. Tam są względnie bezpieczne.
Nie pachnie jeszcze zimą, ale też już nie jesienią. Tak się złożyło, że mam bardzo czuły zmysł węchu. Jestem węchowcem logicznym, czyli na ogół mam trudności z przypomnieniem czyjegoś imienia, a o nazwisku już nie wspomnę, ale doskonale pamiętam, co ktoś mi powiedział i w jaki sposób oraz pamiętam zapachy. Kiedy ma spaść śnieg, to dla mnie wiele godzin wcześniej pachnie sniegiem. A zapachy ziół, kwiatów i żywicy - co za odlot! Moje wspomnienia są powiązane z zapachami, rozmaitymi, często trudnymi do zdefiniowania. Każdy dom, każdy kawałek ziemi i każda osoba mają swój zapach. Swoich zapachów na ogół się nie czuje, kwestia przyzwyczajenia. Kiedy jednak po kilku godzinach czy dniach nieobecności wracamy do domu, on wita nas zapachem.
No i na przedzimiu zaczyna się dla mnie problem z tymi domowymi zapachami. Nasza chałupka nie ma żadnej wentylacji, poza otwieraniem okienek. Otwieram więc i wietrzę, ale nie mogę, tak jak latem, trzymać okien ciągle otwartych. A w domu, oprócz nas dwojga, kotłują się dwa psy i dwa koty. Kocie kuwety, choć codziennie szorowane, nie pachną fiołkami. Psy wnoszą swoją nutkę zapachową, ich obroże przeciw kleszczom również. A Luna przestawiła się na nocny tryb życia. Cały dzień śpi w kuchni, chrapiąc rozgłośnie i popierdując również rozgłośnie, a nocą się ożywia i prosi, żeby ją wypuścić. Dochodzi jeszcze gotowanie, które pachnie smakowicie w momencie przygotowania, ale zimne zapachy (zwłaszcza pieczeni i smażenia), nawet mimo wietrzenia, wchodzą w meble i tkaniny. Dochodzi dym z paleniska i wiele innych, niezbyt przyjemnych woni. A ja cierpię, bo te wonie akurat czuję. Stosuję sporo środków ekologicznych, ale czasem ani suszona lawenda i inne zioła, ani ocet jabłkowy nie pomagają.
Wiecie, że walczy we mnie zagorzały ekolog z tym, co mi wpojono - czyli zaufaniem do nowoczesnych produktów. To ostatnie tli się gdzieś w podświadomości i czasem wypływa na wierzch. No i zwykle się na nim zawodzę. Otóż obejrzałam kiedyś program popularnonaukowy na francuskiej telewizji męża (on ogląda wieczorami, ja obok szydełkuję i też mimowolnie słyszę) odnośnie pochłaniaczy zapachów. Że niby dopadają cząsteczki brzydkiego zapachu i go niejako neutralizują. No i podczas zakupów skusiłam się i kupiłam taki jeden pochłaniacz do naszej bezokiennej łazienki. Oprócz nas korzystają z niej z uporem koty, które nauczyły się załatwiać swoje potrzeby w kabinie prysznicowej. Po prostu mają gdzieś kuwety, ale tylko momentami. Nie zniechęcam ich za bardzo, bo wolę, kiedy robią to w kabinie prysznicowej, którą łatwo sprzątnąć i wyszorować, niż pod meblami (co im się kiedyś zdarzało). Czyli pochłaniacz był tam naprawdę potrzebny....
Rzeczywiście, zauważyłam, że mniej czuję różne odorki. Tyle, że one wcale nie zostały pochłonięte, jak się przekonałam. To mój zmysł węchu został mocno stępiony. To stępienie ustępuje po kilku godzinach spędzonych z dala od pochłaniacza. Czyli w domu pośmierduje, jak dawniej, tylko ja to mniej czuję...
Nie lubię, jak się mnie czegoś pozbawia, co z natury jest mi dane. Już muszę godzić się z tym, że wzrok mi siada z wiekiem (a właściwie zmienia się - w dal widzę nawet lepiej, niż kiedyś, ale do czytania i robótek potrzebuję okularów), to teraz jeszcze węch... Niech sobie będzie momentami źródłem dyskomfortu, ale dzięki niemu mój świat jest bogatszy.
Mam wielką ochotę wyrzucić ten pochłaniacz. Tylko co w zamian?
Nie pachnie jeszcze zimą, ale też już nie jesienią. Tak się złożyło, że mam bardzo czuły zmysł węchu. Jestem węchowcem logicznym, czyli na ogół mam trudności z przypomnieniem czyjegoś imienia, a o nazwisku już nie wspomnę, ale doskonale pamiętam, co ktoś mi powiedział i w jaki sposób oraz pamiętam zapachy. Kiedy ma spaść śnieg, to dla mnie wiele godzin wcześniej pachnie sniegiem. A zapachy ziół, kwiatów i żywicy - co za odlot! Moje wspomnienia są powiązane z zapachami, rozmaitymi, często trudnymi do zdefiniowania. Każdy dom, każdy kawałek ziemi i każda osoba mają swój zapach. Swoich zapachów na ogół się nie czuje, kwestia przyzwyczajenia. Kiedy jednak po kilku godzinach czy dniach nieobecności wracamy do domu, on wita nas zapachem.
No i na przedzimiu zaczyna się dla mnie problem z tymi domowymi zapachami. Nasza chałupka nie ma żadnej wentylacji, poza otwieraniem okienek. Otwieram więc i wietrzę, ale nie mogę, tak jak latem, trzymać okien ciągle otwartych. A w domu, oprócz nas dwojga, kotłują się dwa psy i dwa koty. Kocie kuwety, choć codziennie szorowane, nie pachną fiołkami. Psy wnoszą swoją nutkę zapachową, ich obroże przeciw kleszczom również. A Luna przestawiła się na nocny tryb życia. Cały dzień śpi w kuchni, chrapiąc rozgłośnie i popierdując również rozgłośnie, a nocą się ożywia i prosi, żeby ją wypuścić. Dochodzi jeszcze gotowanie, które pachnie smakowicie w momencie przygotowania, ale zimne zapachy (zwłaszcza pieczeni i smażenia), nawet mimo wietrzenia, wchodzą w meble i tkaniny. Dochodzi dym z paleniska i wiele innych, niezbyt przyjemnych woni. A ja cierpię, bo te wonie akurat czuję. Stosuję sporo środków ekologicznych, ale czasem ani suszona lawenda i inne zioła, ani ocet jabłkowy nie pomagają.
Wiecie, że walczy we mnie zagorzały ekolog z tym, co mi wpojono - czyli zaufaniem do nowoczesnych produktów. To ostatnie tli się gdzieś w podświadomości i czasem wypływa na wierzch. No i zwykle się na nim zawodzę. Otóż obejrzałam kiedyś program popularnonaukowy na francuskiej telewizji męża (on ogląda wieczorami, ja obok szydełkuję i też mimowolnie słyszę) odnośnie pochłaniaczy zapachów. Że niby dopadają cząsteczki brzydkiego zapachu i go niejako neutralizują. No i podczas zakupów skusiłam się i kupiłam taki jeden pochłaniacz do naszej bezokiennej łazienki. Oprócz nas korzystają z niej z uporem koty, które nauczyły się załatwiać swoje potrzeby w kabinie prysznicowej. Po prostu mają gdzieś kuwety, ale tylko momentami. Nie zniechęcam ich za bardzo, bo wolę, kiedy robią to w kabinie prysznicowej, którą łatwo sprzątnąć i wyszorować, niż pod meblami (co im się kiedyś zdarzało). Czyli pochłaniacz był tam naprawdę potrzebny....
Rzeczywiście, zauważyłam, że mniej czuję różne odorki. Tyle, że one wcale nie zostały pochłonięte, jak się przekonałam. To mój zmysł węchu został mocno stępiony. To stępienie ustępuje po kilku godzinach spędzonych z dala od pochłaniacza. Czyli w domu pośmierduje, jak dawniej, tylko ja to mniej czuję...
Nie lubię, jak się mnie czegoś pozbawia, co z natury jest mi dane. Już muszę godzić się z tym, że wzrok mi siada z wiekiem (a właściwie zmienia się - w dal widzę nawet lepiej, niż kiedyś, ale do czytania i robótek potrzebuję okularów), to teraz jeszcze węch... Niech sobie będzie momentami źródłem dyskomfortu, ale dzięki niemu mój świat jest bogatszy.
Mam wielką ochotę wyrzucić ten pochłaniacz. Tylko co w zamian?
piątek, 27 listopada 2015
Zamrozek
Przyszedł w końcu mrozek, najpierw malutki przymrozek, potem większy, a na tę noc zapowiada się całkiem spory. Świat jakoś tak wyładniał, pachnie inaczej, zimą, zorzą północną, reniferami, przygodą. Czekam teraz na śnieg, żeby dopełnić zimową bajkę.
Ziemia jest już twarda, zapadła w sen. Nadeszły wakacje ogrodnika, bo teraz nie można już nic robić. Tylko wyciągać kolejne słoiki i przetworami, zaparzać własnoręcznie zebrane herbatki i marzyć przy ogniu. Dzięki wytrwałej pracy naszej i naszych niektórych gości mamy wiele przetworów, a dzięki darom przyjaciół (dzięki, Haniu i dzięki, Surowa Zieleń) spiżarnia wzbogaciła się o owoce suszone i przepyszne orzechy.
Grządki i grzędy śpią pod kołderkami z liści, słomy i siana. W tym roku jesienią połączyliśmy stare wały, likwidując niektóre ścieżki i tworząc duże uprawne prostokąty. Zostały tylko główne trawiaste alejki, a jednoroczne, doraźne ścieżki będę wytyczać w miarę potrzeb.
W Nowym Warzywniku, na glinie, odłożyła się już porządna warstwa humusu. Niektórzy goście nie chcą wierzyć, kiedy pokazuję im grudy twardej gliny na ścieżce i ciemną, pulchną ziemię na grzędach - że to jest to samo podłoże. Rzeczywiście, próchnica jest najlepsza do polepszania jakości gleby. Nie radzę raczej stosować torfu na glinach, bo po pierwsze kosztuje, po drugie nie ma żadnych właściwości odżywczych, po trzecie - próbowaliście kiedyś zwilżyć suchy torf? Humus ma to wszystko, czego on nie ma, a na dokładkę jest za darmo. Ot, trochę ściętej trawy, liści, trochę obornika (jeśli jest), wszystkie resztki organiczne, jakie mamy pod ręką i po 2-3 latach w miejsce gliny mamy piękną, ciemną ziemię. Przyjemnie jest przesiewać ją między palcami. A to jest ważne, takie dotykanie ziemi dłonią, bosą stopą, okazywanie jej szacunku i czułości. Niekiedy nasi goście dziwią się, kiedy nakłaniam ich, aby zdjęli rękawice robocze i dotknęli ziemi gołą ręką, niektórzy wręcz czują się nieswojo. Ale potem mówią, że to jest jedyne, specjalne doświadczenie. Oczywiście, ja też zakładam rękawice do pracy przy różach czy ostach, ale kiedy się da, to wolę czuć swoją skórą to, co robię. A ręce mam ciągle miękkie i delikatne. Wszystkim mówię, że to od głaskania Luny i owiec, bo i jedna i drugie wydzielają lanolinę. No, krem od Utygan tez pomaga... I to bardzo.
A co teraz robię? Ano wyciągnęłam robótki. I jeśli zostaje mi czasu po czyszczeniu popiołu (warto go zachować albo dodawać do kompostu), noszeniu drewna na opał, sprzątaniu, karmieniu całego tałatajstwa i pojeniu go, to coś tam dłubię.
Dokarmiany też dość intensywnie ptaki. Kiedyś, w szczęśliwszych czasach, miały zarośla chwastów, dzikie drzewa owocowe i krzewy. Teraz my, ludzie, wyczyściliśmy większość tych zarośli. Jesteśmy więc winni ptakom ich pokarm. Są z tego też inne korzyści, bo ptaki przyzwyczajają się do miejsca i zostają potem na lato w ogrodzie, a ich rola w niszczeniu szkodliwych owadów jest nie do przecenienia. Jest jeszcze jeden zysk - to ptasie odchody, równie bogate, jak najlepsze guano. Niby jest tego niewiele od jednego ptaszka, ale pod krzewami i drzewami, gdzie przebywają, jest całkiem gruba warstwa. Dla nas to przyjemność obserwowania karmnika, dla nich kwestia przeżycia.
Lubię siedzieć przy oknie w kuchni, z kubkiem aromatycznego naparu, i patrzeć na ten ptasi świat. Koty podzielają to moje upodobanie. Pod płytą mruczy ogień, zapada zmrok. Idę dać kolację kurom i owcom.
Ziemia jest już twarda, zapadła w sen. Nadeszły wakacje ogrodnika, bo teraz nie można już nic robić. Tylko wyciągać kolejne słoiki i przetworami, zaparzać własnoręcznie zebrane herbatki i marzyć przy ogniu. Dzięki wytrwałej pracy naszej i naszych niektórych gości mamy wiele przetworów, a dzięki darom przyjaciół (dzięki, Haniu i dzięki, Surowa Zieleń) spiżarnia wzbogaciła się o owoce suszone i przepyszne orzechy.
Grządki i grzędy śpią pod kołderkami z liści, słomy i siana. W tym roku jesienią połączyliśmy stare wały, likwidując niektóre ścieżki i tworząc duże uprawne prostokąty. Zostały tylko główne trawiaste alejki, a jednoroczne, doraźne ścieżki będę wytyczać w miarę potrzeb.
W Nowym Warzywniku, na glinie, odłożyła się już porządna warstwa humusu. Niektórzy goście nie chcą wierzyć, kiedy pokazuję im grudy twardej gliny na ścieżce i ciemną, pulchną ziemię na grzędach - że to jest to samo podłoże. Rzeczywiście, próchnica jest najlepsza do polepszania jakości gleby. Nie radzę raczej stosować torfu na glinach, bo po pierwsze kosztuje, po drugie nie ma żadnych właściwości odżywczych, po trzecie - próbowaliście kiedyś zwilżyć suchy torf? Humus ma to wszystko, czego on nie ma, a na dokładkę jest za darmo. Ot, trochę ściętej trawy, liści, trochę obornika (jeśli jest), wszystkie resztki organiczne, jakie mamy pod ręką i po 2-3 latach w miejsce gliny mamy piękną, ciemną ziemię. Przyjemnie jest przesiewać ją między palcami. A to jest ważne, takie dotykanie ziemi dłonią, bosą stopą, okazywanie jej szacunku i czułości. Niekiedy nasi goście dziwią się, kiedy nakłaniam ich, aby zdjęli rękawice robocze i dotknęli ziemi gołą ręką, niektórzy wręcz czują się nieswojo. Ale potem mówią, że to jest jedyne, specjalne doświadczenie. Oczywiście, ja też zakładam rękawice do pracy przy różach czy ostach, ale kiedy się da, to wolę czuć swoją skórą to, co robię. A ręce mam ciągle miękkie i delikatne. Wszystkim mówię, że to od głaskania Luny i owiec, bo i jedna i drugie wydzielają lanolinę. No, krem od Utygan tez pomaga... I to bardzo.
A co teraz robię? Ano wyciągnęłam robótki. I jeśli zostaje mi czasu po czyszczeniu popiołu (warto go zachować albo dodawać do kompostu), noszeniu drewna na opał, sprzątaniu, karmieniu całego tałatajstwa i pojeniu go, to coś tam dłubię.
Dokarmiany też dość intensywnie ptaki. Kiedyś, w szczęśliwszych czasach, miały zarośla chwastów, dzikie drzewa owocowe i krzewy. Teraz my, ludzie, wyczyściliśmy większość tych zarośli. Jesteśmy więc winni ptakom ich pokarm. Są z tego też inne korzyści, bo ptaki przyzwyczajają się do miejsca i zostają potem na lato w ogrodzie, a ich rola w niszczeniu szkodliwych owadów jest nie do przecenienia. Jest jeszcze jeden zysk - to ptasie odchody, równie bogate, jak najlepsze guano. Niby jest tego niewiele od jednego ptaszka, ale pod krzewami i drzewami, gdzie przebywają, jest całkiem gruba warstwa. Dla nas to przyjemność obserwowania karmnika, dla nich kwestia przeżycia.
Lubię siedzieć przy oknie w kuchni, z kubkiem aromatycznego naparu, i patrzeć na ten ptasi świat. Koty podzielają to moje upodobanie. Pod płytą mruczy ogień, zapada zmrok. Idę dać kolację kurom i owcom.
poniedziałek, 23 listopada 2015
Rozczarowanie
Kilka dni wahałam się przed napisaniem tego posta. Nie lubię pisać o rzeczach przykrych, nie ma na nie miejsca w malutkim raju. zostawiam je za drzwiami. Jednak teraz winna Wam jestem wyjaśnienie i być może przestrogę.
Chodzi o te konferencje w siedzibie Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Nie umiem wyjaśnić, jakim cudem to w ogóle miało miejsce i jak dyrekcja mogła do czegoś takiego dopuścić. Może ich też wpuszczono w maliny, tak jak mnie i innych uczestników?
Usiadłam więc na sali z pięknym kajetem, gotowa wszyściutko akuratnie notować, żeby potem móc przemyśleć i podzielić się. Początek rzeczywiście był obiecujący, traktował o magnetyzmie, polu magnetycznym, uskokach geologicznych i ich wpływie na organizmy żywe.
Niestety, następnie zaczęło być mniej ciekawie. Jeden z prowadzących zaczął się promować, twierdząc, że znalazł maszynę, która uzdrawia wszystko (łącznie z czakramem wawelskim, bakteriami w benzynie w baku samochodowym i chemtrails) i pomalutku, ale nachalnie zaczęła się promocja "cudownych krążków", które ten pan sprzedaje. Żadnych dokładnych wyjaśnień, wszystko spowite mgłą tajemnicy, tylko rzucane chwytliwe hasła, jak "pole informacyjne", "zmiany paradygmatów", "uzdrowienie", "zapewnienie powodzenia firmy" itp. Przez wpływanie na umysły innych - co jest już zupełnie diaboliczne, bo biała magia kategorycznie odrzuca wpływanie na innych, nieświadomych tego. Nawet zabiegi lecznicze wykonuje się na wyraźną prośbę.
Pod koniec nic już nie notowałam, bo nie było co, tylko kątem oka obserwowałam. Dało mi to dużo materiału do przemyśleń.
Byłyśmy we trójkę, trzy początkujące wiedźmy biebrzańskie i zgodnie zaczęło robić się nam nieprzyjemnie. Niektóre aż miały nudności. Żal mi było też trzech chłopaków, którzy przyjechali aż spod Białowieży. Oni mieli podobne odczucia do nas., tylko wyrażali to bardziej dosadnie.
Ponieważ część osób zaczęła wychodzić, my też wyszliśmy w czasie przerwy obiadowej. Pojechaliśmy połazić po lesie i to było o wiele bardziej owocne, niż ta komercyjna konferencja.
Zostawiłam młodych na spacerze i pojechałam do domu. Prawdopodobnie wyniknie z tego ciekawa znajomość, dalsze wzbogacanie naszego kręgu przyjaźni. Jeden mały kotek z leśniczówki znalazł już dom w mieszkaniu kooperatywnym w Białymstoku. Czyli jakaś korzyść jest...
A dla mnie gorzkie dość doświadczenie, które jednak sporo mnie nauczyło o ludziach. I sprawdzenie przysłowia, że nie wszystko złoto, co się świeci.
Chodzi o te konferencje w siedzibie Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Nie umiem wyjaśnić, jakim cudem to w ogóle miało miejsce i jak dyrekcja mogła do czegoś takiego dopuścić. Może ich też wpuszczono w maliny, tak jak mnie i innych uczestników?
Usiadłam więc na sali z pięknym kajetem, gotowa wszyściutko akuratnie notować, żeby potem móc przemyśleć i podzielić się. Początek rzeczywiście był obiecujący, traktował o magnetyzmie, polu magnetycznym, uskokach geologicznych i ich wpływie na organizmy żywe.
Niestety, następnie zaczęło być mniej ciekawie. Jeden z prowadzących zaczął się promować, twierdząc, że znalazł maszynę, która uzdrawia wszystko (łącznie z czakramem wawelskim, bakteriami w benzynie w baku samochodowym i chemtrails) i pomalutku, ale nachalnie zaczęła się promocja "cudownych krążków", które ten pan sprzedaje. Żadnych dokładnych wyjaśnień, wszystko spowite mgłą tajemnicy, tylko rzucane chwytliwe hasła, jak "pole informacyjne", "zmiany paradygmatów", "uzdrowienie", "zapewnienie powodzenia firmy" itp. Przez wpływanie na umysły innych - co jest już zupełnie diaboliczne, bo biała magia kategorycznie odrzuca wpływanie na innych, nieświadomych tego. Nawet zabiegi lecznicze wykonuje się na wyraźną prośbę.
Pod koniec nic już nie notowałam, bo nie było co, tylko kątem oka obserwowałam. Dało mi to dużo materiału do przemyśleń.
Byłyśmy we trójkę, trzy początkujące wiedźmy biebrzańskie i zgodnie zaczęło robić się nam nieprzyjemnie. Niektóre aż miały nudności. Żal mi było też trzech chłopaków, którzy przyjechali aż spod Białowieży. Oni mieli podobne odczucia do nas., tylko wyrażali to bardziej dosadnie.
Ponieważ część osób zaczęła wychodzić, my też wyszliśmy w czasie przerwy obiadowej. Pojechaliśmy połazić po lesie i to było o wiele bardziej owocne, niż ta komercyjna konferencja.
Zostawiłam młodych na spacerze i pojechałam do domu. Prawdopodobnie wyniknie z tego ciekawa znajomość, dalsze wzbogacanie naszego kręgu przyjaźni. Jeden mały kotek z leśniczówki znalazł już dom w mieszkaniu kooperatywnym w Białymstoku. Czyli jakaś korzyść jest...
A dla mnie gorzkie dość doświadczenie, które jednak sporo mnie nauczyło o ludziach. I sprawdzenie przysłowia, że nie wszystko złoto, co się świeci.
niedziela, 15 listopada 2015
Energia spokoju
Przez świat przetacza się fala strachu i niechęci, wręcz nienawiści. Wspominałam już wcześniej, dużo wcześniej, że dochodzi do polaryzowania się postaw. W tej chwili jest już gorzej, bo te usztywnione postawy budzą lęk. A lęk budzi niechęć i tak nakręca się spirala nienawiści.
Mam wrażenie, że ta fala jest sterowana i ukierunkowana. Nas nastawia się na nienawiść do muzułmanów, ich na nienawiść i roszczenia do "niewiernych". Prawicowców na lewicę i na odwrót.Wierzących na niewierzących i ateistów na wierzących. Wszystko jest dobre, by nastawiać ludzi wrogo do siebie. A wiadomo - "dziel i rządź".
Co w tej sytuacji robić, aby ocalić swój kawałek raju? Przede wszystkim nie ulegać strachowi, nie dać się manipulować. Nienawiść działa tak: najpierw wzbudza się strach i niechęć do jakiejś grupy lub nacji. Tu już jest pierwszy błąd, bo ludzie są różni, a w tym wypadku stosuje się odpowiedzialność zbiorową. Nie dać się nabrać! Zachować chłodną głowę i nie ulec strachowi, przed czymś wyimaginowanym, czymś, co się nam wmawia. Potem się tę grupę odczłowiecza, nazywając ją przynoszącymi ujmę wyzwiskami. A potem można już wzywać do zabijania, bo to przecież nie ludzie.
Wygląda tak, jakby komuś zależało, żeby ludzi skłócić ze sobą, upodlić wzajemną nienawiścią i walką, odjąć człowieczeństwa. Albo wręcz przeciwnie - bezkrytycznie zmusić do stania się ofiarami i "pożytecznymi idiotami".
W tej chwili byle pretekst jest dobry, żeby dać ujście fali niechęci i krytyki. Taki drobiazg, jak awatarki z francuską flagą. Zrobiłam to, bo Francja jest moją drugą ojczyzną. Mój mąż jest Paryżaninem. A także po prostu dlatego, że wiem, jak cierpią tam zwykli ludzie, w jakim są szoku. Nie mogę ich przytulić, ich wszystkich - i Europejczyków i normalnych muzułmanów (też zginęło ich sporo w tych zamachach, a inni się boją), ani innych. Więc włączyłam awatarek, żeby pokazać, że jestem z nimi. To piękne, kiedy ludzie się wspierają i pocieszają. A jak się nam dostało od niektórych! Widzicie, nawet taka malutka rzecz, okruch współczucia wyzwala ataki. Bo łączy, nie dzieli.
Jednak można sobie poradzić. Jeszcze nie jest za późno. Po pierwsze nie należy do siebie dopuścić lęku ani niechęci, wprost przeciwnie - trzeba wejść w ciszę i w swojej duszy odczuć drgania miłości, współczucia i dobra. Posłać to strumieniem w świat. Niechęcią i walką niczego się nie zbuduje. Trzeba zachować czujność. Widzieć sprawy, jakimi są. Ale nie należy karmić potwora, wdawać się w polemiki i dyskusje. Nie uczestniczyć we wzajemnym wypominaniu, nie kłócić się o rację. Czy tak, czy tak karmimy wtedy potwora. Trzeba się od tego oderwać. Ja wychodzę z tej gry. Zabieram zabawki i wracam na swoje podwórko.
Siadam przy ogniu, obok mnie pochrapują psy. Koty leżą piętrowo przy płycie. sięgam do głębi, do spokoju, który jest we mnie. Do Jasności. Jest mi tak dobrze tu i teraz. Każdy z nas ma w sobie niezmierzone pokłady siły i spokoju. Rozpalam je jak światło i wylewam na mój dom, moją miejscowość, moich bliskich i dalszych. Ogrzejcie się, uspokójcie. Odetchnijcie. Każdy problem ma swoje rozwiązanie, ale trzeba go szukać w Morzu Spokoju i współczucia. Uśmiechnij się, zrób smaczną herbatę, zupę czy kakao, co lubisz. Poczytaj o życiu pszczół, koni, psów czy ptaków. Uśmiechnij się do kropel deszczu, który wreszcie jest. Spotkajmy się w tej innej, prawdziwszej rzeczywistości. Niech będzie nas wielu, wielu... Wtedy możemy wszystko.
Mam wrażenie, że ta fala jest sterowana i ukierunkowana. Nas nastawia się na nienawiść do muzułmanów, ich na nienawiść i roszczenia do "niewiernych". Prawicowców na lewicę i na odwrót.Wierzących na niewierzących i ateistów na wierzących. Wszystko jest dobre, by nastawiać ludzi wrogo do siebie. A wiadomo - "dziel i rządź".
Co w tej sytuacji robić, aby ocalić swój kawałek raju? Przede wszystkim nie ulegać strachowi, nie dać się manipulować. Nienawiść działa tak: najpierw wzbudza się strach i niechęć do jakiejś grupy lub nacji. Tu już jest pierwszy błąd, bo ludzie są różni, a w tym wypadku stosuje się odpowiedzialność zbiorową. Nie dać się nabrać! Zachować chłodną głowę i nie ulec strachowi, przed czymś wyimaginowanym, czymś, co się nam wmawia. Potem się tę grupę odczłowiecza, nazywając ją przynoszącymi ujmę wyzwiskami. A potem można już wzywać do zabijania, bo to przecież nie ludzie.
Wygląda tak, jakby komuś zależało, żeby ludzi skłócić ze sobą, upodlić wzajemną nienawiścią i walką, odjąć człowieczeństwa. Albo wręcz przeciwnie - bezkrytycznie zmusić do stania się ofiarami i "pożytecznymi idiotami".
W tej chwili byle pretekst jest dobry, żeby dać ujście fali niechęci i krytyki. Taki drobiazg, jak awatarki z francuską flagą. Zrobiłam to, bo Francja jest moją drugą ojczyzną. Mój mąż jest Paryżaninem. A także po prostu dlatego, że wiem, jak cierpią tam zwykli ludzie, w jakim są szoku. Nie mogę ich przytulić, ich wszystkich - i Europejczyków i normalnych muzułmanów (też zginęło ich sporo w tych zamachach, a inni się boją), ani innych. Więc włączyłam awatarek, żeby pokazać, że jestem z nimi. To piękne, kiedy ludzie się wspierają i pocieszają. A jak się nam dostało od niektórych! Widzicie, nawet taka malutka rzecz, okruch współczucia wyzwala ataki. Bo łączy, nie dzieli.
Jednak można sobie poradzić. Jeszcze nie jest za późno. Po pierwsze nie należy do siebie dopuścić lęku ani niechęci, wprost przeciwnie - trzeba wejść w ciszę i w swojej duszy odczuć drgania miłości, współczucia i dobra. Posłać to strumieniem w świat. Niechęcią i walką niczego się nie zbuduje. Trzeba zachować czujność. Widzieć sprawy, jakimi są. Ale nie należy karmić potwora, wdawać się w polemiki i dyskusje. Nie uczestniczyć we wzajemnym wypominaniu, nie kłócić się o rację. Czy tak, czy tak karmimy wtedy potwora. Trzeba się od tego oderwać. Ja wychodzę z tej gry. Zabieram zabawki i wracam na swoje podwórko.
Siadam przy ogniu, obok mnie pochrapują psy. Koty leżą piętrowo przy płycie. sięgam do głębi, do spokoju, który jest we mnie. Do Jasności. Jest mi tak dobrze tu i teraz. Każdy z nas ma w sobie niezmierzone pokłady siły i spokoju. Rozpalam je jak światło i wylewam na mój dom, moją miejscowość, moich bliskich i dalszych. Ogrzejcie się, uspokójcie. Odetchnijcie. Każdy problem ma swoje rozwiązanie, ale trzeba go szukać w Morzu Spokoju i współczucia. Uśmiechnij się, zrób smaczną herbatę, zupę czy kakao, co lubisz. Poczytaj o życiu pszczół, koni, psów czy ptaków. Uśmiechnij się do kropel deszczu, który wreszcie jest. Spotkajmy się w tej innej, prawdziwszej rzeczywistości. Niech będzie nas wielu, wielu... Wtedy możemy wszystko.
środa, 4 listopada 2015
Dziwy nad Biebrzą
Krainie Biebrzy do twarzy z listopadem. Zawsze jest piękna, ale tajemnicze mgły, zapach opadłych liści, nastrój tajemnicy i ten jakiś metafizyczny smętek bardzo do niej pasują. A życie wcale wtedy nie zamiera. Toczy się innym, cichszym nurtem, skupione przy piecach, światłach, w tajemnicy. Ludzie jakby zbierają się w sobie, skupiają w gromady. Niby cicho, niby nic, a coś się plecie, coś się dzieje. Wiosną wyjdzie na zewnątrz i zaowocuje. Dzieją się wtedy różne dziwne sprawy.
Oj, będzie się działo nad Biebrzą w tym listopadzie. Niektórzy twierdzą, że typowo podlaska, melancholijna i pełna magii atmosfera pomału zanika. A tam im, czarnowidzom (bo czarno widzą, czyli ciemno). Nic nie znika, tylko pomalutku się przekwalifikowuje, trochę zmienia, ale kraina mgieł, basni i czarów ma się dobrze.
Szeptuchy mają młode następczynie, może o innym nieco profilu, ale równie skuteczne.
A na salony poważnych instytucji, jaką jest Wszechnica Biebrzańska, wkraczają sprawy dziwne i tajemnicze. Nie mogę powstrzymać się, żeby nie wkleić tu Wam wszystkim programu najbliższego spotkania. Fascynuje mnie i już nie mogę się doczekać.
51 WSZECHNICA BIEBRZAŃSKA - 21-22 listopada 2015 r.
O tym, czego o naszej przyrodzie akademicka nauka głośno jeszcze nie mówi
Spotkanie prowadzone będzie systemem warsztatowym. Moderatorzy: Wojciech Puchalski (Pracownia Natury, Łódź), Jacek Krawczyk (Hotra Warszawa) i Roman Skąpski (BbPN)
21 listopada 2015 r. (sobota), godz. 9.oo ~ 15.oo
Centrum Edukacji i Zarządzania BbPN w Osowcu-Twierdzy
O czym będziemy rozmawiać?
- o zagadkach: pokręconych drzew i ścieżek zwierząt, tajemniczych uroczysk, starych kościołów i żelaznych łóżek, czyli jak zróżnicowane pole magnetyczne wpływa na organizmy żywe, nas w to wliczając;
- o tym, czym są elektryczności (tak, w liczbie mnogiej), o elektrycznych bakteriach, o roślinach działających jak samochód, o pokarmie indyjskich joginów i o Holendrach, podłączających żarówki kablem do bagna;
- o zapomnianej przez przyrodników wymianie informacji, podstawowym – obok przepływu energii i obiegu materii aspekcie funkcjonowania każdego złożonego systemu;
- o tym, jak informację z elementów przyrody można zbierać, kodować, zapisywać i wykorzystywać dla naprawy naszego zdrowia w zdegradowanym środowisku życia – i co w tym kontekście oznacza bioróżnorodność;
- o tym, czego o cieniu jeszcze nie wiemy, a powinniśmy kiedyś się dowiedzieć;
- o znikającej tradycyjnej wiedzy ekologicznej, czyli jak mądre były praktyczne działania, zwyczaje, rytuały pracy z przyrodą, a nie walka z nią;
- o tym, czego uczyły nas legendy, bajki i lokalne opowieści, o Głupim Jasiu, co znalazł Żywą Wodę i Kwiat Paproci, aby komuś życie przedłużyć, i o Jacku, który zrobił to nad Biebrzą właśnie;
- o naszej złożonej, kwantowej i fraktalnej rzeczywistości, czyli o tym, jak nie jesteśmy oddzielonymi atomami czy „samolubnymi genami”, a częścią zintegrowanej całości na wielu poziomach, biokulturowy krajobraz doliny Biebrzy w to włączając;
i może o innych „dziwnych” rzeczach też... szczegóły na stronach www i fb BbPN
Oj, będzie się działo nad Biebrzą w tym listopadzie. Niektórzy twierdzą, że typowo podlaska, melancholijna i pełna magii atmosfera pomału zanika. A tam im, czarnowidzom (bo czarno widzą, czyli ciemno). Nic nie znika, tylko pomalutku się przekwalifikowuje, trochę zmienia, ale kraina mgieł, basni i czarów ma się dobrze.
Szeptuchy mają młode następczynie, może o innym nieco profilu, ale równie skuteczne.
A na salony poważnych instytucji, jaką jest Wszechnica Biebrzańska, wkraczają sprawy dziwne i tajemnicze. Nie mogę powstrzymać się, żeby nie wkleić tu Wam wszystkim programu najbliższego spotkania. Fascynuje mnie i już nie mogę się doczekać.
51 WSZECHNICA BIEBRZAŃSKA - 21-22 listopada 2015 r.
O tym, czego o naszej przyrodzie akademicka nauka głośno jeszcze nie mówi
Spotkanie prowadzone będzie systemem warsztatowym. Moderatorzy: Wojciech Puchalski (Pracownia Natury, Łódź), Jacek Krawczyk (Hotra Warszawa) i Roman Skąpski (BbPN)
21 listopada 2015 r. (sobota), godz. 9.oo ~ 15.oo
Centrum Edukacji i Zarządzania BbPN w Osowcu-Twierdzy
O czym będziemy rozmawiać?
- o zagadkach: pokręconych drzew i ścieżek zwierząt, tajemniczych uroczysk, starych kościołów i żelaznych łóżek, czyli jak zróżnicowane pole magnetyczne wpływa na organizmy żywe, nas w to wliczając;
- o tym, czym są elektryczności (tak, w liczbie mnogiej), o elektrycznych bakteriach, o roślinach działających jak samochód, o pokarmie indyjskich joginów i o Holendrach, podłączających żarówki kablem do bagna;
- o zapomnianej przez przyrodników wymianie informacji, podstawowym – obok przepływu energii i obiegu materii aspekcie funkcjonowania każdego złożonego systemu;
- o tym, jak informację z elementów przyrody można zbierać, kodować, zapisywać i wykorzystywać dla naprawy naszego zdrowia w zdegradowanym środowisku życia – i co w tym kontekście oznacza bioróżnorodność;
- o tym, czego o cieniu jeszcze nie wiemy, a powinniśmy kiedyś się dowiedzieć;
- o znikającej tradycyjnej wiedzy ekologicznej, czyli jak mądre były praktyczne działania, zwyczaje, rytuały pracy z przyrodą, a nie walka z nią;
- o tym, czego uczyły nas legendy, bajki i lokalne opowieści, o Głupim Jasiu, co znalazł Żywą Wodę i Kwiat Paproci, aby komuś życie przedłużyć, i o Jacku, który zrobił to nad Biebrzą właśnie;
- o naszej złożonej, kwantowej i fraktalnej rzeczywistości, czyli o tym, jak nie jesteśmy oddzielonymi atomami czy „samolubnymi genami”, a częścią zintegrowanej całości na wielu poziomach, biokulturowy krajobraz doliny Biebrzy w to włączając;
i może o innych „dziwnych” rzeczach też... szczegóły na stronach www i fb BbPN
niedziela, 25 października 2015
Co mi się udało
Dobra, dobra, nie będę już płakać odnośnie suszy, która mnie dobiła. A mogło być tak pięknie... Bo bardzo pięknie się zaczęło, nawet chłodny i pochmurny lipiec nie mógł zepsuć bujnego życia.
Tak wyglądał warzywnik na początku lipca. Ziemniaki, chrzan i bób to dobre sąsiedztwo.
Chronią się nawzajem przed chorobami, pomagają we wzroście.
Bób ma przepięknie pachnące kwiaty. Ten delikatny zapach wprost nie pasuje do ciężkawej rośliny. Ma wspaniałe właściwości odżywcze, a my zjadamy go jeszcze w stanie zieloniutkich, młodych ziaren. Najlepszy jest wprost z grządki, można też go obrać ze skórki i jeść z chlebem z masłem lub wędliną.
Oczywiście trzeba go obrać ze skórki. Taki chrupiący i soczysty, maczany w soli, jest nawet lepszy od rzodkiewki.
Kiedy zaczyna bieleć, nadaje się raczej do gotowania, ale u nas rzadko dochodzi do tej fazy.
Po owocowaniu zostawiam rośliny, bo często wypuszczają młode pędy i pod koniec lata wydają drugi plon. W tym roku też tak było.
Obok zdjęcie, które pokazuje wysokość bobowych pędów. 1,70 metra, jak obszył.
To zdjęcie zrobiłam pod koniec sierpnia, widać już oznaki suszy, mimo, że tę część ogrodu trochę podlewałam.
Bardzo ładnie udał się groszek cukrowy, rozpięty na siatce. Zanim susza go dobiła, udało się nam zebrać niezłe plony. Strąki były zdrowe, bardzo mało robaczywych. Zawsze sieję przynajmniej dwie odmiany - wczesną i późną, żeby rozciągnąć zbiór w czasie.
Fasoli podobało się na ustrojstwie z koła rowerowego, wspinała się wysoko i kwitła oraz owocowała, jak szalona. Strąki były takie:
Żeby nie było, że tylko strączkowe mi się udały - poniżej buraczki i kapusta, której mieliśmy w nadmiarze. Buraczki rosną na starych wałach, bo nie przepadają za nierozłożoną materią organiczną. Udają się też w średniej jakości glebie.
Kapusty mieliśmy w nadmiarze, bo sama wysiałam w tunelu nasiona i jak zwykle w taki przypadku sadzonek było za dużo. Dawałam każdemu, kto chciał i nie chciał, ale i tak utonęłam w kapuście. Narobiłam kiszonej, a z tych mniej udanych główek owce mają uciechę.
Kapusta rośnie świetnie na dole świeżych wałów, posadzona "na stoku". Ocienia go swymi liśćmi i korzysta z soków bogatych w substancje odżywcze. U siebie nigdy nie miałam chorób kapusty, jedynym utrapieniem są małe pomrowy i dżdżownice wkręcające się w dół główek. Nawet bielinki nie są zbyt szkodliwe, bo uszkadzają tylko zewnętrzne liście i są dość szybko wyjadane prze ptaki.
Nie zdążyłam sfotografować kalafiorów i brokułów, a były piękne i smaczne. Uprawia się je podobnie, jak kapustę.
Po ścięciu zarówno główki wczesnej kapusty, jak kalafiora, zostawiam dolne liście i całą roślinę. Prawie zawsze wydaje powtórny plon. Kapusta - miniaturowe, ale zwarte i smaczne główki, kalafior nawet całkiem pokaźne róże.
Pomidorowej dżungli nie muszę przedstawiać. Była smakowita i malownicza, jedliśmy, aż nam się uszy trzęsły i mam sporo słoiczków na zimę.
UWAGA! KTO JESZCZE NIE POSADZIŁ CZOSNKU ZIMOWEGO, TO OSTATNI MOMENT, ŻEBY TO ZROBIĆ! PODOBNIE, JAK MOŻNA WYSIAĆ JESZCZE SZPINAK I SAŁATĘ NA WIOSENNY ZBIÓR.
Tak wyglądał warzywnik na początku lipca. Ziemniaki, chrzan i bób to dobre sąsiedztwo.
Chronią się nawzajem przed chorobami, pomagają we wzroście.
Bób ma przepięknie pachnące kwiaty. Ten delikatny zapach wprost nie pasuje do ciężkawej rośliny. Ma wspaniałe właściwości odżywcze, a my zjadamy go jeszcze w stanie zieloniutkich, młodych ziaren. Najlepszy jest wprost z grządki, można też go obrać ze skórki i jeść z chlebem z masłem lub wędliną.
Oczywiście trzeba go obrać ze skórki. Taki chrupiący i soczysty, maczany w soli, jest nawet lepszy od rzodkiewki.
Kiedy zaczyna bieleć, nadaje się raczej do gotowania, ale u nas rzadko dochodzi do tej fazy.
Po owocowaniu zostawiam rośliny, bo często wypuszczają młode pędy i pod koniec lata wydają drugi plon. W tym roku też tak było.
Obok zdjęcie, które pokazuje wysokość bobowych pędów. 1,70 metra, jak obszył.
To zdjęcie zrobiłam pod koniec sierpnia, widać już oznaki suszy, mimo, że tę część ogrodu trochę podlewałam.
Bardzo ładnie udał się groszek cukrowy, rozpięty na siatce. Zanim susza go dobiła, udało się nam zebrać niezłe plony. Strąki były zdrowe, bardzo mało robaczywych. Zawsze sieję przynajmniej dwie odmiany - wczesną i późną, żeby rozciągnąć zbiór w czasie.
Fasoli podobało się na ustrojstwie z koła rowerowego, wspinała się wysoko i kwitła oraz owocowała, jak szalona. Strąki były takie:
Żeby nie było, że tylko strączkowe mi się udały - poniżej buraczki i kapusta, której mieliśmy w nadmiarze. Buraczki rosną na starych wałach, bo nie przepadają za nierozłożoną materią organiczną. Udają się też w średniej jakości glebie.
Kapusty mieliśmy w nadmiarze, bo sama wysiałam w tunelu nasiona i jak zwykle w taki przypadku sadzonek było za dużo. Dawałam każdemu, kto chciał i nie chciał, ale i tak utonęłam w kapuście. Narobiłam kiszonej, a z tych mniej udanych główek owce mają uciechę.
Kapusta rośnie świetnie na dole świeżych wałów, posadzona "na stoku". Ocienia go swymi liśćmi i korzysta z soków bogatych w substancje odżywcze. U siebie nigdy nie miałam chorób kapusty, jedynym utrapieniem są małe pomrowy i dżdżownice wkręcające się w dół główek. Nawet bielinki nie są zbyt szkodliwe, bo uszkadzają tylko zewnętrzne liście i są dość szybko wyjadane prze ptaki.
Nie zdążyłam sfotografować kalafiorów i brokułów, a były piękne i smaczne. Uprawia się je podobnie, jak kapustę.
Po ścięciu zarówno główki wczesnej kapusty, jak kalafiora, zostawiam dolne liście i całą roślinę. Prawie zawsze wydaje powtórny plon. Kapusta - miniaturowe, ale zwarte i smaczne główki, kalafior nawet całkiem pokaźne róże.
Pomidorowej dżungli nie muszę przedstawiać. Była smakowita i malownicza, jedliśmy, aż nam się uszy trzęsły i mam sporo słoiczków na zimę.
UWAGA! KTO JESZCZE NIE POSADZIŁ CZOSNKU ZIMOWEGO, TO OSTATNI MOMENT, ŻEBY TO ZROBIĆ! PODOBNIE, JAK MOŻNA WYSIAĆ JESZCZE SZPINAK I SAŁATĘ NA WIOSENNY ZBIÓR.
czwartek, 22 października 2015
Przygody kurki wędrowniczki
Ma ta kura szczęście! Ostatnia z Trzech Muszkieterów, która zadeklarowała swoją płeć. Fajna kura w szachownicę. Nie mogę zrobić w tej chwili zdjęć, bo aparat mi padł (normalne, gwarancja się skończyła), ale znalazłam w necie jej bliźniaki. Czyli wygląda mniej więcej tak:
Jeszcze się nie niesie i jest niesamowicie lotna - płot ponad 2 metry przefruwa(ła) bez wysiłku. No i w poniedziałek, kiedy mnie nie było, wyfrunęła z zagrody i przepadła. A tam wokół łąki wielkie, lisów, wilków i ptaków drapieżnych pełne... Bieda...
Wróciłam późnym wieczorem, a tu Piotruś za kurką płacze i zły los wyklina. No trudno, chce się mieszkać wśród dzikiej przyrody, to się trzeba liczyć i z takimi konsekwencjami.
Cały wtorek padał deszcz, więc tałatajstwo miało areszt domowy i my też za wiele po dworze nie chodziliśmy.
Wczoraj po południu mąż zaczął wywozić liście na kompost od strony łąk, a tu przyłazi do niego takie coś, zmokłe doszczętnie i brudne, i pyta: "Ko ko ko, masz coś do zjedzenia?"
Rety, jak się Piotruś ucieszył! Pomalutku, łagodnie (kto zna Piotrusia, to wie, że dla niego to nie lada wyczyn zrobić coś powoli i łagodnie) zwabił ją ziarnem najpierw na wybieg, a potem do kurnika. A dziś kurka ma skrzydła przycięte, bo szanujemy bardzo umiłowanie wolności, ale drugi raz może nie mieć takiego szczęścia.
Jak ona te dwa dni i dwie noce przeżyła? To pozostanie zagadką. Może dlatego, że wokół kompostu są drzewa i krzewy oraz stara skrzynia, na której sobie siadam, jak pasę kury. Mogła się w niej schronić, jest wejście z boku. Nigdy się tego nie dowiemy.
A jeszcze daje mi do myślenia, że Piotruś coraz bardziej przywiązuje się do naszych zwierzaków, a one uczą go spokoju i łagodności. Kury mamy od zawsze, ale wcześniej nie zwracał na nie za bardzo uwagi. Ot, głupie i hałaśliwe stworzenia były. Takie od znoszenia jajek. Teraz, po troszeczku, pomalutku, zauważa ich charakter. Znajduje przyjemność w karmieniu z ręki i obserwowaniu. Może dlatego, że spędza z nimi więcej czasu? W każdym razie zwierzaki wychowują mi męża-nerwusa na spokojnego gospodarza. I dobrze.
Dodatek wieczorny:
Teraz już nie o kurach, ale o innych ptakach. Dziś po południu usłyszałam w ogrodzie dziwne pośpiewywanie. Patrzę, a tu w głogach przy drodze całe stado jemiołuszek grasuje. Niedługo potem jakieś trzaskanie cichutkie z krzaku pęcherznicy, zaraz potem melodyjny, fletowy świst - gile i to kilka. Wcześnie w tym roku przyleciały na wypasy, chyba zima ostra będzie.
Jeszcze się nie niesie i jest niesamowicie lotna - płot ponad 2 metry przefruwa(ła) bez wysiłku. No i w poniedziałek, kiedy mnie nie było, wyfrunęła z zagrody i przepadła. A tam wokół łąki wielkie, lisów, wilków i ptaków drapieżnych pełne... Bieda...
Wróciłam późnym wieczorem, a tu Piotruś za kurką płacze i zły los wyklina. No trudno, chce się mieszkać wśród dzikiej przyrody, to się trzeba liczyć i z takimi konsekwencjami.
Cały wtorek padał deszcz, więc tałatajstwo miało areszt domowy i my też za wiele po dworze nie chodziliśmy.
Wczoraj po południu mąż zaczął wywozić liście na kompost od strony łąk, a tu przyłazi do niego takie coś, zmokłe doszczętnie i brudne, i pyta: "Ko ko ko, masz coś do zjedzenia?"
Rety, jak się Piotruś ucieszył! Pomalutku, łagodnie (kto zna Piotrusia, to wie, że dla niego to nie lada wyczyn zrobić coś powoli i łagodnie) zwabił ją ziarnem najpierw na wybieg, a potem do kurnika. A dziś kurka ma skrzydła przycięte, bo szanujemy bardzo umiłowanie wolności, ale drugi raz może nie mieć takiego szczęścia.
Jak ona te dwa dni i dwie noce przeżyła? To pozostanie zagadką. Może dlatego, że wokół kompostu są drzewa i krzewy oraz stara skrzynia, na której sobie siadam, jak pasę kury. Mogła się w niej schronić, jest wejście z boku. Nigdy się tego nie dowiemy.
A jeszcze daje mi do myślenia, że Piotruś coraz bardziej przywiązuje się do naszych zwierzaków, a one uczą go spokoju i łagodności. Kury mamy od zawsze, ale wcześniej nie zwracał na nie za bardzo uwagi. Ot, głupie i hałaśliwe stworzenia były. Takie od znoszenia jajek. Teraz, po troszeczku, pomalutku, zauważa ich charakter. Znajduje przyjemność w karmieniu z ręki i obserwowaniu. Może dlatego, że spędza z nimi więcej czasu? W każdym razie zwierzaki wychowują mi męża-nerwusa na spokojnego gospodarza. I dobrze.
Dodatek wieczorny:
Teraz już nie o kurach, ale o innych ptakach. Dziś po południu usłyszałam w ogrodzie dziwne pośpiewywanie. Patrzę, a tu w głogach przy drodze całe stado jemiołuszek grasuje. Niedługo potem jakieś trzaskanie cichutkie z krzaku pęcherznicy, zaraz potem melodyjny, fletowy świst - gile i to kilka. Wcześnie w tym roku przyleciały na wypasy, chyba zima ostra będzie.
poniedziałek, 19 października 2015
O szyby deszcz dzwoni...
A ja się cieszę, jak prosię w deszcz! Po czterech miesiącach praktycznie bez deszczu nareszcie pada naprawdę! Tych kilku pokropek po listkach, które nawet do ziemi nie doleciały, to nawet nie liczę. Tyle z tego było pożytku, co z rosy.
Nie chciałam już nawet żalić się i opisywać, jak biedny był ogród. Jeszcze w lipcu zachwycał, ale już od początku sierpnia to tylko umierał powoli. Potem przyszły mrozy do -8, 9 stopni i zielone jeszcze liście zrobiły się szare. Rozsypywały się w pył przy najlżejszym dotknięciu. Październik, najbardziej kolorowy miesiąc, był szaro-bury.
Prawie codziennie wyły syreny strażaków, a w powietrzu czuć było zapach palących się torfowisk. jakoś tak cały świat jakby przyprószył się popiołem.
A teraz pada na spragnioną, umęczoną ziemię. Równiutko spokojnie, delikatnie. A ja raduję się nim.
W ogóle to ja lubię nawet taką późną jesień. Jest wtedy w powietrzu jakaś tajemnica, mgły skrywają litościwie cały horyzont. Coś skrada się na kocich, mięciutkich łapkach. W domu pali się już regularnie ogień, pryska i gada pod płytą. Jest czas na zadumę i na robótki.
Na stolik wyfrunęły nitki i kawałki materiału. Kończę to, co kiedyś pozaczynałam. Otulam się szalem i słucham ciszy.
Jutro pójdę na spacer do lasu.
Mam wielką ochotę poczytać coś kojącego, niezbyt ambitnego i trochę odlecianego. Jako przykład przychodzi mi saga Margit San Demo, ale to już przeczytałam. Czy ktoś coś mógłby mi polecić?
Nie chciałam już nawet żalić się i opisywać, jak biedny był ogród. Jeszcze w lipcu zachwycał, ale już od początku sierpnia to tylko umierał powoli. Potem przyszły mrozy do -8, 9 stopni i zielone jeszcze liście zrobiły się szare. Rozsypywały się w pył przy najlżejszym dotknięciu. Październik, najbardziej kolorowy miesiąc, był szaro-bury.
Prawie codziennie wyły syreny strażaków, a w powietrzu czuć było zapach palących się torfowisk. jakoś tak cały świat jakby przyprószył się popiołem.
A teraz pada na spragnioną, umęczoną ziemię. Równiutko spokojnie, delikatnie. A ja raduję się nim.
W ogóle to ja lubię nawet taką późną jesień. Jest wtedy w powietrzu jakaś tajemnica, mgły skrywają litościwie cały horyzont. Coś skrada się na kocich, mięciutkich łapkach. W domu pali się już regularnie ogień, pryska i gada pod płytą. Jest czas na zadumę i na robótki.
Na stolik wyfrunęły nitki i kawałki materiału. Kończę to, co kiedyś pozaczynałam. Otulam się szalem i słucham ciszy.
Jutro pójdę na spacer do lasu.
Mam wielką ochotę poczytać coś kojącego, niezbyt ambitnego i trochę odlecianego. Jako przykład przychodzi mi saga Margit San Demo, ale to już przeczytałam. Czy ktoś coś mógłby mi polecić?
niedziela, 11 października 2015
Próchnica jest dobra na wszystko!
Pamiętacie takie różne wyliczanki z dzieciństwa, które miały zapewnić spełnienie marzeń? Trzeba było naliczyć np. 12 kasków motocyklowych białych, ale nie spojrzeć w międzyczasie na żaden czerwony i szczęście się miało w kieszeni.
Dorośliśmy, zmądrzeliśmy, a ciągle coś z takiego myślenia zostało. Dostaję sporo listów, w których ludzie pytają o tę jedną, jedyną receptę, która zapewni im piękny ogród i zdrowe plony. I co ja mam powiedzieć? Że takiej nie ma? Bo każdy ogród jest inny, każda gleba jest inna i środowisko wokół też.Że u mnie grządki słomiane w tym roku zawiodły, a u pewnego znajomego z FB spisały się na medal?
Czasem myślimy, że jeśli poznamy tę jedną, jedyną receptę i będziemy się jej niewolniczo trzymać, to się na pewno uda. Tymczasem gleba jest organizmem żywym, powiązanym z całym środowiskiem, z całym Wszechświatem. Jest różna w różnych miejscach. Dlatego zamiast szukać gotowej recepty, najlepiej jest zapoznać się z zasadami jej funkcjonowania i dopasować metody do naszych sił i naszego kawałka ziemi.
Jedna rzecz jest najważniejsza - o żyzności gleby decyduje próchnica. A ta powstaje ze szczątków organicznych, czyli resztek roślin, zwierząt, odchodów itp. Natura tak zrobiła, że próchnica tworzy się na powierzchni gleby lub tuż pod, a nie w głębi. Powstaje ona przy udziale mikroorganizmów (w tym grzybów, bakterii, drobnych zwierząt itp.), które potrzebują tlenu. Jej skład w naturze jest taki, że przeważają materiały roślinne, następnie są odchody zwierzęce, dalej inne szczątki.
Próchnica wiąże się z cząsteczkami gliny w przewodzie pokarmowym dżdżownic. Jest tam taki gruczoł wapienny, który produkuje zjonizowany wapń. Wapń pełni rolę spoiwa pomiędzy próchnicą, a gliną. Tak powstają gruzełki. Dzięki nim sole mineralne z próchnicy uwalniane są powoli, a nie wypłukiwane gwałtownie i zabierane w głąb ziemi. Rośliny mogą więc je czerpać równomiernie i według swoich potrzeb.
Dobra próchnica zawiera rozmaite sole mineralne i pierwiastki. To ważne, bo potrzeby roślin zmieniają się dość często i szybko, w zależności od fazy wzrostu, a nawet od pory dnia. Żadne nawozy nie są w stanie ich zastąpić.
Uwaga: torf NIE JEST próchnicą i nie ma żadnych właściwości odżywczych.
Przenawozić można nie tylko nawozami chemicznymi, ale też naturalnymi, np. zbyt obficie stosowaną gnojówką. Tak wyhodowane warzywa też mogą być pełne rakotwórczych azotanów.
Próchnica poza tym poprawia strukturę gleby, rozluźnia gleby ciężkie, a zwiększa pojemność wodną gleb lekkich.
Wnioski:
- podstawową zasadą jest dbanie o odpowiednią ilość próchnicy w glebie,
- próchnicę otrzymujemy przez kompostowanie mieszanki materiału roślinnego (szczątki roślin, słoma, siano itp) oraz zwierzęcego (gnój, sierść, kości itp) przy dostępie powietrza i wody.
Metodę kompostowania wybieramy taką, jak nam się podoba. Mnie najbardziej odpowiadają przekładańce czyli wały permakulturowe + ściółkowanie, ale kompost też robię, bo zawsze jest potrzebny.
W zależności od rodzaju gleby do wałów/pryzm wprowadzamy pewne dodatki.
Dobrze jest znać odczyn gleby - jeśli jest kwaśny, to dobrze jest podsypać grządki dolomitem., czyli zmieloną skałą wapienną. Wapna raczej nie polecam, chyba że mamy czas i cierpliwość podsypywać malutkie ilości co kilka dni. Dlaczego nie wapno? Bo działa super szybko i równie szybko jest wypłukiwane. Powoduje to huśtawkę "nastroju" gleby (czyli jej odczynu) kwaśny - zasadowy-znowu kwaśny, co nigdy nie wpływa dobrze na całość. Dolomit natomiast jest skała, z której wapń jest wypłukiwany powoli i sukcesywnie, poza tym zawiera inne, ciekawe mikroelementy. Podobne odkwaszające działanie ma popiół drzewny.
Jeśli ziemia jest piaszczysta i przepuszczalna, dobrze jest do niej dodać trochę gliny. Ale uwaga: często pod warstwą piasku, płytko, znajduje się glina. Wtedy dodatek nie jest potrzebny. Robaczki wyniosą ją same na powierzchnię.
Teraz, jesienią, dobrze jest przykryć nasze grządki grubą warstwą ściółki (liści jest pod dostatkiem), żeby życie w nich mogło rozwijać się bujnie i spokojnie. Wczesną wiosną dobrze jest je zgarnąć, choćby na ścieżki, żeby ziemia szybko się ogrzała, a kiedy rośliny podrosną, zaścielić znowu międzyrzędzia chroniąc je przed upałem i wyparowaniem wody.
Tak dbamy o naszą próchnicę. Nie jest ważne, czy będą to wały, "kanapki" czy oddzielny kompost, który potem rozsypiemy na grządkach. Ważne jest, by było jej jak najwięcej. Bo próchnica jest dobra na wszystko!
Dorośliśmy, zmądrzeliśmy, a ciągle coś z takiego myślenia zostało. Dostaję sporo listów, w których ludzie pytają o tę jedną, jedyną receptę, która zapewni im piękny ogród i zdrowe plony. I co ja mam powiedzieć? Że takiej nie ma? Bo każdy ogród jest inny, każda gleba jest inna i środowisko wokół też.Że u mnie grządki słomiane w tym roku zawiodły, a u pewnego znajomego z FB spisały się na medal?
Czasem myślimy, że jeśli poznamy tę jedną, jedyną receptę i będziemy się jej niewolniczo trzymać, to się na pewno uda. Tymczasem gleba jest organizmem żywym, powiązanym z całym środowiskiem, z całym Wszechświatem. Jest różna w różnych miejscach. Dlatego zamiast szukać gotowej recepty, najlepiej jest zapoznać się z zasadami jej funkcjonowania i dopasować metody do naszych sił i naszego kawałka ziemi.
Jedna rzecz jest najważniejsza - o żyzności gleby decyduje próchnica. A ta powstaje ze szczątków organicznych, czyli resztek roślin, zwierząt, odchodów itp. Natura tak zrobiła, że próchnica tworzy się na powierzchni gleby lub tuż pod, a nie w głębi. Powstaje ona przy udziale mikroorganizmów (w tym grzybów, bakterii, drobnych zwierząt itp.), które potrzebują tlenu. Jej skład w naturze jest taki, że przeważają materiały roślinne, następnie są odchody zwierzęce, dalej inne szczątki.
Próchnica wiąże się z cząsteczkami gliny w przewodzie pokarmowym dżdżownic. Jest tam taki gruczoł wapienny, który produkuje zjonizowany wapń. Wapń pełni rolę spoiwa pomiędzy próchnicą, a gliną. Tak powstają gruzełki. Dzięki nim sole mineralne z próchnicy uwalniane są powoli, a nie wypłukiwane gwałtownie i zabierane w głąb ziemi. Rośliny mogą więc je czerpać równomiernie i według swoich potrzeb.
Dobra próchnica zawiera rozmaite sole mineralne i pierwiastki. To ważne, bo potrzeby roślin zmieniają się dość często i szybko, w zależności od fazy wzrostu, a nawet od pory dnia. Żadne nawozy nie są w stanie ich zastąpić.
Uwaga: torf NIE JEST próchnicą i nie ma żadnych właściwości odżywczych.
Przenawozić można nie tylko nawozami chemicznymi, ale też naturalnymi, np. zbyt obficie stosowaną gnojówką. Tak wyhodowane warzywa też mogą być pełne rakotwórczych azotanów.
Próchnica poza tym poprawia strukturę gleby, rozluźnia gleby ciężkie, a zwiększa pojemność wodną gleb lekkich.
Wnioski:
- podstawową zasadą jest dbanie o odpowiednią ilość próchnicy w glebie,
- próchnicę otrzymujemy przez kompostowanie mieszanki materiału roślinnego (szczątki roślin, słoma, siano itp) oraz zwierzęcego (gnój, sierść, kości itp) przy dostępie powietrza i wody.
Metodę kompostowania wybieramy taką, jak nam się podoba. Mnie najbardziej odpowiadają przekładańce czyli wały permakulturowe + ściółkowanie, ale kompost też robię, bo zawsze jest potrzebny.
W zależności od rodzaju gleby do wałów/pryzm wprowadzamy pewne dodatki.
Dobrze jest znać odczyn gleby - jeśli jest kwaśny, to dobrze jest podsypać grządki dolomitem., czyli zmieloną skałą wapienną. Wapna raczej nie polecam, chyba że mamy czas i cierpliwość podsypywać malutkie ilości co kilka dni. Dlaczego nie wapno? Bo działa super szybko i równie szybko jest wypłukiwane. Powoduje to huśtawkę "nastroju" gleby (czyli jej odczynu) kwaśny - zasadowy-znowu kwaśny, co nigdy nie wpływa dobrze na całość. Dolomit natomiast jest skała, z której wapń jest wypłukiwany powoli i sukcesywnie, poza tym zawiera inne, ciekawe mikroelementy. Podobne odkwaszające działanie ma popiół drzewny.
Jeśli ziemia jest piaszczysta i przepuszczalna, dobrze jest do niej dodać trochę gliny. Ale uwaga: często pod warstwą piasku, płytko, znajduje się glina. Wtedy dodatek nie jest potrzebny. Robaczki wyniosą ją same na powierzchnię.
Teraz, jesienią, dobrze jest przykryć nasze grządki grubą warstwą ściółki (liści jest pod dostatkiem), żeby życie w nich mogło rozwijać się bujnie i spokojnie. Wczesną wiosną dobrze jest je zgarnąć, choćby na ścieżki, żeby ziemia szybko się ogrzała, a kiedy rośliny podrosną, zaścielić znowu międzyrzędzia chroniąc je przed upałem i wyparowaniem wody.
Tak dbamy o naszą próchnicę. Nie jest ważne, czy będą to wały, "kanapki" czy oddzielny kompost, który potem rozsypiemy na grządkach. Ważne jest, by było jej jak najwięcej. Bo próchnica jest dobra na wszystko!
środa, 7 października 2015
Aj, ten gender!
Gender króluje w moim kurniku! Razem z tegorocznymi kurczakami. A jest ich trzy rzuty: Trzech Muszkieterów kupionych (tu dwóch już się zdeklarowało co do płci - czubata kurka liliputka beżowa z odrobiną czarnego i pasujący do niej kogucik - czarniawy z beżowym, trzeci kurczak w szachownicę ciągle nieokreślony). Kurczaki od Jarzębatki - wszystkie nieokreślone, podobnie kolorowe stadko z kupnych jajek wysiedziane przez Blondynkę.
No co jest? Zwykle potrafię dość dokładnie określić płeć kurczaków już w dość młodym wieku, a tu takie coś... Ani chybi gender przyszło i namieszało.
Jarzebatka jest mądrzejsza. Nie dość, że tak sprytnie zachomikowała własne jaja na wybiegu, że znaleźliśmy je dopiero, jak usiadła na dobre, to jeszcze przed opuszczeniem stadka i powrotem w ramiona koguta nauczyła je wchodzić do kurnika. A Blondynka, jak to blondynka. Strasznie się rządziła i wszystkich odpychała, a jak przyszło co do czego, to zostawiła młodziaki w prowizorycznej budce na wybiegu i do dziś muszę je wieczorami łapać.
Ostatnio kuraki mają do tyłu, bo są skazane na mały wybieg po trzech atakach jastrzębia, mimo flar i krzaków na dużym. Żeby więc się nie zanudziły, to codziennie pod wieczór wypuszczam je na swobodę absolutną na łąki i zarośla za wybiegiem i muszę robić za pastereczkę kurzą. A wylatują z zagrody dosłownie na skrzydłach! Fruną jak kuropatwy jakieś, nad ziemią, żeby się jak najszybciej do trawy i chaszczy dorwać. Robaków tam niewiele, bo u nas ciągle susza, ale zawsze coś znajdą.
Jedyny zdeklarowany koguci - liliputek jest moim pupilkiem, bo nie tylko z ręki je (to robi coś z połowa), ale też wskakuje na kolana i chodzi za mną jak psiak. Cała reszta oddaje się upojnemu rozgrzebywaniu kompostu, natomiast my, czyli ja i stary kogut, obserwujemy niebo. A jakże, paskudny jastrząb się pokazał! Dwa dni temu. To wstałam i pomachałam mu połami peleryny, żeby pokazać, że większam od niego. Uwierzył i zniknął.
Wczoraj było mi już zimno, choć słońce jeszcze nie zaszło. Powiedziałam więc pierzastym: "Dziobaki, do kurnika! sio, zimno jest, lisy łażą i jastrząb lata, a ja tu dłużej stać nie będę!" Tak sobie gadałam, ale one jakby zrozumiały - ustawiły się i jak po sznurku poszły w pielesze. A normalnie nie sposób ich zgonić aż do ciemnej nocy, jak dzieci wypuszczone na plac zabaw. No, ma się tę siłę perswazji.
Dziś niestety, siła perswazji nie zadziałała i musiałam uciec się do białego sera. Moje kury przepadają za serem, pióra by za niego oddały, a ze zrozumiałych powodów dostają go rzadko. Wystarczy więc im go pokazać, żeby poleciały pędem, gdzie się chce.
W tej chwili już śpią na grubej warstwie słomy, a starsi na grzędzie. Więc i ja wszystkim pięknych snów życzę.
No co jest? Zwykle potrafię dość dokładnie określić płeć kurczaków już w dość młodym wieku, a tu takie coś... Ani chybi gender przyszło i namieszało.
Jarzebatka jest mądrzejsza. Nie dość, że tak sprytnie zachomikowała własne jaja na wybiegu, że znaleźliśmy je dopiero, jak usiadła na dobre, to jeszcze przed opuszczeniem stadka i powrotem w ramiona koguta nauczyła je wchodzić do kurnika. A Blondynka, jak to blondynka. Strasznie się rządziła i wszystkich odpychała, a jak przyszło co do czego, to zostawiła młodziaki w prowizorycznej budce na wybiegu i do dziś muszę je wieczorami łapać.
Ostatnio kuraki mają do tyłu, bo są skazane na mały wybieg po trzech atakach jastrzębia, mimo flar i krzaków na dużym. Żeby więc się nie zanudziły, to codziennie pod wieczór wypuszczam je na swobodę absolutną na łąki i zarośla za wybiegiem i muszę robić za pastereczkę kurzą. A wylatują z zagrody dosłownie na skrzydłach! Fruną jak kuropatwy jakieś, nad ziemią, żeby się jak najszybciej do trawy i chaszczy dorwać. Robaków tam niewiele, bo u nas ciągle susza, ale zawsze coś znajdą.
Jedyny zdeklarowany koguci - liliputek jest moim pupilkiem, bo nie tylko z ręki je (to robi coś z połowa), ale też wskakuje na kolana i chodzi za mną jak psiak. Cała reszta oddaje się upojnemu rozgrzebywaniu kompostu, natomiast my, czyli ja i stary kogut, obserwujemy niebo. A jakże, paskudny jastrząb się pokazał! Dwa dni temu. To wstałam i pomachałam mu połami peleryny, żeby pokazać, że większam od niego. Uwierzył i zniknął.
Wczoraj było mi już zimno, choć słońce jeszcze nie zaszło. Powiedziałam więc pierzastym: "Dziobaki, do kurnika! sio, zimno jest, lisy łażą i jastrząb lata, a ja tu dłużej stać nie będę!" Tak sobie gadałam, ale one jakby zrozumiały - ustawiły się i jak po sznurku poszły w pielesze. A normalnie nie sposób ich zgonić aż do ciemnej nocy, jak dzieci wypuszczone na plac zabaw. No, ma się tę siłę perswazji.
Dziś niestety, siła perswazji nie zadziałała i musiałam uciec się do białego sera. Moje kury przepadają za serem, pióra by za niego oddały, a ze zrozumiałych powodów dostają go rzadko. Wystarczy więc im go pokazać, żeby poleciały pędem, gdzie się chce.
W tej chwili już śpią na grubej warstwie słomy, a starsi na grzędzie. Więc i ja wszystkim pięknych snów życzę.
sobota, 3 października 2015
Ekologia na uniwersytecie ludowym
Z wielkim zainteresowaniem i sympatią obserwuję nowo powstały Ekologiczny Uniwersytet Ludowy w Grzybowie. Ma on kształcić rolników nowej generacji, jest dostępny dla wszystkich i na dodatek przez pierwsze dwa lata darmowy (bo znaleziono sponsorów).
Pierwsza grupa już zaczęła naukę.
Odbywają staże w najlepszych gospodarstwach ekologicznych w Polsce, uczą się uprawy ziemi, hodowli zwierząt, przędzenia, tkania, robienia chleba i serów oraz innego rękodzieła, śpiewu, tańca i niezbędnej papierologii, która, choć nudna i marudna, niezbędna jest dziś (niestety) do przetrwania. Oraz bycia razem, bycia z innymi, rozsądnego i twórczego podejścia do swego gospodarstwa.
Tutaj są artykuły o tym nietypowym uniwersytecie:
http://plock.wyborcza.pl/plock/1,35710,18907037,rzucili-wszystko-i-znalezli-wolnosc-pracuja-na-roli-spiewaja.html
http://www.bio-zycie.pl/ekologia/zapisz-si%C4%99-na-uniwersytet-i-zosta%C5%84-rolnikiem-ekologicznym
A tutaj jest oficjalna strona uniwersytetu:
http://www.eul.grzybow.pl/
Trwają zapisy na zimowy semestr!
Bardzo podobają mi się założenia i program nauki. Trudno powiedzieć, jak będzie w praktyce na dłuższą metę, ale potencjalny ładunek wiedzy i umiejętności jest bombowy! I to za darmo!
Pewnie jak zwykle znajdą się malkontenci, którzy będą krytykować. Ale ja chciałabym, żeby ktokolwiek inny zrobił chociaż tyle. Wiem, ile dobrego zdziałała mimo wszystko Akademia Bosej Stopy, mimo wszystkich niedociągnięć. Pomysł Uniwersytetu wydaje się o wiele bardziej wyważony i lepiej przygotowany.
Wielu młodych, osiedlających się na roli, nie ma ani wiedzy, ani doświadczenia, tylko szczery zapał i entuzjazm. Tutaj mogą zdobyć potrzebną wiedzę, mogą nabyć praktyki, przedyskutować i przemyśleć swoje własne projekty. Wtedy może będzie mniej rozczarowań, a więcej sukcesów. Piękne, zgodne z naturą gospodarstwa, przynoszące radość właścicielom i pożytek wszystkim.
Oby się spełniło!
Wtrącenie osobiste: Petera poznałam jako młodego chłopaka, który przyjechał ze Szwajcarii do Polski, żeby poznać rolników, którzy jeszcze gospodarują tradycyjnie (były to lata 80). Zobaczył i został. To, co zbudował on i jego żona zasługuje na najwyższe uznanie. Nie ma ten-tego, że system, że urzędnicy, że rąbek u spódnicy. Po prostu robią coś dobrego i mądrego i wykorzystują do tego nawet niektóre elementy systemu. A co!
Pierwsza grupa już zaczęła naukę.
Odbywają staże w najlepszych gospodarstwach ekologicznych w Polsce, uczą się uprawy ziemi, hodowli zwierząt, przędzenia, tkania, robienia chleba i serów oraz innego rękodzieła, śpiewu, tańca i niezbędnej papierologii, która, choć nudna i marudna, niezbędna jest dziś (niestety) do przetrwania. Oraz bycia razem, bycia z innymi, rozsądnego i twórczego podejścia do swego gospodarstwa.
Tutaj są artykuły o tym nietypowym uniwersytecie:
http://plock.wyborcza.pl/plock/1,35710,18907037,rzucili-wszystko-i-znalezli-wolnosc-pracuja-na-roli-spiewaja.html
http://www.bio-zycie.pl/ekologia/zapisz-si%C4%99-na-uniwersytet-i-zosta%C5%84-rolnikiem-ekologicznym
A tutaj jest oficjalna strona uniwersytetu:
http://www.eul.grzybow.pl/
Trwają zapisy na zimowy semestr!
Bardzo podobają mi się założenia i program nauki. Trudno powiedzieć, jak będzie w praktyce na dłuższą metę, ale potencjalny ładunek wiedzy i umiejętności jest bombowy! I to za darmo!
Pewnie jak zwykle znajdą się malkontenci, którzy będą krytykować. Ale ja chciałabym, żeby ktokolwiek inny zrobił chociaż tyle. Wiem, ile dobrego zdziałała mimo wszystko Akademia Bosej Stopy, mimo wszystkich niedociągnięć. Pomysł Uniwersytetu wydaje się o wiele bardziej wyważony i lepiej przygotowany.
Wielu młodych, osiedlających się na roli, nie ma ani wiedzy, ani doświadczenia, tylko szczery zapał i entuzjazm. Tutaj mogą zdobyć potrzebną wiedzę, mogą nabyć praktyki, przedyskutować i przemyśleć swoje własne projekty. Wtedy może będzie mniej rozczarowań, a więcej sukcesów. Piękne, zgodne z naturą gospodarstwa, przynoszące radość właścicielom i pożytek wszystkim.
Oby się spełniło!
Wtrącenie osobiste: Petera poznałam jako młodego chłopaka, który przyjechał ze Szwajcarii do Polski, żeby poznać rolników, którzy jeszcze gospodarują tradycyjnie (były to lata 80). Zobaczył i został. To, co zbudował on i jego żona zasługuje na najwyższe uznanie. Nie ma ten-tego, że system, że urzędnicy, że rąbek u spódnicy. Po prostu robią coś dobrego i mądrego i wykorzystują do tego nawet niektóre elementy systemu. A co!
czwartek, 17 września 2015
Prze - Tworzenie
Pisałam już, że zamieniłam się w jednoosobową, niskowydajną przetwórnię? Pisałam...
Na pohybel suszy, która trwa i trwa, niektóre plony są całkiem niezłe. Ginę pod zwałami pomidorów, jabłek, mirabelek i śliwek węgierek. Poprawnie obrodziła papryka i cebula. Kapusta szaleje...
Odezwał się we mnie taki atawistyczny lęk, że zima już blisko. Długa i głodna. A potem jeszcze głodniejszy przednówek... Rzuciłam się więc na przerabianie, kiszenie, suszenie i wekowanie.
Pomału mi to idzie, ale ciągle do przodu. Spiżarnia się zapełnia, kamionkowy gar kiszonkowy bulgoce, butla z octem jabłkowym posykuje. Żal trochę tych pięknych dni, które oglądam głównie zza kuchennego okna. Zabrakło mi pretekstu do urywania się na grzybobranie, bo grzybów w tej posusze nie ma, więc przynajmniej czasem wyrwę się na spacer.
Byłam w rezerwacie Trzyrzeczki, pogadałam sobie z dębami. Przeszłam się nowymi ścieżkami. Udało mi się po pewnym czasie "złapać drugi oddech" i maszerować leciutko, jak za młodych czasów. Z tej radości pomyliłam ścieżki i zabłąkałam się, a już zmierzchało. Szłam tak sobie ciemniejącym lasem, szłam, a coraz ciemniej było. Do samochodu doszłam już zupełnie czarną nocą. Wyobraźcie sobie taki ciemny las, ledwie widoczną wstążkę drogi, w liściach coś szeleści. A ja nic się nie boję! No, może trochę jakiegoś zestresowanego dzika... Bo wilki dla ludzi groźne nie są.
A wracając do przetworów, to dla oszczędności czasu przygotowuję głównie te najprostsze: przecier pomidorowy, mus z jabłek itp., ale pokusiłam się też na kilka bardziej wyszukanych. Mam zapasik domowego keczupu, gdzie zamiast octu zakwaszaczem są mirabelki (pycha!), dżem z jabłek, dzikiej róży i oblepichy (pyszny, tylko to obieranie owocków róży!), adżikę z papryki i oberżyny. Ta ostatnia trochę gorzkawa wyszła, jednak te fikuśne oberżyny Burkina Faso gorzkie są w każdym stadium rozwoju. Ma ktoś na to radę?
Jesień kojarzy mi się zawsze z kiszeniem kapusty. U mojej Babci zawsze był to dzień szczególny: kilka pokoleń kobiet i dziewcząt zbierało się w czystych fartuchach i z wyostrzonymi nożami. Dziadek wyparzał beczkę. Sterta kapuścianych głów czekała na czystym prześcieradle. Babcia, jako najstarsza, przygotowywała tartą marchew i mieszankę soli z koprem, którą dodawała do każdej warstwy kapusty. A my wypełniałyśmy kolejne miski równo naciętymi paskami. Znowu na scenę wkraczał dziadek, który specjalną stępą ubijał kapustę w beczce. O żadnym deptaniu nie było mowy, bo uchodziło to za obrzydliwe. Potem taka beczka pyrkała i bulgotała sobie w kącie kuchni, zanim nie wytoczono jej do komórki, a Babcia codziennie przebijała kapustę drewnianym szpikulcem, żeby gazy wyszły.
U mnie dzisiaj bulgocze kamionkowy garniec do kiszenia, a dwa następne czekają. I tylko trochę żal, że nie ma tej atmosfery rodzinnego święta, tego szczególnego dnia, kiedy się nawet nie gotowało obiadu. Sama wszystko robię, a to nie to samo...
Jeśli nie muszę się spieszyć, to lubię delikatną alchemię warzących się warzyw i owoców, ich mieszanie się, splatanie smaków i aromatów. Nie lubię tylko uczucia, że ciągle z czymś nie nadążam. Robię pomidory, a jabłka czekają. Ale trudno, jedna jestem i już dawno postanowiłam, że nie zapracuję się. Nie warto. Nie ma co liczyć na odpoczynek kiedyś tam, a teraz padać ze zmęczenia. Ważne dla mnie jest, żeby zachować urok tego, co robię i czuć życie oraz satysfakcję, a nie tylko zmęczenie.
Wspaniałe jest uczucie, kiedy patrzy się na wypełnioną spiżarnię. Takie bardzo pierwotne uczucie dostatku, którego nie da żadne konto w banku. Tym widokiem pocieszam się po powrocie z prawie pustej piwniczki. Trochę ziemniaków, ale ani marchew, ani pietruszka nie obrodziły tego lata. Trudno, mam za to winogrona, o które rywalizujemy z ptakami. Wiedzą, huncwoty, co dobre. My też wiemy, dlatego objadamy się owocami do syta.
No to wracam do garów, ale najpierw zrobię sobie rundkę po ogrodzie. Pooddycham aromatami wczesnej jesieni, przyjrzę się tańczącym muszkom i pszczołom, sikorkom pracowicie wydłubującym słoneczniki i rozkwitającym astrom. Pozdrowię obłoki, które być może zapowiadają już kolejny deszcz. Oby obfitszy od ostatniego! Mimo suszy jest pięknie i dostojnie jesiennie w naszym ogrodzie.
Tylko takie malutkie uszczypnięcie melancholii: "To już? Tak szybko?" Przecież tylko co czekałam na rozgrzewającą się ziemię z zapasem uśpionych marzeń w nasionach, a tu już jesień, już nowe nasiona się zawiązały. Kiedy to minęło? Może nie warto czekać na coś, tylko chłonąć na potęgę chwilę obecną?
https://www.youtube.com/watch?v=wNgRXCUojRs
Na pohybel suszy, która trwa i trwa, niektóre plony są całkiem niezłe. Ginę pod zwałami pomidorów, jabłek, mirabelek i śliwek węgierek. Poprawnie obrodziła papryka i cebula. Kapusta szaleje...
Odezwał się we mnie taki atawistyczny lęk, że zima już blisko. Długa i głodna. A potem jeszcze głodniejszy przednówek... Rzuciłam się więc na przerabianie, kiszenie, suszenie i wekowanie.
Pomału mi to idzie, ale ciągle do przodu. Spiżarnia się zapełnia, kamionkowy gar kiszonkowy bulgoce, butla z octem jabłkowym posykuje. Żal trochę tych pięknych dni, które oglądam głównie zza kuchennego okna. Zabrakło mi pretekstu do urywania się na grzybobranie, bo grzybów w tej posusze nie ma, więc przynajmniej czasem wyrwę się na spacer.
Byłam w rezerwacie Trzyrzeczki, pogadałam sobie z dębami. Przeszłam się nowymi ścieżkami. Udało mi się po pewnym czasie "złapać drugi oddech" i maszerować leciutko, jak za młodych czasów. Z tej radości pomyliłam ścieżki i zabłąkałam się, a już zmierzchało. Szłam tak sobie ciemniejącym lasem, szłam, a coraz ciemniej było. Do samochodu doszłam już zupełnie czarną nocą. Wyobraźcie sobie taki ciemny las, ledwie widoczną wstążkę drogi, w liściach coś szeleści. A ja nic się nie boję! No, może trochę jakiegoś zestresowanego dzika... Bo wilki dla ludzi groźne nie są.
A wracając do przetworów, to dla oszczędności czasu przygotowuję głównie te najprostsze: przecier pomidorowy, mus z jabłek itp., ale pokusiłam się też na kilka bardziej wyszukanych. Mam zapasik domowego keczupu, gdzie zamiast octu zakwaszaczem są mirabelki (pycha!), dżem z jabłek, dzikiej róży i oblepichy (pyszny, tylko to obieranie owocków róży!), adżikę z papryki i oberżyny. Ta ostatnia trochę gorzkawa wyszła, jednak te fikuśne oberżyny Burkina Faso gorzkie są w każdym stadium rozwoju. Ma ktoś na to radę?
Jesień kojarzy mi się zawsze z kiszeniem kapusty. U mojej Babci zawsze był to dzień szczególny: kilka pokoleń kobiet i dziewcząt zbierało się w czystych fartuchach i z wyostrzonymi nożami. Dziadek wyparzał beczkę. Sterta kapuścianych głów czekała na czystym prześcieradle. Babcia, jako najstarsza, przygotowywała tartą marchew i mieszankę soli z koprem, którą dodawała do każdej warstwy kapusty. A my wypełniałyśmy kolejne miski równo naciętymi paskami. Znowu na scenę wkraczał dziadek, który specjalną stępą ubijał kapustę w beczce. O żadnym deptaniu nie było mowy, bo uchodziło to za obrzydliwe. Potem taka beczka pyrkała i bulgotała sobie w kącie kuchni, zanim nie wytoczono jej do komórki, a Babcia codziennie przebijała kapustę drewnianym szpikulcem, żeby gazy wyszły.
U mnie dzisiaj bulgocze kamionkowy garniec do kiszenia, a dwa następne czekają. I tylko trochę żal, że nie ma tej atmosfery rodzinnego święta, tego szczególnego dnia, kiedy się nawet nie gotowało obiadu. Sama wszystko robię, a to nie to samo...
Jeśli nie muszę się spieszyć, to lubię delikatną alchemię warzących się warzyw i owoców, ich mieszanie się, splatanie smaków i aromatów. Nie lubię tylko uczucia, że ciągle z czymś nie nadążam. Robię pomidory, a jabłka czekają. Ale trudno, jedna jestem i już dawno postanowiłam, że nie zapracuję się. Nie warto. Nie ma co liczyć na odpoczynek kiedyś tam, a teraz padać ze zmęczenia. Ważne dla mnie jest, żeby zachować urok tego, co robię i czuć życie oraz satysfakcję, a nie tylko zmęczenie.
Wspaniałe jest uczucie, kiedy patrzy się na wypełnioną spiżarnię. Takie bardzo pierwotne uczucie dostatku, którego nie da żadne konto w banku. Tym widokiem pocieszam się po powrocie z prawie pustej piwniczki. Trochę ziemniaków, ale ani marchew, ani pietruszka nie obrodziły tego lata. Trudno, mam za to winogrona, o które rywalizujemy z ptakami. Wiedzą, huncwoty, co dobre. My też wiemy, dlatego objadamy się owocami do syta.
No to wracam do garów, ale najpierw zrobię sobie rundkę po ogrodzie. Pooddycham aromatami wczesnej jesieni, przyjrzę się tańczącym muszkom i pszczołom, sikorkom pracowicie wydłubującym słoneczniki i rozkwitającym astrom. Pozdrowię obłoki, które być może zapowiadają już kolejny deszcz. Oby obfitszy od ostatniego! Mimo suszy jest pięknie i dostojnie jesiennie w naszym ogrodzie.
Tylko takie malutkie uszczypnięcie melancholii: "To już? Tak szybko?" Przecież tylko co czekałam na rozgrzewającą się ziemię z zapasem uśpionych marzeń w nasionach, a tu już jesień, już nowe nasiona się zawiązały. Kiedy to minęło? Może nie warto czekać na coś, tylko chłonąć na potęgę chwilę obecną?
https://www.youtube.com/watch?v=wNgRXCUojRs
wtorek, 8 września 2015
Pomidorowe przeboje
Ostatnio zamieniłam się w jednoosobową przetwórnię warzyw i owoców. Mimo suszy mamy obfitość jabłek, mirabelek, a nawet śliwek. Bo wprawdzie śliwki węgierki rosną u nas ładnie, ale owocują rzadko z powodu przymrozków wiosennych. Sorry, taki mamy klimat. Nasza 13 letnia śliwa zaowocowała trzeci raz i pierwszy raz obficie. Ale najwięcej mam pomidorów.
Pomidorowe szaleństwo normalnie! Jemy je na okrągło, przerabiam na różne sposoby, a one owocują, jak szalone. A przecież zaczęło się dość nieciekawie. Pamiętacie naszą zapamiętałą wymianę nasion? Wyhodowałam z nich piękne sadzonki i straciłam je. Przez własną głupotę, bo dałam się zwieść kwietniowym upałom i wyniosłam je, duże i dorodne, pod folię. Myślałam, że w skrzyni w słomie, przykrywane dodatkowo na noc agrowłókniną, nie mają się czego bać. A tu jak dało -9 stopni nocą po upalnym dniu! Rano wszystkie wyniesione były martwe.... A nie, nie wszystkie. Jeden stał sobie zieloniutki i wesolutki. Odporny taki.
Zostały mi jeszcze ze 2 sadzonki w domu i paczka nasionek, której nie zdążyłam wysłać Mamalince. Przeprosiłam ją więc i od razu wysiałam je u siebie, w jednej skrzyneczce, bez etykietek, mając nadzieję, że zdążą.
Pomidory zdążyły, ale my nie bardzo. Najpierw Pierre bardzo się spóźnił z przygotowywaniem ziemi pod nowy tunel foliowy, potem miałam nieziemskie przeboje z samym tunelem. Nigdy nie dajcie się zwieść reklamie i nie kupujcie tunelów na stelażu z plastyku, które rzekomo można złożyć w kilka godzin. U nas wyglądało to tak:
Elementy szkieletu łamały się jedne po drugich, dosłownie rozłaziły w rękach. Czasem po kilku minutach albo godzinach... Straciłam większość rurek nośnych. Nic nie pomogło odwracanie, smarowanie i najdelikatniejsze w świecie obchodzenie się z nimi. Interwencje w sklepie nic nie dały. Ja też zaczęłam się łamać, bo w międzyczasie pomidory rosły, przesadzałam je do coraz większych doniczek, ale widać było, że są słabiutkie.
Dobrze w takich wypadkach mieć sąsiadów. Znamy takich niesamowitych dwóch braci gospodarzy-stolarzy, którzy wszystko umieją. Nawet samochód z drewna umieją zbudować. I jeden z nich (drugi akurat wyjechał) pomógł mi w kłopocie. Powiedział, że w Lipsku można kupić podobne rurki. Pojechałam, porównałam - identyczne, tylko kołnierz na końcu trzeba obciąć. Kupiłam i sąsiad z dziećmi pomógł mi je w końcu poskładać. Najwyższy czas już był - początek czerwca. Pomidory rosły w donicach wielkości małych wiader, ale wyraźnie źle się czuły. Przy przesadzaniu zrozumiałam powody: ziemia w donicach była niesamowicie gorąca, wręcz parząca. Jak tu dobrze się czuć, kiedy korzenie przypalane? A z drugiej strony byłam zdziwiona szybkością, z jaką te korzenie rosną. W ciągu tygodnia potrafiły skolonizować prawie całe donice. Przesadziłam delikwentów czym prędzej i natychmiast spryskałam roztworem drożdży według recepty Utygan.
W czerwcu tunel wyglądał tak:
Słoma jest w tym wypadku bardzo przydatna, nie tylko opóźnia wzrost chwastów, ale utrzymuje przyjemną wilgoć przy korzeniach.
Potem przyszedł zimny lipiec, a po nim upalny sierpień. Pomidory rosły, regularnie wietrzone i podlewane. Jedne z niewielu warzyw, którym nie żałowałam wody. No i teraz tunel wygląda tak:
Przejść w nim się nie da, tak gęsto. Tyle, że w pełnię owocowania wszedł dopiero pod koniec sierpnia, kiedy inne krzaki (te uratowane od mrozu) już kończą pomału swój żywot.
A oto stan na dzień dzisiejszy:
Czarny z Tuły .
Piękne jagódki, prawda? Szkoda tylko, że dojrzewając - czerwienieją. Są prawdopodobnie bardzo zdrowe, z dużą zawartością likopenu.
Krzew dosłownie obsypany. Co to jest? Ośle Uszy, czy coś innego? Małe, podłużne, lekko pręgowane. Już wiem, to Maglia Rosa.
Takie słoneczka! A jakie smaczne!
Następny pstrokatek. Poza nimi jest wiele czerwonych, różnych. Niektóre są prawie bez pestek, w formie serca. Te lubię najbardziej.
Mieliśmy sporo olbrzymów, ale tak poniżej kilograma. Ten tutaj (Czarny z Tuły) przebił wszystkich Królów Gigantów i inne Niedźwiedzie Łapy. Ważył 1kg 232 gramy! Na dodatek ma cienką skórkę. ciekawe, bo na drugim krzaku te same pomidory mają grubą, zielonkawą "piętkę". Zachowałam z niego trochę pestek na rozmnożenie.
Jak udały się Wasze pomidory? Które lubicie najbardziej? A teraz, ponieważ czeka na mnie kilka takich koszyczków, to lecę pędzę do kuchni. A właśnie, po prawej stronie widać tego czarnego z piętką.
piątek, 4 września 2015
Ogródek dla Anny-Marii
Pewna moja miła bardzo znajoma poprosiła o pomoc w zaprojektowaniu dla niej ogrodu warzywnego w chaszczach, jakimi obrósł jej dom w czasie, kiedy poświęcała się remontowi.
Musiałam trochę pomyśleć, bo większość metod zakładania ogrodu, nawet ta z wałami permakulturowymi, wymaga na początku dość znacznego wysiłku fizycznego. A tu osóbka bardzo zdeterminowana, metodyczna, ale delikatna, z bólami kgosłupa. I żadnej pomocy męskiego ramienia... Na dodatek może zajmować się ogrodem dopiero po powrocie z pracy.
Inne dane: dość dobra ziemia, niewielki obszar, możliwość zorganizowania obornika i słomy.
Moim założeniem jest, że ogród ma być radością i przyjemnością, a nie jeszcze jedną harówką i ciężkim obowiązkiem. Pierwsza rada więc była taka, żeby potraktować to wszystko jak zabawę w piaskownicy - lekko i z przymrużeniem oka, a nie jak dodatkowy obowiązek. Bo my się staramy, a natura swoje. Mój ogród w tym roku przypomina słomianą wycieraczkę... tym bardziej wdzięczna jestem za każdy plon, jaki udało się zebrać.
Co do samego założenia ogrodu, to sięgnęłam po metodę, której u siebie nie używałam, ale którą sprawdzili moi znajomi, w tym mój najlepszy uczeń. Twierdzą, że działa.
A teraz kolejne etapy postępowania:
1. Zgromadzić dużą ilość kartonów, obornika i słomy lub siana.
2. Porządną wykaszarką wykosić chwasty i zostawić je na miejscu. Tu namawiam do zainwestowania w dobrą, profesjonalną wykaszarkę. Maleństwa na elektryczność, tak lubiane przez kobiety, nadają się tylko do koszenia trawy, grubsze łodygi są ponad ich siły. Do tego potrzebna dobra spalinówka z dyskiem albo usłużny sąsiad takąż dysponujący. Zawsze się przydaje do utrzymywania porządku na obrzeżach, pracuje szybciej i przy mniejszym wysiłku.
3. Na całym kawałku przeznaczonym na warzywnik rozrzucić obornik i następnie cały teren przykryć POTRÓJNĄ warstwą kartonu. Nie musi to być od razu zbyt wielki teren. Na początek 1/2 do 1 ara wystarczy w zupełności.
4. Na kartony dać warstwę ściółki w postaci słomy i/lub siana.
5. Zostawić to przez zimę i początek wiosny, aby "się przerobiło".
Tu mam moment zastanowienia - stwierdziłam, że pod ściółką ziemia rozgrzewa się wolniej, a tu dochodzi jeszcze karton.... W tym wypadku nie można zgrabić ściółki, jak to robię na wałach. Najlepiej więc poczekać do dość późnej wiosny.
6. Wyznaczyć sobie na tym terenie grządki i ścieżki, tak umownie. Grządki mogą mieć kształt, jaki się Wam tylko zamarzy - prostokątne, okrągłe, spiralne... Na grządkach miejscami odgarniać ściółkę i wycinać dziurę w kartonie, żeby dostać się do ziemi. Można tam wetknąć ziemniaki i od razu znowu przykryć ściółką, ale myślę, że można też inne rośliny: bób (dobrze rośnie z ziemniakami), jedną roślinę chrzanu (chroni ziemniaki przed chorobami), sadzonki kapusty, selera, kalafiora czy brokuły, sadzonki dyni, ogórków, kabaczków i innych. W tym wypadku nie należy ich przykrywać ściółką, oczywiście. Wszystkie te rośliny można wysadzać w drugiej połowie maja, kiedy ziemia się już ogrzeje. Chodzimy po ściółce i kartonie, a tym samym nie ubijamy ziemi i chwasty nie rosną na ścieżkach.
7. Na wszelki wypadek zrobić dodatkowe dziury w kartonie i zainstalować podlewanie butelkowe, przydatne w czasie suszy. Pamiętacie - butelka z obciętym dnem, wbita szyjką w ziemię. Daje to jakby taki kielich, do którego wlewa się wodę. A ta idzie prosto do korzeni. Jednak, jeśli lato jest normalne, może to być zbędne. Wystarczy wtedy 3-4 razy dobrze podlać rośliny po posadzeniu.
8. Do jesieni karton powinien się już rozłożyć, przynajmniej w dużej części. Uzyskujemy pulchną ziemię ogrodową, praktycznie wolną och chwastów. W następnym roku możemy już siać i sadzić prawie pełny zestaw warzyw.
Ponieważ moja przyjaciółka chce też posiać trochę warzyw korzeniowych, ustaliłyśmy, że wiosną, czekając, aż ziemia pod kartonami się rozgrzeje, po prostu zerwie darń z małego kawałka ziemi do niej przylegającego i skopie go w sposób klasyczny, wyciągając korzenie chwastów. Najlepsze do tego są widły amerykańskie z szerokimi, prostymi zębami. Da radę zrobić mniej więcej 1 metr kwadratowy dziennie bez zbytniego wysiłku. Po 2-3 tygodniach daje to całkiem niezły kawałek ziemi. Tak zrobione grządki należy obsiewać dość szybko, w myśl zasady, że ziemia nie powinna zostawać naga. Dlatego też odradziłam jej przekopywanie jesienią. Ponieważ ziemia jest tam żyzna (rosną na niej pokrzywy, rośliny wskaźnikowe), to bez żadnego dodatku w pierwszym roku powinna wydać porządne plony. Na następne lata przygotowujemy w cieniu kompost ze wszystkich dostępnych resztek, można też jesienią wysiewać zielone nawozy. Najlepiej te wiążące azot, czyli motylkowe, ale inne też są niezłe.
Ponieważ co roku jesienią można powiększać taki warzywnik o dodatkowy ar czy dwa, po kilku latach możemy mieć całkiem spory ogród. A ponieważ zaczynaliśmy od małej powierzchni, to w międzyczasie staliśmy się ekspertami i bez większego wysiłku możemy to wszystko ogarnąć.
Powodzenia, Anno - Mario. I baw się dobrze, tworząc swój własny kawałek raju!
Musiałam trochę pomyśleć, bo większość metod zakładania ogrodu, nawet ta z wałami permakulturowymi, wymaga na początku dość znacznego wysiłku fizycznego. A tu osóbka bardzo zdeterminowana, metodyczna, ale delikatna, z bólami kgosłupa. I żadnej pomocy męskiego ramienia... Na dodatek może zajmować się ogrodem dopiero po powrocie z pracy.
Inne dane: dość dobra ziemia, niewielki obszar, możliwość zorganizowania obornika i słomy.
Moim założeniem jest, że ogród ma być radością i przyjemnością, a nie jeszcze jedną harówką i ciężkim obowiązkiem. Pierwsza rada więc była taka, żeby potraktować to wszystko jak zabawę w piaskownicy - lekko i z przymrużeniem oka, a nie jak dodatkowy obowiązek. Bo my się staramy, a natura swoje. Mój ogród w tym roku przypomina słomianą wycieraczkę... tym bardziej wdzięczna jestem za każdy plon, jaki udało się zebrać.
Co do samego założenia ogrodu, to sięgnęłam po metodę, której u siebie nie używałam, ale którą sprawdzili moi znajomi, w tym mój najlepszy uczeń. Twierdzą, że działa.
A teraz kolejne etapy postępowania:
1. Zgromadzić dużą ilość kartonów, obornika i słomy lub siana.
2. Porządną wykaszarką wykosić chwasty i zostawić je na miejscu. Tu namawiam do zainwestowania w dobrą, profesjonalną wykaszarkę. Maleństwa na elektryczność, tak lubiane przez kobiety, nadają się tylko do koszenia trawy, grubsze łodygi są ponad ich siły. Do tego potrzebna dobra spalinówka z dyskiem albo usłużny sąsiad takąż dysponujący. Zawsze się przydaje do utrzymywania porządku na obrzeżach, pracuje szybciej i przy mniejszym wysiłku.
3. Na całym kawałku przeznaczonym na warzywnik rozrzucić obornik i następnie cały teren przykryć POTRÓJNĄ warstwą kartonu. Nie musi to być od razu zbyt wielki teren. Na początek 1/2 do 1 ara wystarczy w zupełności.
4. Na kartony dać warstwę ściółki w postaci słomy i/lub siana.
5. Zostawić to przez zimę i początek wiosny, aby "się przerobiło".
Tu mam moment zastanowienia - stwierdziłam, że pod ściółką ziemia rozgrzewa się wolniej, a tu dochodzi jeszcze karton.... W tym wypadku nie można zgrabić ściółki, jak to robię na wałach. Najlepiej więc poczekać do dość późnej wiosny.
6. Wyznaczyć sobie na tym terenie grządki i ścieżki, tak umownie. Grządki mogą mieć kształt, jaki się Wam tylko zamarzy - prostokątne, okrągłe, spiralne... Na grządkach miejscami odgarniać ściółkę i wycinać dziurę w kartonie, żeby dostać się do ziemi. Można tam wetknąć ziemniaki i od razu znowu przykryć ściółką, ale myślę, że można też inne rośliny: bób (dobrze rośnie z ziemniakami), jedną roślinę chrzanu (chroni ziemniaki przed chorobami), sadzonki kapusty, selera, kalafiora czy brokuły, sadzonki dyni, ogórków, kabaczków i innych. W tym wypadku nie należy ich przykrywać ściółką, oczywiście. Wszystkie te rośliny można wysadzać w drugiej połowie maja, kiedy ziemia się już ogrzeje. Chodzimy po ściółce i kartonie, a tym samym nie ubijamy ziemi i chwasty nie rosną na ścieżkach.
7. Na wszelki wypadek zrobić dodatkowe dziury w kartonie i zainstalować podlewanie butelkowe, przydatne w czasie suszy. Pamiętacie - butelka z obciętym dnem, wbita szyjką w ziemię. Daje to jakby taki kielich, do którego wlewa się wodę. A ta idzie prosto do korzeni. Jednak, jeśli lato jest normalne, może to być zbędne. Wystarczy wtedy 3-4 razy dobrze podlać rośliny po posadzeniu.
8. Do jesieni karton powinien się już rozłożyć, przynajmniej w dużej części. Uzyskujemy pulchną ziemię ogrodową, praktycznie wolną och chwastów. W następnym roku możemy już siać i sadzić prawie pełny zestaw warzyw.
Ponieważ moja przyjaciółka chce też posiać trochę warzyw korzeniowych, ustaliłyśmy, że wiosną, czekając, aż ziemia pod kartonami się rozgrzeje, po prostu zerwie darń z małego kawałka ziemi do niej przylegającego i skopie go w sposób klasyczny, wyciągając korzenie chwastów. Najlepsze do tego są widły amerykańskie z szerokimi, prostymi zębami. Da radę zrobić mniej więcej 1 metr kwadratowy dziennie bez zbytniego wysiłku. Po 2-3 tygodniach daje to całkiem niezły kawałek ziemi. Tak zrobione grządki należy obsiewać dość szybko, w myśl zasady, że ziemia nie powinna zostawać naga. Dlatego też odradziłam jej przekopywanie jesienią. Ponieważ ziemia jest tam żyzna (rosną na niej pokrzywy, rośliny wskaźnikowe), to bez żadnego dodatku w pierwszym roku powinna wydać porządne plony. Na następne lata przygotowujemy w cieniu kompost ze wszystkich dostępnych resztek, można też jesienią wysiewać zielone nawozy. Najlepiej te wiążące azot, czyli motylkowe, ale inne też są niezłe.
Ponieważ co roku jesienią można powiększać taki warzywnik o dodatkowy ar czy dwa, po kilku latach możemy mieć całkiem spory ogród. A ponieważ zaczynaliśmy od małej powierzchni, to w międzyczasie staliśmy się ekspertami i bez większego wysiłku możemy to wszystko ogarnąć.
Powodzenia, Anno - Mario. I baw się dobrze, tworząc swój własny kawałek raju!
środa, 2 września 2015
Jesienne sadzenie ziemniaków
Zeszłej jesieni zrobiłam pewien eksperyment, o którym już wspominałam. Jako że zdarzyło mi się sporo zielonych kartofelek, nienadających się do jedzenia i przechowywania oraz jako że najlepsze plony od kilku lat zbierałam spod "zapomnianych" w czasie zbiorów kartofelek, które na następny rok wyrastały jak szalone, to zdecydowałam się zrobić siew jesienny.
Na zagonie wielkości 1 m na 3 metry posadziłam dość płytko w ziemi te zielone kartofelki i przykryłam bardzo grubo sianem. Ponieważ nie miałam zamiaru ich obkopywać, posadziłam gęściej, niż sadzi się zazwyczaj, co 25 centymetrów.
Obawiałam się trochę, że z racji ciepłej zimy mogą zgnić, ale tak się nie stało. Pokrywa z siana tylko oklapła i z 40 cm. zrobiło się 10.
Wiosną wykiełkowały z dużym opóźnieniem - jednak to prawda, że pod ściółką ziemia się wolniej rozgrzewa. Do tego stopnia były spóźnione, że w maju już chciałam zebrać ściółkę i na zagonku posiać coś innego. Wtedy to odkryłam pod sianem młode, blade, ale pełne wigoru kiełki. zostawiłam więc wszystko tak, jak było. Nie przekopywałam, nie obsypywałam, nie odchwaszczałam. chyba tylko miejscami dołożyłam nieci ściółki, ale niewiele.
Nie wyglądało to bardzo porządnie, ale zasłonięte chrzanem tak sobie spokojnie bytowało. Wyrwałam kilka największych chwastów i tyle.
Wczoraj zrobiliśmy tam wykopki. Mimo krótkiej wegetacji plon jest przepiękny: duża, budowlana taczka wypełniona w 2/3 ( coś ok. 10 koszyków), bulwy duże i ładne. I smaczne, bo już ich próbowałam.
Czyli eksperyment udany. Jeśli komuś nie przeszkadza trochę bałaganiarski wygląd takiej grządki, za to zależy mu na ładnych plonach przy małym wysiłku, to polecam.
Na zagonie wielkości 1 m na 3 metry posadziłam dość płytko w ziemi te zielone kartofelki i przykryłam bardzo grubo sianem. Ponieważ nie miałam zamiaru ich obkopywać, posadziłam gęściej, niż sadzi się zazwyczaj, co 25 centymetrów.
Obawiałam się trochę, że z racji ciepłej zimy mogą zgnić, ale tak się nie stało. Pokrywa z siana tylko oklapła i z 40 cm. zrobiło się 10.
Wiosną wykiełkowały z dużym opóźnieniem - jednak to prawda, że pod ściółką ziemia się wolniej rozgrzewa. Do tego stopnia były spóźnione, że w maju już chciałam zebrać ściółkę i na zagonku posiać coś innego. Wtedy to odkryłam pod sianem młode, blade, ale pełne wigoru kiełki. zostawiłam więc wszystko tak, jak było. Nie przekopywałam, nie obsypywałam, nie odchwaszczałam. chyba tylko miejscami dołożyłam nieci ściółki, ale niewiele.
Nie wyglądało to bardzo porządnie, ale zasłonięte chrzanem tak sobie spokojnie bytowało. Wyrwałam kilka największych chwastów i tyle.
Wczoraj zrobiliśmy tam wykopki. Mimo krótkiej wegetacji plon jest przepiękny: duża, budowlana taczka wypełniona w 2/3 ( coś ok. 10 koszyków), bulwy duże i ładne. I smaczne, bo już ich próbowałam.
Czyli eksperyment udany. Jeśli komuś nie przeszkadza trochę bałaganiarski wygląd takiej grządki, za to zależy mu na ładnych plonach przy małym wysiłku, to polecam.
piątek, 28 sierpnia 2015
Sposób na szrotowiaka
Znacie go, prawda? To małe bydlę (przepraszam - owad), który sprawia, że już w lipcu kasztany pokryte są zeschłymi liśćmi. Przylazło to-to kilkanaście lat temu i zżera nasze ulubione drzewa, a raczej ich liście.
Kasztany jesienią... kto ze starszego pokolenia nie robił z nich ludzików? Całe wyprawy się urządzało, żeby zebrać jak najwięcej tych rudych skarbów. Poza robieniem ludzików dobrze je było nosić w kieszeni, a babcie pakowały je w woreczek i układały pod łóżkami, żeby zneutralizować żyły wodne. A jeszcze wiosną były cudowne, wyniosłe kwiaty, które swoim kwitnieniem przypominały, że "już nie czas się uczyć, kiedy kwitną kasztany".
Obecnie kasztanowce często to sobą smutny widok chorych, biednych drzew.
Jestem wierna drzewom mego dzieciństwa. Kasztanowiec był zresztą pierwszym drzewkiem, które wyhodowałam z nasiona jeszcze jako dziecko. Nic dziwnego, że posadziłam dwa na naszej posiadłości. Jeden z nich, młody, ale już duży i krzepki i kwitnący znajduje się na obecnym kurzym wybiegu. No i jest bardzo słabo zaatakowany przez szrotowiaka - w tej chwili ma na liściach trochę plam, ale tak ogólnie to jest cały zielony i krzepki.
Do tej pory całą zasługę przypisywałam kurom, które wydziobują larwy ze spadających liści i rozgrzebują ziemię w ich poszukiwaniu. Do wczoraj. Bo wczoraj poszłam na wybieg nakarmić kurczaki, a mam ich 18, plus koguta i dwie kury - matki, ale już "wyzwolone" od podrośniętego przychówku. Stoję ja sobie i podziwiam tę wielokolorową gromadkę (21 kur - 8 lub 9 ras), kiedy nad głową słyszę szum, jakby deszcz bębnił po liściach. A stałam pod tym kasztanowcem właśnie. Deszcz to najbardziej w tej chwili wyczekiwane dobro. Spoglądam więc do góry, a tam w liściach buszuje całe stado sikoreczek modrych, tych malutkich. Zaczepiają się łapkami w akrobatycznych iście pozach i gorliwie wydłubują z liści przebrzydłe larwy!
Uśmiechnęłam się do nich - na zdrowie, kochane. Odpłacają za zimowe dokarmianie, za wieszanie domków, za zostawianie dziuplastych drzew... Wiem, że te maluszki giną coraz częściej - od oprysków, herbicydów, całej tej ciężkiej chemii, którą człowiek próbuje zastąpić doskonałe dzieła Natury. No nic, dopóki żyję, będziecie u mnie miały oazę, w której jesteście najmilszymi gośćmi.
Pamiętacie, jak pisałam o małych pomocnikach, którzy robią za nas wiele z tego, co jest do zrobienia? To jeszcze jeden z przykładów. A inny to ten, że nie miałam w tym roku mszyc na bobie. Też widziałam te małe, niebieskie cuda, jak się wokół niego uwijały.
Rysunek znaleziony w necie.
Kasztany jesienią... kto ze starszego pokolenia nie robił z nich ludzików? Całe wyprawy się urządzało, żeby zebrać jak najwięcej tych rudych skarbów. Poza robieniem ludzików dobrze je było nosić w kieszeni, a babcie pakowały je w woreczek i układały pod łóżkami, żeby zneutralizować żyły wodne. A jeszcze wiosną były cudowne, wyniosłe kwiaty, które swoim kwitnieniem przypominały, że "już nie czas się uczyć, kiedy kwitną kasztany".
Obecnie kasztanowce często to sobą smutny widok chorych, biednych drzew.
Jestem wierna drzewom mego dzieciństwa. Kasztanowiec był zresztą pierwszym drzewkiem, które wyhodowałam z nasiona jeszcze jako dziecko. Nic dziwnego, że posadziłam dwa na naszej posiadłości. Jeden z nich, młody, ale już duży i krzepki i kwitnący znajduje się na obecnym kurzym wybiegu. No i jest bardzo słabo zaatakowany przez szrotowiaka - w tej chwili ma na liściach trochę plam, ale tak ogólnie to jest cały zielony i krzepki.
Do tej pory całą zasługę przypisywałam kurom, które wydziobują larwy ze spadających liści i rozgrzebują ziemię w ich poszukiwaniu. Do wczoraj. Bo wczoraj poszłam na wybieg nakarmić kurczaki, a mam ich 18, plus koguta i dwie kury - matki, ale już "wyzwolone" od podrośniętego przychówku. Stoję ja sobie i podziwiam tę wielokolorową gromadkę (21 kur - 8 lub 9 ras), kiedy nad głową słyszę szum, jakby deszcz bębnił po liściach. A stałam pod tym kasztanowcem właśnie. Deszcz to najbardziej w tej chwili wyczekiwane dobro. Spoglądam więc do góry, a tam w liściach buszuje całe stado sikoreczek modrych, tych malutkich. Zaczepiają się łapkami w akrobatycznych iście pozach i gorliwie wydłubują z liści przebrzydłe larwy!
Uśmiechnęłam się do nich - na zdrowie, kochane. Odpłacają za zimowe dokarmianie, za wieszanie domków, za zostawianie dziuplastych drzew... Wiem, że te maluszki giną coraz częściej - od oprysków, herbicydów, całej tej ciężkiej chemii, którą człowiek próbuje zastąpić doskonałe dzieła Natury. No nic, dopóki żyję, będziecie u mnie miały oazę, w której jesteście najmilszymi gośćmi.
Pamiętacie, jak pisałam o małych pomocnikach, którzy robią za nas wiele z tego, co jest do zrobienia? To jeszcze jeden z przykładów. A inny to ten, że nie miałam w tym roku mszyc na bobie. Też widziałam te małe, niebieskie cuda, jak się wokół niego uwijały.
Rysunek znaleziony w necie.
wtorek, 25 sierpnia 2015
Bajanie
Miał być post o pomidorach, ale magiczna rzeczywistość ciągle mnie zaskakuje i zdarzają się tak piękne i magiczne spotkania i zdarzenia, że muszę najpierw o tym napisać.
Otóż jest nad Biebrzą magiczny rezerwat Trzyrzeczki. Pielgrzymujemy tam co roku wiosną, kiedy pod koronami drzew liściastych kwitną łany zawilców i przylaszczek, przetykane kokoryczą i innymi kwiatami. Bo las ten różni się od innych w okolicy tym, że jest głównie liściasty, jak to drzewiej bywało. Robią tam tez rzecz szaloną - otóż na podstawie analizy pyłkowej odtwarzają skład drzewostanu takim, jakim był kilkaset lat temu. I to łagodnie, powoli. wycinając pojedyncze drzewa i zastępując je innymi. Już przy leśniczówce, obok parkingu wita nas wielowiekowy, ogromny dąb. Bardzo majestatyczny. A podobnych, starych dębów jest tam ponad 100. Trudno słowami oddać klimat tego lasu, ale jest on niezwykły.
W drewnianej, pięknej leśniczówce mieszka Ania, czyli pani leśniczy. Znajoma moich znajomych, artystów Oli i Jana, mieszkających też niezbyt daleko od nas. A teraz to już nasza znajoma...
A było to tak: Ola zapowiedziała się do mnie z wizytą razem z córeczkami. Potem okazało się, że przyjedzie też Ania. A jeszcze potem, że u Ani gości Magda Bajarka (Baśnie Ludów Ziemi http://basnieludowziemi.wix.com/basnieludowziemi ) z córeczką. Cóż to była za miła wizyta! Na początku byłam bardzo onieśmielona, bo obawiałam się trochę, co tacy goście sobie pomyślą o moim zasuszonym ogrodzie i o nas... Zwłaszcza Maga, wielka Szamanka i cudowna opowiadaczka ... Ale się polubiliśmy od razu. Jakiś taki prąd przeszedł między nami, że nie trzeba było zbyt wielu słów.
Zostaliśmy zaproszeni więc na wieczór baśni do magicznej leśniczówki w magicznym lesie. Wyobraźcie sobie ognisko, maleńką grupę ludzi nadającą na tych samych falach, dźwięki lasu, zapachy... Nawoływania sóweczek, granie świerszczy. A potem Magda zaczęła opowiadać, a opowiada zupełnie niesamowicie. Zamyka oczy i zabiera nas w świat baśni, alegorii i mistycyzmu. Akompaniuje sobie przy tym na różnych instrumentach - szamańskim bębenku, dzwonkach, innych instrumentach, których nawet nie umiem nazwać.....
Bardzo trudno oddać na piśmie czar takiej żywej opowieści, dość, że mój Piotruś ze swoim ADHD siedział cichutko, oczarowany, mimo, że niewiele rozumiał.
Marzyłam od dawna, żeby posłuchać prawdziwego Baśniarza czy Baśniarkę i los mi to dał. A w jakim cudownym miejscu i w otoczeniu wspaniałych ludzi.
Jeśli Magda zagości gdzieś niedaleko Was, to serdecznie polecam.
Otóż jest nad Biebrzą magiczny rezerwat Trzyrzeczki. Pielgrzymujemy tam co roku wiosną, kiedy pod koronami drzew liściastych kwitną łany zawilców i przylaszczek, przetykane kokoryczą i innymi kwiatami. Bo las ten różni się od innych w okolicy tym, że jest głównie liściasty, jak to drzewiej bywało. Robią tam tez rzecz szaloną - otóż na podstawie analizy pyłkowej odtwarzają skład drzewostanu takim, jakim był kilkaset lat temu. I to łagodnie, powoli. wycinając pojedyncze drzewa i zastępując je innymi. Już przy leśniczówce, obok parkingu wita nas wielowiekowy, ogromny dąb. Bardzo majestatyczny. A podobnych, starych dębów jest tam ponad 100. Trudno słowami oddać klimat tego lasu, ale jest on niezwykły.
W drewnianej, pięknej leśniczówce mieszka Ania, czyli pani leśniczy. Znajoma moich znajomych, artystów Oli i Jana, mieszkających też niezbyt daleko od nas. A teraz to już nasza znajoma...
A było to tak: Ola zapowiedziała się do mnie z wizytą razem z córeczkami. Potem okazało się, że przyjedzie też Ania. A jeszcze potem, że u Ani gości Magda Bajarka (Baśnie Ludów Ziemi http://basnieludowziemi.wix.com/basnieludowziemi ) z córeczką. Cóż to była za miła wizyta! Na początku byłam bardzo onieśmielona, bo obawiałam się trochę, co tacy goście sobie pomyślą o moim zasuszonym ogrodzie i o nas... Zwłaszcza Maga, wielka Szamanka i cudowna opowiadaczka ... Ale się polubiliśmy od razu. Jakiś taki prąd przeszedł między nami, że nie trzeba było zbyt wielu słów.
Zostaliśmy zaproszeni więc na wieczór baśni do magicznej leśniczówki w magicznym lesie. Wyobraźcie sobie ognisko, maleńką grupę ludzi nadającą na tych samych falach, dźwięki lasu, zapachy... Nawoływania sóweczek, granie świerszczy. A potem Magda zaczęła opowiadać, a opowiada zupełnie niesamowicie. Zamyka oczy i zabiera nas w świat baśni, alegorii i mistycyzmu. Akompaniuje sobie przy tym na różnych instrumentach - szamańskim bębenku, dzwonkach, innych instrumentach, których nawet nie umiem nazwać.....
Bardzo trudno oddać na piśmie czar takiej żywej opowieści, dość, że mój Piotruś ze swoim ADHD siedział cichutko, oczarowany, mimo, że niewiele rozumiał.
Marzyłam od dawna, żeby posłuchać prawdziwego Baśniarza czy Baśniarkę i los mi to dał. A w jakim cudownym miejscu i w otoczeniu wspaniałych ludzi.
Jeśli Magda zagości gdzieś niedaleko Was, to serdecznie polecam.
środa, 19 sierpnia 2015
Zachwycenie
Upały poszły sobie po cichutku. Temperatura bardzo przyjemna - ciepło, lekki wiaterek. Cudnie lazurowe niebo z chmureczkami - owieczkami. No właśnie ... Lazurowe, bez śladu deszczu. suszy okropnie, wody w stawie prawie nie ma, a ogród walczy o przetrwanie. Nie ma mowy o pieleniu, nie ma mowy o późnych siewach. Walczymy o utrzymanie przynajmniej tego, co jest.
Trawa zielona tylko w cieniu albo nad rzeką, na dawniej podmokłych bagnach. Dzielne, stare jabłonie jakoś jeszcze ciągną wodę, bo mirabelki już mdleją i osypują niedojrzałe owoce.
A skoro nie można tego zmienić, to trzeba polubić i cieszyć się niespodziewanymi wakacjami w środku lata. Zachwycam się więc pachnącym sosnami i jałowcami wiatrem, ciepłą pieszczotą słońca, brakiem owadów z tych gryzących, i spijam gorliwie całe piękno późnego lata.
Dziś zjedliśmy wczesny obiad (u nas zawsze jest wczesny, po francusku, ok. 12 - 13) w altanie. Potem oczy zaczęły mi się zamykać, poszłam więc na sjestę. Ale nie do domu, w końcu trzeba korzystać z lata. Wzięłam więc prześcieradło i poduszeczkę i pod baldachimem jabłoni poszłam na łąkę.
O przez tę bramę poszłam ze świata ogrodowego do świata łąkowego, czując bosymi stopami ciepło ziemi.
A na łące czaple białe i siwe pochylają się nad zmalałą rzeczką, żurawie wrzeszczą, co wiedzą, świerszcze cykają, kaczki buszują po sadzawkach.
Rozłożyłam materac w cieniu olch i przysnęłam sobie trochę, z Tikim na straży. A po obudzeniu pierwsze, co zobaczyłam, to tańczące blaski i cienie - zieleń, błękit i złoto. A zaraz potem zobaczyłam nad sobą baldachim tańczących liści, prześwietlonych słońcem. To było, jakbym pierwszy raz w życiu zobaczyła kolory, tak świeże były i soczyste. Jakbym pierwszy raz w życiu poczuła wiatr pachnący sianem. Jakbym pierwszy raz czuła całym ciałem ISTNIENIE.
Spojrzałam w bok, a tam, tuż przy mnie, wykluwał się z poczwarki przepiękny motyl. Przysiadł na pniu młodej olchy i suszył skrzydła. Patrzyłam na zieleń, na motyla, na przelatujące ptaki i na grę cieni i słońca. I popadłam w zachwycenie. Taki całkowity spokój, pełnia, szczęście. Czułam się całkowicie bezpieczna i utulona, jak w kochających ramionach. Przez jakiś czas - bezczas cały świat był daleko, nieważny. Ważne było tylko piękno, harmonia i trwanie.
Warto czasem dać sobie spokój z martwieniem się, z zabieganiem, z myśleniem. Tylko trwać w podziwie.
Ten moment mija, ale zostaje wewnątrz taka cisza i pogoda, jak najpiękniejszy klejnot.
Trawa zielona tylko w cieniu albo nad rzeką, na dawniej podmokłych bagnach. Dzielne, stare jabłonie jakoś jeszcze ciągną wodę, bo mirabelki już mdleją i osypują niedojrzałe owoce.
A skoro nie można tego zmienić, to trzeba polubić i cieszyć się niespodziewanymi wakacjami w środku lata. Zachwycam się więc pachnącym sosnami i jałowcami wiatrem, ciepłą pieszczotą słońca, brakiem owadów z tych gryzących, i spijam gorliwie całe piękno późnego lata.
Dziś zjedliśmy wczesny obiad (u nas zawsze jest wczesny, po francusku, ok. 12 - 13) w altanie. Potem oczy zaczęły mi się zamykać, poszłam więc na sjestę. Ale nie do domu, w końcu trzeba korzystać z lata. Wzięłam więc prześcieradło i poduszeczkę i pod baldachimem jabłoni poszłam na łąkę.
O przez tę bramę poszłam ze świata ogrodowego do świata łąkowego, czując bosymi stopami ciepło ziemi.
A na łące czaple białe i siwe pochylają się nad zmalałą rzeczką, żurawie wrzeszczą, co wiedzą, świerszcze cykają, kaczki buszują po sadzawkach.
Rozłożyłam materac w cieniu olch i przysnęłam sobie trochę, z Tikim na straży. A po obudzeniu pierwsze, co zobaczyłam, to tańczące blaski i cienie - zieleń, błękit i złoto. A zaraz potem zobaczyłam nad sobą baldachim tańczących liści, prześwietlonych słońcem. To było, jakbym pierwszy raz w życiu zobaczyła kolory, tak świeże były i soczyste. Jakbym pierwszy raz w życiu poczuła wiatr pachnący sianem. Jakbym pierwszy raz czuła całym ciałem ISTNIENIE.
Spojrzałam w bok, a tam, tuż przy mnie, wykluwał się z poczwarki przepiękny motyl. Przysiadł na pniu młodej olchy i suszył skrzydła. Patrzyłam na zieleń, na motyla, na przelatujące ptaki i na grę cieni i słońca. I popadłam w zachwycenie. Taki całkowity spokój, pełnia, szczęście. Czułam się całkowicie bezpieczna i utulona, jak w kochających ramionach. Przez jakiś czas - bezczas cały świat był daleko, nieważny. Ważne było tylko piękno, harmonia i trwanie.
Warto czasem dać sobie spokój z martwieniem się, z zabieganiem, z myśleniem. Tylko trwać w podziwie.
Ten moment mija, ale zostaje wewnątrz taka cisza i pogoda, jak najpiękniejszy klejnot.
środa, 12 sierpnia 2015
Ekonomia nowego świata
Ten post jest w pewien sposób kontynuacją poprzedniego. Wasze komentarze, zwłaszcza ten Bazylii, dały mi do myślenia i rozbudziły potrzebę pewnego wyjaśnienia mego sposobu widzenia świata.
Moim zdaniem biznes i głęboka ekologia to dwie wykluczające się sprawy. Biznes jest bezwzględny i twardy: nie masz forsy, nie masz świadczeń. Wiąże się też z opisaną wcześniej zazdrosną ochroną własnych "sekretów".
Nie jestem przeciwna otrzymywaniu wynagrodzenia za świadczone przysługi, ale ekonomia drugiego świata funkcjonuje na planie wymiany przysług i prawie odpłaty. To całkowite postawienie na głowie praw świata biznesu, ale też logiczne i w praktyce świetnie się sprawdza.
Cóż to jest prawo odpłaty?
Funkcjonowało ono u Słowian i ciągle jeszcze jest żywe na wsiach, jak zaświadcza Bazylia. Chodzi o prostą sprawę: Ty mnie, a ja Tobie. W miarę możliwości adekwatnie, ale z życzliwością i liczeniem się z możliwościami innych. Jeśli ktoś przychodzi do wiedźmy (ogródkowej, uzdrawiającej, budującej czy innej), to zajmuje jej czas i bierze energię, którą ona mogła by poświęcić np. na wyhodowanie swojej żywności, zadbanie o swoje zdrowie czy coś innego, żywotnego dla niej. Dlatego kosmiczne, elementarne prawo równowagi nakazuje, żeby to wynagrodzić. W taki sposób, w jaki można - albo pieniędzmi, albo pomocą czy inną przysługą. Niekoniecznie zaraz i od razu, ale też niezbyt długo po fakcie. Ludzie wrażliwi czują to sami z siebie i sami z siebie umieją przyjąć z wdziękiem czyjąś pomoc i oddać ją, jak mogą.
Bazylia zadała mi kilka ważnych dla niej pytań. Odpowiedź zajęła mi kilkanaście minut, byłam też szczęśliwa, że ktoś troszczy się o Ziemię i docenia moją wiedzę. Czyli dostałam pozytywnego kopa. Z kolei kiedy zimą zachorowałam, dostałam od Bazylii wspaniały syrop, jedyny, który mi naprawdę pomógł. Za żadne pieniądze bym takiego nie kupiła. A ludzie, którzy proponują drogie staże, nie dostali nic... Nie tylko równowaga przysług została zachowana, ale wzrosła też w świecie pula życzliwości i dobrych myśli.
Nie tylko Bazylia pamiętała o mnie, dostałam od Was więcej syropów i innych lekarstw, za co jestem wdzięczna. Np. Maść od Kuro Neko bardzo pomogła mi na bolące stawy. a najbardziej świadomość Waszej dobroci i życzliwości. Wybaczycie mi, że nie wymienię Was wszystkich, ale mam Was w sercu, a tu chodziło o zilustrowanie pewnej tezy. W każdym razie DZIĘKUJĘ!
Tego wszystkiego nie da się wymierzyć pieniędzmi, one ucinają wszelkie więzi. Bo "płacę i wymagam", a potem won! Nie ma wdzięczności, nie ma pozytywnego kopa.
Jest taka dziwna sprawa, że ludzie, którzy biorą "co łaska" za swoje usługi, w sumie są często lepiej wynagradzani, niż ci, którzy ustalają ceny i kurczowo się ich trzymają. Ten strach o dochody blokuje swobodny przepływ energii wdzięczności i wzajemnych przysług.
Należy jednak być uważnym, aby nie dać się "wyssać" wampirom, czyli takim, którzy chcą brać, nie dając nic w zamian. Wbrew pozorom takie dawanie w nicość jest szkodliwe zarówno dla dającego, jak dla biorącego. Tacy ludzie jednak istnieją i trzeba umieć się od nich odciąć z całą stanowczością. Jednak nie zawsze wiadomo to z góry, dlatego dobrze jest postawić sprawy jasno: owszem, można do nas przyjechać, ale trzeba liczyć się z tym, że na mieszkanie i utrzymanie należy zarobić, bo nas to tez kosztuje. Nic wielkiego, 4 godziny pomocy dziennie. Także inne sprawy lepiej postawić jasno i nie cierpieć w milczeniu, kiedy mamy coś ważnego do zrobienia, a ktoś domaga się, żebyśmy mu wszystko dawali.
Oczywiście zawsze są wyjątki - jeśli ktoś jest w rozpaczliwej sytuacji, zbyt słaby czy chory, to pomaga się takiej osobie bezinteresownie. Licząc po prostu, że przysługa sama do nas wróci. Także rodzina i przyjaciele to zupełnie inny przypadek, zwykle jesteśmy powiązani bardzo gęstą siatką wzajemnych zależności i przysług, mamy do nich zaufanie i nie liczymy na odpłatę zaraz i już. Jednak i tu trzeba uważać na "wampiry". Nic nie usprawiedliwia bezkarnego i bezczelnego wykorzystywania innych. Czasem takie odcięcie się jest bolesne, ale konieczne dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Nie pomożemy nikomu tak naprawdę, dając się wykorzystywać, a sobie możemy bardzo zaszkodzić, aż do śmierci z wyczerpania czy choroby psychicznej. No, to już są skrajne przypadki, ale kto obcował z wampirami i toksycznymi ludźmi, ten wie, jakie szkody potrafią zrobić.
W ekonomii nowego świata, która nie tylko odpłaca się na planie materialnym, ale też na planie energetycznym, zwiększając ilość życzliwości i sympatii w świecie, dzieją się cuda. Nie mogę ich wszystkich opisać, bo wiele nie dotyczy mnie osobiście, ale są mi znane sprawy zupełnie zdumiewające. Z mojego doświadczenia tylko kilka drobiazgów: mimo, że piszę prawie o wszystkim, co wiem (zawsze są jakieś sekrety rzemiosła, ale to są sprawy dla bardzo zaawansowanych, które zdradza się tylko wybranym uczniom i to pod koniec ich szkolenia, kiedy prawie prześcigną nauczyciela), to wiem, że gdybym ogłosiła, że prowadzę płatne staże, to wiele osób, które mogą, chętnie by w nich uczestniczyło. Bo wolą dotknąć i sprawdzić, a mają na to pieniądze i za mało czasu, żeby zrobić w trybie "pomoc za naukę". Wiem też, że gdyby była taka potrzeba, to sto domów stoi przede mną otworem, a to lepsze, niż lokata w banku. Wiem też, że gdyby zdarzyło się coś (oby nie), jakiś wypadek czy inne przeciwności losu, to mogę liczyć na pomoc i mobilizację wielu ludzi. Też lepsze niż najlepsza lokata. Gdyby trzeba było zarabiać, też dam radę, właśnie dzięki znajomościom i inspirującym pomysłom życzliwych ludzi.
Kiedy jest krucho z finansami, to zawsze nagle i niespodziewanie pojawia się jakby znikąd to, czego akurat potrzeba.
Myślę, że podstawą tej ekonomii nowego świata jest przezwyciężenie strachu, obawy przed brakiem środków i otwarcie się na przepływ energii i dóbr. U dawnych Słowian nie było ubogich, sierot, ani żebraków, jak niechętnie przyznają nawet germańscy "misjonarze". Każdy miał potrzebną opiekę i to życzliwą opiekę. Nie było też pasożytów, nawet kapłani zarabiali pracą własnych rąk, jak wszyscy (odpowiedź mieszczan gdańskich dla chrześcijańskich "misjonarzy", spisana także w ich kronikach). Nie było złodziei, ani gwałtów, a domy i skrzynie były zawsze otwarte. Ludzie znali, bo byli uczeni od dziecka, prawo odpłaty i wzajemnej życzliwości. Dlatego nawet jeszcze w niedawnych czasach, na wsi w niektórych regionach Polski, mimo, że już zamykano domy, wyjeżdżając, to zawsze zostawiano w sieni lub w podsieniach wiadro wody i bochenek chleba dla niespodziewanego, strudzonego wędrowca.
Może więc ta ekonomia nowego świata, to powrót do dawnej, życzliwszej ludziom i naturze ekonomii? Gdzieś tam, w każdym z nas drzemie tęsknota za spokojniejszym, bezpieczniejszym i bardziej sympatycznym światem, za rajem utraconym. A on jest w zasięgu ręki, trzeba tylko przestać się bać. Dawne - nowe idee idą jak burza i zmieniają serca wielu ludzi, nie tylko młodych.
Aha, ta ekonomia nie wyklucza uczciwego zarabiania na życie, bo "wart robotnik zapłaty swojej", a dzieła wykonane ze znawstwem i miłością warte są swojej ceny, ale przywraca właściwe proporcje. Nie ma co się bać ani konkurencji, ani dzielenia się wiedzą, bo nie każdy ma czas i umiejętności potrzebne do wykonania wszystkiego i dla prawdziwych, rzetelnych fachmanów zawsze będzie możliwość zbytu. Tym większa, im więcej dobrej energii będą miały ich dzieła. A dobra energia pochodzi z życzliwego, pełnego mądrej miłości stosunku do świata, do innych i do własnej pracy.
Moim zdaniem biznes i głęboka ekologia to dwie wykluczające się sprawy. Biznes jest bezwzględny i twardy: nie masz forsy, nie masz świadczeń. Wiąże się też z opisaną wcześniej zazdrosną ochroną własnych "sekretów".
Nie jestem przeciwna otrzymywaniu wynagrodzenia za świadczone przysługi, ale ekonomia drugiego świata funkcjonuje na planie wymiany przysług i prawie odpłaty. To całkowite postawienie na głowie praw świata biznesu, ale też logiczne i w praktyce świetnie się sprawdza.
Cóż to jest prawo odpłaty?
Funkcjonowało ono u Słowian i ciągle jeszcze jest żywe na wsiach, jak zaświadcza Bazylia. Chodzi o prostą sprawę: Ty mnie, a ja Tobie. W miarę możliwości adekwatnie, ale z życzliwością i liczeniem się z możliwościami innych. Jeśli ktoś przychodzi do wiedźmy (ogródkowej, uzdrawiającej, budującej czy innej), to zajmuje jej czas i bierze energię, którą ona mogła by poświęcić np. na wyhodowanie swojej żywności, zadbanie o swoje zdrowie czy coś innego, żywotnego dla niej. Dlatego kosmiczne, elementarne prawo równowagi nakazuje, żeby to wynagrodzić. W taki sposób, w jaki można - albo pieniędzmi, albo pomocą czy inną przysługą. Niekoniecznie zaraz i od razu, ale też niezbyt długo po fakcie. Ludzie wrażliwi czują to sami z siebie i sami z siebie umieją przyjąć z wdziękiem czyjąś pomoc i oddać ją, jak mogą.
Bazylia zadała mi kilka ważnych dla niej pytań. Odpowiedź zajęła mi kilkanaście minut, byłam też szczęśliwa, że ktoś troszczy się o Ziemię i docenia moją wiedzę. Czyli dostałam pozytywnego kopa. Z kolei kiedy zimą zachorowałam, dostałam od Bazylii wspaniały syrop, jedyny, który mi naprawdę pomógł. Za żadne pieniądze bym takiego nie kupiła. A ludzie, którzy proponują drogie staże, nie dostali nic... Nie tylko równowaga przysług została zachowana, ale wzrosła też w świecie pula życzliwości i dobrych myśli.
Nie tylko Bazylia pamiętała o mnie, dostałam od Was więcej syropów i innych lekarstw, za co jestem wdzięczna. Np. Maść od Kuro Neko bardzo pomogła mi na bolące stawy. a najbardziej świadomość Waszej dobroci i życzliwości. Wybaczycie mi, że nie wymienię Was wszystkich, ale mam Was w sercu, a tu chodziło o zilustrowanie pewnej tezy. W każdym razie DZIĘKUJĘ!
Tego wszystkiego nie da się wymierzyć pieniędzmi, one ucinają wszelkie więzi. Bo "płacę i wymagam", a potem won! Nie ma wdzięczności, nie ma pozytywnego kopa.
Jest taka dziwna sprawa, że ludzie, którzy biorą "co łaska" za swoje usługi, w sumie są często lepiej wynagradzani, niż ci, którzy ustalają ceny i kurczowo się ich trzymają. Ten strach o dochody blokuje swobodny przepływ energii wdzięczności i wzajemnych przysług.
Należy jednak być uważnym, aby nie dać się "wyssać" wampirom, czyli takim, którzy chcą brać, nie dając nic w zamian. Wbrew pozorom takie dawanie w nicość jest szkodliwe zarówno dla dającego, jak dla biorącego. Tacy ludzie jednak istnieją i trzeba umieć się od nich odciąć z całą stanowczością. Jednak nie zawsze wiadomo to z góry, dlatego dobrze jest postawić sprawy jasno: owszem, można do nas przyjechać, ale trzeba liczyć się z tym, że na mieszkanie i utrzymanie należy zarobić, bo nas to tez kosztuje. Nic wielkiego, 4 godziny pomocy dziennie. Także inne sprawy lepiej postawić jasno i nie cierpieć w milczeniu, kiedy mamy coś ważnego do zrobienia, a ktoś domaga się, żebyśmy mu wszystko dawali.
Oczywiście zawsze są wyjątki - jeśli ktoś jest w rozpaczliwej sytuacji, zbyt słaby czy chory, to pomaga się takiej osobie bezinteresownie. Licząc po prostu, że przysługa sama do nas wróci. Także rodzina i przyjaciele to zupełnie inny przypadek, zwykle jesteśmy powiązani bardzo gęstą siatką wzajemnych zależności i przysług, mamy do nich zaufanie i nie liczymy na odpłatę zaraz i już. Jednak i tu trzeba uważać na "wampiry". Nic nie usprawiedliwia bezkarnego i bezczelnego wykorzystywania innych. Czasem takie odcięcie się jest bolesne, ale konieczne dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Nie pomożemy nikomu tak naprawdę, dając się wykorzystywać, a sobie możemy bardzo zaszkodzić, aż do śmierci z wyczerpania czy choroby psychicznej. No, to już są skrajne przypadki, ale kto obcował z wampirami i toksycznymi ludźmi, ten wie, jakie szkody potrafią zrobić.
W ekonomii nowego świata, która nie tylko odpłaca się na planie materialnym, ale też na planie energetycznym, zwiększając ilość życzliwości i sympatii w świecie, dzieją się cuda. Nie mogę ich wszystkich opisać, bo wiele nie dotyczy mnie osobiście, ale są mi znane sprawy zupełnie zdumiewające. Z mojego doświadczenia tylko kilka drobiazgów: mimo, że piszę prawie o wszystkim, co wiem (zawsze są jakieś sekrety rzemiosła, ale to są sprawy dla bardzo zaawansowanych, które zdradza się tylko wybranym uczniom i to pod koniec ich szkolenia, kiedy prawie prześcigną nauczyciela), to wiem, że gdybym ogłosiła, że prowadzę płatne staże, to wiele osób, które mogą, chętnie by w nich uczestniczyło. Bo wolą dotknąć i sprawdzić, a mają na to pieniądze i za mało czasu, żeby zrobić w trybie "pomoc za naukę". Wiem też, że gdyby była taka potrzeba, to sto domów stoi przede mną otworem, a to lepsze, niż lokata w banku. Wiem też, że gdyby zdarzyło się coś (oby nie), jakiś wypadek czy inne przeciwności losu, to mogę liczyć na pomoc i mobilizację wielu ludzi. Też lepsze niż najlepsza lokata. Gdyby trzeba było zarabiać, też dam radę, właśnie dzięki znajomościom i inspirującym pomysłom życzliwych ludzi.
Kiedy jest krucho z finansami, to zawsze nagle i niespodziewanie pojawia się jakby znikąd to, czego akurat potrzeba.
Myślę, że podstawą tej ekonomii nowego świata jest przezwyciężenie strachu, obawy przed brakiem środków i otwarcie się na przepływ energii i dóbr. U dawnych Słowian nie było ubogich, sierot, ani żebraków, jak niechętnie przyznają nawet germańscy "misjonarze". Każdy miał potrzebną opiekę i to życzliwą opiekę. Nie było też pasożytów, nawet kapłani zarabiali pracą własnych rąk, jak wszyscy (odpowiedź mieszczan gdańskich dla chrześcijańskich "misjonarzy", spisana także w ich kronikach). Nie było złodziei, ani gwałtów, a domy i skrzynie były zawsze otwarte. Ludzie znali, bo byli uczeni od dziecka, prawo odpłaty i wzajemnej życzliwości. Dlatego nawet jeszcze w niedawnych czasach, na wsi w niektórych regionach Polski, mimo, że już zamykano domy, wyjeżdżając, to zawsze zostawiano w sieni lub w podsieniach wiadro wody i bochenek chleba dla niespodziewanego, strudzonego wędrowca.
Może więc ta ekonomia nowego świata, to powrót do dawnej, życzliwszej ludziom i naturze ekonomii? Gdzieś tam, w każdym z nas drzemie tęsknota za spokojniejszym, bezpieczniejszym i bardziej sympatycznym światem, za rajem utraconym. A on jest w zasięgu ręki, trzeba tylko przestać się bać. Dawne - nowe idee idą jak burza i zmieniają serca wielu ludzi, nie tylko młodych.
Aha, ta ekonomia nie wyklucza uczciwego zarabiania na życie, bo "wart robotnik zapłaty swojej", a dzieła wykonane ze znawstwem i miłością warte są swojej ceny, ale przywraca właściwe proporcje. Nie ma co się bać ani konkurencji, ani dzielenia się wiedzą, bo nie każdy ma czas i umiejętności potrzebne do wykonania wszystkiego i dla prawdziwych, rzetelnych fachmanów zawsze będzie możliwość zbytu. Tym większa, im więcej dobrej energii będą miały ich dzieła. A dobra energia pochodzi z życzliwego, pełnego mądrej miłości stosunku do świata, do innych i do własnej pracy.