Zapuszczam sondę! Przez pewien czas zapraszano mnie do prowadzenia konferencji na temat uprawy ogrodów systemem permakultura+zdrowy rozsądek. Przestałam prowadzenia tych kursów z dwu powodów: po pierwsze nie podobało mi się podejście komercyjne, gdzie za to, co mi sprawia przyjemność, ludzie musieli płacić ciężkie pieniądze i po drugie zaczęło to być za bardzo męczące dla mnie.
Uważam, że ten rodzaj wiedzy powinien być dostępny dla każdego, bez wikłania się w zależności finansowe. Jednocześnie odciąga mnie od pracy w ogrodzie, zajmuje czas i wymaga pewnego wysiłku. Trzeba więc to jakoś zrównoważyć. Lubię dzielenie się wiedzą, spotkania, dyskusje.
Wpadłam na pomysł zorganizowania "tłoki" u siebie. 3-4 dni poświęcone na dyskusje, wykłady i pracę w ogrodzie, okazja do spotkania się i świętowania.
Jak ma to wyglądać organizacyjnie? Przede wszystkim zakwaterowanie - u nas jest tylko dość duże pomieszczenie na górze (wprawdzie kiedyś na materacach nocowało tam 20 osób, ale to ekstremum) oraz dużo miejsca na namioty i przyczepy. W okolicznych wioskach są też gospodarstwa agroturystyczne - opcja dla wymagających.
Za kurs i uczestnictwo nie płaci się nic, natomiast przewidziany jest udział w wyżywieniu, albo pod postacią gotowych dań przywiezionych ze sobą, albo produktów oraz niewielka partycypacja w kosztach wody, elektryczności itp. w zależności od tego, co kto może, ale bez przesady. 10 zł. dziennie zupełnie wystarczy, można mniej albo więcej w zależności od możliwości i chęci. Poza tym ok. 2 godzin "tłoki" czyli pomocy w gospodarstwie dziennie, żeby wynagrodzić zajęty czas. Tłoka obejmuje prace w ogrodzie, pomoc w przygotowaniu posiłków, pomoc w drobnych pracach w gospodarstwie itp.
W zamian oferuję ok. 4 godzin wykładów i dyskusji dziennie, ognisko lub kominek w altanie co wieczór, osobiste rozmowy w miarę możliwości.
Chcę zrobić to teraz, gdy mam jeszcze dość sił, a ogród wygląda w miarę przyzwoicie. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, może w tej formie uda się pociągnąć to jeszcze kilka lat, mimo, że stajemy się z mężem coraz starsi i coraz bardziej tęsknimy za ciszą i odpoczynkiem.
Teraz termin. Skoro mówimy o nocowaniu w namiotach, to w grę wchodzi czas od drugiej połowy maja do połowy sierpnia. Później noce są zbyt zimne. Proponuję czerwiec, wtedy jest najpiękniej, ale jestem otwarta na inne propozycje.
Czy byłby ktoś chętny?
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
czwartek, 29 grudnia 2016
niedziela, 25 grudnia 2016
Było minęło...
Mijają to święta narodzenia, światła, pokoju. I to prawda, ale jednocześnie przez tkaninę chrześcijańskiej tradycji prześwieca dawne święto stania słońca, poświęcane przodkom i wspomnieniom. Mnie też zebrało na wspomnienia o tym, co już dziś zupełnie zaginęło i pewnie mało kto pamięta, że kiedyś istniało. "A przecież byłem, a przecież byłem..."
Nocni stróże. W naszym miasteczku byli to najczęściej weterani wojenni, którzy przez całą noc patrolowali centrum miasta. Ubrani w kożuchy, z baranicą na głowie i długim, okutym kijem wzbudzali w nas, dzieciach, przestrach nasączony dreszczykiem tajemnicy. Pewnie latem nie nosili kożuchów, ale latem też nigdy ich nie widywałam, bo służbę zaczynali po zapadnięciu ciemności.
Wóz rozwożący chleb. W miasteczku była jedna duża piekarnia, na kilometr pachnąca świeżym chlebem. Pieczywo, jeszcze cieplutkie, rozwożono konnym wozem, ale innym od tych znanych. Była to drewniana budka, podobna do domku lub dyliżansu. Woźnica siedział na ławeczce pod daszkiem, a w razie deszczu z boków opuszczał jeszcze gumowe zasłony. Budka to był domek na kółkach i kiedy otwierał drzwi, żeby wyjąc kosze z pieczywem i wnieść je do sklepy, zapach parujących bochenków roznosił się dookoła.
Mniej poetyczne i malownicze były wozy z wozakami, czekające na wynajem na placu. Wożono nimi węgiel, piasek, meble przy przeprowadzce - jednym słowem wszystko to, co dzisiaj załatwiają ciężarówki.
Pompy uliczne na wodę. Takie, gdzie przyciskało się rytmicznie długie ramię, a do podstawionego wiadra leciała woda. Były takie w wielu punktach miasta, na podwórzach kamiennic, przy placach i uliczkach i całkiem często z nich korzystano.
Pastusi wiejscy i miejscy. Widziałam takich i w naszym miasteczku, i na wsi u rodziny. Rano o wschodzie słońca przechodzili ulicami, grając na rogu (to na wsi) lub świstając na specjalnej świstawce. Wtedy otwierały się drzwi obórek i wybiegały krowy, czerwone, polskie. Po jednej, po dwie, rzadko trzy i dołączały do stada spieszącego na wspólne pastwiska. Przed zmierzchem powtarzał się ten spektakl, tylko w odwrotnym kierunku. Tym razem krowy z pełnymi wymionami spieszyły się na dojenie, biegły galopem. Takie rozpędzone ulicą stado było niebezpieczne, chroniliśmy się na płotach i przyglądaliśmy spektaklowi. Było w tym coś pierwotnego i mocnego.
Targowiska, podzielone na część "babską" i "chłopską", gdzie dwa razy w tygodniu odbywał się targ. W części babskiej sprzedawano żywność, w tym mięso rąbane siekierą na pieńkach obficie posypanych solą, jajka, drób, ubrania (w tym bajecznie kolorowe chustki i kapy), garnki, masło, ser, śmietanę, jajka i wszelką inną drobnicę. W części "chłopskiej" sprzedawano konie, krowy, świniaki i owce. Te parady z końmi do sprzedania, które czasem się płoszyły! To były emocje! Można było zdrowo oberwać, jeśli się znalazło w nieodpowiednim miejscu. Podobnie przy buhajach.
Jeszcze jeden mały obrazek, jeszcze czasem spotykany, ale już rzadko w naszych stronach: gołębniki i gołębiarze. Co drugi dorosły mężczyzna pasjonował się hodowlą gołębi. Gołębniki były wszędzie - wolno stojące na wysokich nogach budki, zaadoptowane na strychach i budynkach gospodarczych i całkiem okazałe, murowane budowle. Każda z wybiegiem i drucianą klapą podnoszoną sznurkiem. Niezbędnym wyposażeniem każdego gołębiarza była też szmata na kiju, którą poganiał je do lotu i zasób odpowiednich sygnałów gwizdanych, na które gołębie miały reagować. Kiedy w pewnych godzinach całe stada podrywały się do lotu w różnych miejscach, a potem zataczały nad miasteczkiem magiczne kręgi, połyskując w słońcu piórami, był to czarowny spektakl. Gołębiarze starali się wtedy podebrać jedni drugim podopiecznych, bo czasem zdarzało się, że jakiś gołąb odłączał się od swego stada i przyłączał do innego. To była taka kradzież honorowa. Poza tym wymieniano się i sprzedawano różne gatunki gołębi, bardzo różniące się między sobą.
Chłopcy grający "w guziki", rzucający nimi z rozpędu o mur i potem mierzący odległości, dyskutujący. Najlepsze były guziki od żołnierskich mundurów i te gracze starali się zdobyć za wszelką cenę. Albo wyłudzić od żołnierzy z pobliskiej jednostki, albo wykupić, albo innym sposobem zdobyć. Jeśli jakiś żołnierzyk na przepustce popił sobie i zasnął w krzakach, mógł obudzić się w mundurze bez guzików.
Jesienne latawce. Kiedy zaczynały wiać jesienne wiatry, na pobliskiej łące gromadziły się starsze dzieci z latawcami. Czasem w niebo wzbijało się ich ponad dwadzieścia jednocześnie. Latawce były robione samodzielnie, pracowicie klejone z patyczków i papieru pakowego Różne. Obok zwyczajnych, w kształcie kwadratu lub trapezu, bardziej wyszukane skrzynkowe lub wieloboczne. Z ogonami w kokardki wijącymi się na wietrze.
Zimowa sanna i łyżwy. Na każdej górce roiło się od zjeżdżających - na sankach, na "bojerach" z trzech łyżew i zbitych na krzyż desek, na nartach samoróbkach i wprost na butach. Były różne trasy, łatwiejsze i trudniejsze, progi, skocznie i slalomy. Były też lodowiska - przy każdej szkole i wśród bloków osiedla mieszkaniowego. Najpiękniejsze było jednak niewielkie jeziorko w pobliżu naszego domu, otoczone wieńcem trzcin i bagien. Czasem mi się jeszcze śni, że wiruję na nim jak w Jeziorze Łabędzim (byłam kiedyś bardzo dobrą łyżwiarką). Albo że zjeżdżam z górki daleko, daleko w zamarznięte łąki, gdzie nie dociera słabe światło żółtych ulicznych latarni, i patrzę na niebo w gwiazdy zapalające się na niebie, leżąc jeszcze przez chwilę na sankach.
Chciałabym przeżyć jeszcze kiedyś taką zimę...
Nocni stróże. W naszym miasteczku byli to najczęściej weterani wojenni, którzy przez całą noc patrolowali centrum miasta. Ubrani w kożuchy, z baranicą na głowie i długim, okutym kijem wzbudzali w nas, dzieciach, przestrach nasączony dreszczykiem tajemnicy. Pewnie latem nie nosili kożuchów, ale latem też nigdy ich nie widywałam, bo służbę zaczynali po zapadnięciu ciemności.
Wóz rozwożący chleb. W miasteczku była jedna duża piekarnia, na kilometr pachnąca świeżym chlebem. Pieczywo, jeszcze cieplutkie, rozwożono konnym wozem, ale innym od tych znanych. Była to drewniana budka, podobna do domku lub dyliżansu. Woźnica siedział na ławeczce pod daszkiem, a w razie deszczu z boków opuszczał jeszcze gumowe zasłony. Budka to był domek na kółkach i kiedy otwierał drzwi, żeby wyjąc kosze z pieczywem i wnieść je do sklepy, zapach parujących bochenków roznosił się dookoła.
Mniej poetyczne i malownicze były wozy z wozakami, czekające na wynajem na placu. Wożono nimi węgiel, piasek, meble przy przeprowadzce - jednym słowem wszystko to, co dzisiaj załatwiają ciężarówki.
Pompy uliczne na wodę. Takie, gdzie przyciskało się rytmicznie długie ramię, a do podstawionego wiadra leciała woda. Były takie w wielu punktach miasta, na podwórzach kamiennic, przy placach i uliczkach i całkiem często z nich korzystano.
Pastusi wiejscy i miejscy. Widziałam takich i w naszym miasteczku, i na wsi u rodziny. Rano o wschodzie słońca przechodzili ulicami, grając na rogu (to na wsi) lub świstając na specjalnej świstawce. Wtedy otwierały się drzwi obórek i wybiegały krowy, czerwone, polskie. Po jednej, po dwie, rzadko trzy i dołączały do stada spieszącego na wspólne pastwiska. Przed zmierzchem powtarzał się ten spektakl, tylko w odwrotnym kierunku. Tym razem krowy z pełnymi wymionami spieszyły się na dojenie, biegły galopem. Takie rozpędzone ulicą stado było niebezpieczne, chroniliśmy się na płotach i przyglądaliśmy spektaklowi. Było w tym coś pierwotnego i mocnego.
Targowiska, podzielone na część "babską" i "chłopską", gdzie dwa razy w tygodniu odbywał się targ. W części babskiej sprzedawano żywność, w tym mięso rąbane siekierą na pieńkach obficie posypanych solą, jajka, drób, ubrania (w tym bajecznie kolorowe chustki i kapy), garnki, masło, ser, śmietanę, jajka i wszelką inną drobnicę. W części "chłopskiej" sprzedawano konie, krowy, świniaki i owce. Te parady z końmi do sprzedania, które czasem się płoszyły! To były emocje! Można było zdrowo oberwać, jeśli się znalazło w nieodpowiednim miejscu. Podobnie przy buhajach.
Jeszcze jeden mały obrazek, jeszcze czasem spotykany, ale już rzadko w naszych stronach: gołębniki i gołębiarze. Co drugi dorosły mężczyzna pasjonował się hodowlą gołębi. Gołębniki były wszędzie - wolno stojące na wysokich nogach budki, zaadoptowane na strychach i budynkach gospodarczych i całkiem okazałe, murowane budowle. Każda z wybiegiem i drucianą klapą podnoszoną sznurkiem. Niezbędnym wyposażeniem każdego gołębiarza była też szmata na kiju, którą poganiał je do lotu i zasób odpowiednich sygnałów gwizdanych, na które gołębie miały reagować. Kiedy w pewnych godzinach całe stada podrywały się do lotu w różnych miejscach, a potem zataczały nad miasteczkiem magiczne kręgi, połyskując w słońcu piórami, był to czarowny spektakl. Gołębiarze starali się wtedy podebrać jedni drugim podopiecznych, bo czasem zdarzało się, że jakiś gołąb odłączał się od swego stada i przyłączał do innego. To była taka kradzież honorowa. Poza tym wymieniano się i sprzedawano różne gatunki gołębi, bardzo różniące się między sobą.
Chłopcy grający "w guziki", rzucający nimi z rozpędu o mur i potem mierzący odległości, dyskutujący. Najlepsze były guziki od żołnierskich mundurów i te gracze starali się zdobyć za wszelką cenę. Albo wyłudzić od żołnierzy z pobliskiej jednostki, albo wykupić, albo innym sposobem zdobyć. Jeśli jakiś żołnierzyk na przepustce popił sobie i zasnął w krzakach, mógł obudzić się w mundurze bez guzików.
Jesienne latawce. Kiedy zaczynały wiać jesienne wiatry, na pobliskiej łące gromadziły się starsze dzieci z latawcami. Czasem w niebo wzbijało się ich ponad dwadzieścia jednocześnie. Latawce były robione samodzielnie, pracowicie klejone z patyczków i papieru pakowego Różne. Obok zwyczajnych, w kształcie kwadratu lub trapezu, bardziej wyszukane skrzynkowe lub wieloboczne. Z ogonami w kokardki wijącymi się na wietrze.
Zimowa sanna i łyżwy. Na każdej górce roiło się od zjeżdżających - na sankach, na "bojerach" z trzech łyżew i zbitych na krzyż desek, na nartach samoróbkach i wprost na butach. Były różne trasy, łatwiejsze i trudniejsze, progi, skocznie i slalomy. Były też lodowiska - przy każdej szkole i wśród bloków osiedla mieszkaniowego. Najpiękniejsze było jednak niewielkie jeziorko w pobliżu naszego domu, otoczone wieńcem trzcin i bagien. Czasem mi się jeszcze śni, że wiruję na nim jak w Jeziorze Łabędzim (byłam kiedyś bardzo dobrą łyżwiarką). Albo że zjeżdżam z górki daleko, daleko w zamarznięte łąki, gdzie nie dociera słabe światło żółtych ulicznych latarni, i patrzę na niebo w gwiazdy zapalające się na niebie, leżąc jeszcze przez chwilę na sankach.
Chciałabym przeżyć jeszcze kiedyś taką zimę...
piątek, 9 grudnia 2016
Masakra piłą spalinową
Rzecz zdarzyła się we wtorek. Zastanawiałam się, czy o tym pisać w tutejszych rajskich tematach, ale ponieważ dotyczy właśnie naszego ogrodu, to zdecydowałam się napisać.
Tego dnia wczesnym rankiem usłyszałam piłowanie. Zajmowałam się normalnymi sprawami, czyli śniadaniem naszym i zwierząt, zamiataniem, zmywaniem, przejrzeniem prasówki, bo byłam pewna, że to nasz sąsiad. Wspominał wcześniej o tym, że ma wyciąć jakieś drzewa na łące przylegającej do naszego ogrodu.
Kiedy w końcu wyszłam do ogrodu, to zobaczyłam przerażający widok. Duża część rosnących u nas drzew i krzewów została wycięta, inne zmasakrowane, ucięte w połowie, połamane. Dwaj pilarze na mój widok szybciutko uciekli inną alejką.
Wszystko to dokonało się w świetle prawa, bo nad naszym terenem przechodzi linia średniego napięcia i wycięto wszystko, co rosło pod nią i kilka metrów w bok. W sumie nie mam pretensji, mus to mus, ale mogli chociaż uprzedzić, zapukać. Weszli przecież na teren ogrodzony, do czyjegoś prywatnego ogrodu. I czy musieli np. wycinać kosodrzewinę, którą wyhodowałam z nasionka? Dobrze chociaż, że oszczędzili rokitnik!
W tej chwili ogród przypomina pobojowisko, połamane drzewa, podarta siatka. Chociaż altana i tunele zostały oszczędzone.
Musieliśmy znaleźć kogoś, kto za niewielką opłatą pomoże nam choć trochę to uporządkować. Na szczęście się udało bez trudności, będziemy mieć miłe towarzystwo i pomoc. A im pewnie przyda się niewielki zastrzyk gotówki na święta i pień ściętego modrzewia. Jesteśmy niesłychanie wdzięczni, że nie musimy użerać się z miejscowymi pijaczkami.
Znalazłam dwa dobre punkty w tym wszystkim: nowy warzywnik będzie miał więcej światła, a my będziemy na przyszły rok mieli sporo drewna na opał.
Ale serce boli, bo tych widoków już nie zobaczymy:
Może jutro uda mi się pożyczyć aparat, to zrobię zdjęcia, jak to teraz wygląda.
Tego dnia wczesnym rankiem usłyszałam piłowanie. Zajmowałam się normalnymi sprawami, czyli śniadaniem naszym i zwierząt, zamiataniem, zmywaniem, przejrzeniem prasówki, bo byłam pewna, że to nasz sąsiad. Wspominał wcześniej o tym, że ma wyciąć jakieś drzewa na łące przylegającej do naszego ogrodu.
Kiedy w końcu wyszłam do ogrodu, to zobaczyłam przerażający widok. Duża część rosnących u nas drzew i krzewów została wycięta, inne zmasakrowane, ucięte w połowie, połamane. Dwaj pilarze na mój widok szybciutko uciekli inną alejką.
Wszystko to dokonało się w świetle prawa, bo nad naszym terenem przechodzi linia średniego napięcia i wycięto wszystko, co rosło pod nią i kilka metrów w bok. W sumie nie mam pretensji, mus to mus, ale mogli chociaż uprzedzić, zapukać. Weszli przecież na teren ogrodzony, do czyjegoś prywatnego ogrodu. I czy musieli np. wycinać kosodrzewinę, którą wyhodowałam z nasionka? Dobrze chociaż, że oszczędzili rokitnik!
W tej chwili ogród przypomina pobojowisko, połamane drzewa, podarta siatka. Chociaż altana i tunele zostały oszczędzone.
Musieliśmy znaleźć kogoś, kto za niewielką opłatą pomoże nam choć trochę to uporządkować. Na szczęście się udało bez trudności, będziemy mieć miłe towarzystwo i pomoc. A im pewnie przyda się niewielki zastrzyk gotówki na święta i pień ściętego modrzewia. Jesteśmy niesłychanie wdzięczni, że nie musimy użerać się z miejscowymi pijaczkami.
Znalazłam dwa dobre punkty w tym wszystkim: nowy warzywnik będzie miał więcej światła, a my będziemy na przyszły rok mieli sporo drewna na opał.
Ale serce boli, bo tych widoków już nie zobaczymy:
Może jutro uda mi się pożyczyć aparat, to zrobię zdjęcia, jak to teraz wygląda.
czwartek, 8 grudnia 2016
Ai, ai, ai aioli
Zrobiłam dzisiaj słoiczek aioli z naszego czosnku, tego, który aromatem zabija muchy w locie. Od dzieciństwa lubię czosnek i często go podjadałam, czym ściągałam na siebie gromy całej rodziny, która uznawała go tylko w kiełbasie, oraz przezwisko śmierdziucha. dla mnie czosnek pachnie wręcz niebiańsko, co prawda taki świeży, a nie wydychany. Bo to jest niesamowicie rodzinne warzywo - jeśli wszyscy jedzą go zespół wespół to nikt potem nie czuje nieprzyjemnego zapachu, za to jeśli ktoś nie je, to cóż.... cierpieć musi.
A moja matka zmieniła swoje upodobania i bardzo teraz czosnek lubi. Może dlatego, że cierpi na wysokie ciśnienie i jej organizm mądrze domaga się tego, co mu pomaga? Bo czosnek ma niesamowite właściwości lecznicze. Powtórzę za dr.Różańskim:
A moja matka zmieniła swoje upodobania i bardzo teraz czosnek lubi. Może dlatego, że cierpi na wysokie ciśnienie i jej organizm mądrze domaga się tego, co mu pomaga? Bo czosnek ma niesamowite właściwości lecznicze. Powtórzę za dr.Różańskim:
sobota, 3 grudnia 2016
Leniwa zima
No i mamy zimę. Nie pierwszy raz w tym roku, bo było już kilka dni w połowie listopada, kiedy temperatury spadały do -10 stopni, a śnieg był powyżej kostek. przez kilka dni żyliśmy w bajce, ale bajki za szybko się kończą. Teraz znowu śnieży trzyma lekki mrozek. zobaczymy, jak będzie dalej. W każdym razie w tym roku po raz pierwszy od kilku lat mieliśmy jesienne rozlewiska nad Biebrzą. To znaczy, że nasza łąka jest częściowo zalana. To znaczy też, że susza, która sprawiła, że ludziom wyschły studnie, a wiele drzew w lesie umarło, być może w końcu nam odpuściła.
W tej chwili żyjemy powolutku. Dłoń Pierra goi się i palce są wyprostowane (ostatni nie do końca, ale byliśmy o tym uprzedzeni - za długo zwlekał i staw odkształcił się bardzo mocno). Możliwe, że już niedługo będzie mógł posługiwać się normalnie lewą ręką. Nareszcie! W tej chwili jednak się oszczędza i narzeka na nudę, bo on bez pracy nie może żyć. Za to ja złapałam okropny ból w obu łokciach. Ciągnie się to za mną z różnym nasileniem, prawie od wiosny. Też będę musiała chyba się leczyć, bo jak tu żyć, kiedy nie da się podnieść ani kubka ani garnka z zupą.
Dobrze, że to zima, więc tak pomalutku, "półgębkiem", jakoś radzimy sobie z obrządkiem, noszeniem wody, siana i ziarna zwierzakom, przynoszeniem drewna i węgla (to Pierre, którego prawa ręka jest silna i sprawna). Natomiast ja wczoraj próbowałam wyszorować kafelki w łazience i musiałam się poddać przed końcem roboty. Nie mogę tez wyżymać szmaty od podłogi, więc do łask wrócił mop, który się wykręca na wiadrze. Zapowiada się mocno leniwa zima w bałaganie. A co mi tam! Mądrzy ludzie żyli w brudzie. Będziemy odgruzowywać po wierzchu.
To wszystko sprawia, że zadajemy sobie pytanie, co będzie dalej z ogrodem. I tutaj ciesze się, że od kilku lat uprawiam prawie bez kopania. Trzeba będzie na nowo przemyśleć, co robić, jak i ile. Bo nie ma mowy, żeby odpuścić całkowicie. Przynajmniej jeszcze nie. A ile lat jeszcze damy radę? To się zobaczy. Ogród jest tak rozplanowany, że ogromną część można potraktować jako naturalny zagajnik i puścić wolno. A co do reszty, to będę prosić o pomoc jak przyjdzie co do czego.
Tymczasem, niepoprawna, planuję już, co będę siać na wiosnę. A także czego nie będę. Na pewno nie będę siać miniaturowych ogóreczków. Ładne są, ale niezbyt smaczne. Ani na surowo, ani w przetworach nie smakują tak dobrze, jak poczciwe korniszony. Posieję też dynię amazonkę i więcej marchwi i cebuli.
Ten rok dał się we znaki wszystkim roślinom ciepłolubnym (pomidory, papryki, oberżyny, rozmaryn), a nawet ziemniakom. Ale przecież każdy rok jest inny. W przyszłym roku może być zupełnie odwrotnie. Tego nigdy nie można wiedzieć wcześniej, więc trzeba siać jak najbardziej różnorodne rośliny. Zawsze jakaś się uda.
Odkryłam też fajną alternatywę dla trawnika. Kiedyś posadziłam na skalniaku miniaturową macierzankę, taką ściśle przylegającą do ziemi, jak mech. Od tej pory rozsiała się w kilku miejscach i na trawniku tworzy całkiem już spore wysepki. A że lubi ziemie kwaśną i suchą, jest idealna na piaski i dla tych, którzy nie chcą poświęcać czasu i wody dla trawnika. Tworzy piękny, soczyście zielony dywan - następny zysk: nie trzeba kosić. Kwitnie w czerwcu lub lipcu i pachnie, kiedy się po niej chodzi. Czegóż chcieć więcej? sprawdziłam - jedna sadzonka kosztuje od 4 do 5 zł. To sporo, ale one się rozrastają. No i odpada nawożenie, napowietrzanie, podlewanie, koszenie.... Można w ten sposób mieć zielony dywan nawet pod sosnami. Można też zrobić, jak u nas: zostawiliśmy zwykłą trawę z wsiewką z białej koniczynki i tylko ją kosimy czasem w sezonie. I też jest ładnie.
Zdjęcie znalezione w necie, żeby było widać, o co chodzi z tą macierzanką miniaturową. To ten zielony dywan na pierwszym planie.
W tej chwili żyjemy powolutku. Dłoń Pierra goi się i palce są wyprostowane (ostatni nie do końca, ale byliśmy o tym uprzedzeni - za długo zwlekał i staw odkształcił się bardzo mocno). Możliwe, że już niedługo będzie mógł posługiwać się normalnie lewą ręką. Nareszcie! W tej chwili jednak się oszczędza i narzeka na nudę, bo on bez pracy nie może żyć. Za to ja złapałam okropny ból w obu łokciach. Ciągnie się to za mną z różnym nasileniem, prawie od wiosny. Też będę musiała chyba się leczyć, bo jak tu żyć, kiedy nie da się podnieść ani kubka ani garnka z zupą.
Dobrze, że to zima, więc tak pomalutku, "półgębkiem", jakoś radzimy sobie z obrządkiem, noszeniem wody, siana i ziarna zwierzakom, przynoszeniem drewna i węgla (to Pierre, którego prawa ręka jest silna i sprawna). Natomiast ja wczoraj próbowałam wyszorować kafelki w łazience i musiałam się poddać przed końcem roboty. Nie mogę tez wyżymać szmaty od podłogi, więc do łask wrócił mop, który się wykręca na wiadrze. Zapowiada się mocno leniwa zima w bałaganie. A co mi tam! Mądrzy ludzie żyli w brudzie. Będziemy odgruzowywać po wierzchu.
To wszystko sprawia, że zadajemy sobie pytanie, co będzie dalej z ogrodem. I tutaj ciesze się, że od kilku lat uprawiam prawie bez kopania. Trzeba będzie na nowo przemyśleć, co robić, jak i ile. Bo nie ma mowy, żeby odpuścić całkowicie. Przynajmniej jeszcze nie. A ile lat jeszcze damy radę? To się zobaczy. Ogród jest tak rozplanowany, że ogromną część można potraktować jako naturalny zagajnik i puścić wolno. A co do reszty, to będę prosić o pomoc jak przyjdzie co do czego.
Tymczasem, niepoprawna, planuję już, co będę siać na wiosnę. A także czego nie będę. Na pewno nie będę siać miniaturowych ogóreczków. Ładne są, ale niezbyt smaczne. Ani na surowo, ani w przetworach nie smakują tak dobrze, jak poczciwe korniszony. Posieję też dynię amazonkę i więcej marchwi i cebuli.
Ten rok dał się we znaki wszystkim roślinom ciepłolubnym (pomidory, papryki, oberżyny, rozmaryn), a nawet ziemniakom. Ale przecież każdy rok jest inny. W przyszłym roku może być zupełnie odwrotnie. Tego nigdy nie można wiedzieć wcześniej, więc trzeba siać jak najbardziej różnorodne rośliny. Zawsze jakaś się uda.
Odkryłam też fajną alternatywę dla trawnika. Kiedyś posadziłam na skalniaku miniaturową macierzankę, taką ściśle przylegającą do ziemi, jak mech. Od tej pory rozsiała się w kilku miejscach i na trawniku tworzy całkiem już spore wysepki. A że lubi ziemie kwaśną i suchą, jest idealna na piaski i dla tych, którzy nie chcą poświęcać czasu i wody dla trawnika. Tworzy piękny, soczyście zielony dywan - następny zysk: nie trzeba kosić. Kwitnie w czerwcu lub lipcu i pachnie, kiedy się po niej chodzi. Czegóż chcieć więcej? sprawdziłam - jedna sadzonka kosztuje od 4 do 5 zł. To sporo, ale one się rozrastają. No i odpada nawożenie, napowietrzanie, podlewanie, koszenie.... Można w ten sposób mieć zielony dywan nawet pod sosnami. Można też zrobić, jak u nas: zostawiliśmy zwykłą trawę z wsiewką z białej koniczynki i tylko ją kosimy czasem w sezonie. I też jest ładnie.
Zdjęcie znalezione w necie, żeby było widać, o co chodzi z tą macierzanką miniaturową. To ten zielony dywan na pierwszym planie.
poniedziałek, 28 listopada 2016
W poszukiwaniu ukrytego świata
Ponieważ mamy czas Adwentu, czyli czas przed przesileniem zimowym, kiedy duch szuka spraw i krain tajemnych, kiedy świat duchowy jest o włos od świata materialnego, pozwólcie mi na małą wyprawę w świat zupełnie paranormalny. Mój malutki raj nie byłby tym, czym jest, gdyby nie poszukiwania na granicy marzeń i jawy. Można wierzyć lub nie, ale teraz, kiedy śnieg pada za oknem, dnie są krótkie, a noce długie, wiele rzeczy wydaje się innymi, niż przywykliśmy. Pozwalam sobie na wędrówkę po świecie mitów i legend, w których zwykle jest pewne ziarno prawdy.
O mitycznej Szambali usłyszałam już jako nastolatka. Ma być to dolina w Tybecie, a może też kompleks jaskiń, gdzie żyją ludzie będący mądrością i dobrocią, Mędrcy, ale też i wojownicy strzegący swego kraju i pozwalający wejść tam tylko nielicznym.
Podobne wierzenia mają ludy Ałtaju, które tę mityczną krainę nazywają Białowodje. Nic w tym dziwnego - Ałtaj leży po drugiej stronie Himalajów.
Niektórzy twierdzą, że dotarli albo do samego kraju, albo do jego przyczółków granicznych i spotkali się z ludźmi STAMTĄD. Do nich należą między innymi Apolloniusz z Tiany oraz mnich Sergiusz z Kijowa, a z bardziej współczesnych Mikołaj Konstanowicz Roerich,
Andrew Thomas, madame Błatska oraz wielu lamów i poszukiwaczy mądrości.
W tradycji europejskiej istnieją podobne legendy - mityczny Avalon lub świat po drugiej stronie lustra wody. A jeszcze nie grzebałam dostatecznie głęboko...
Ostatnio zaczęłam czytać "Władcę Pierścieni" innym okiem, odkąd dowiedziałam się, że niektórzy uważają, iż Tolkien miał głęboką wiedzę ezoteryczną czy też rodzaj jasnowidzenia i zawarł w swoim dziele pewne prawdy ponadczasowe pod przykrywką powieści przygodowej. dostarczyło mi to sporo zabawy, bo widzieć, jak Tolkien, wierzący katolik, wije się, żeby wytłumaczyć nieśmiertelność elfów bądź ich reinkarnację tak, żeby nie popaść w konflikt z doktryną kościoła katolickiego...
W książkach Tolkiena są Elfowie, których kocham i którzy mnie zachwycają. Otóż Elfowie udają się do krainy na zachodzie, która jest ukryta przed ludzkimi oczyma i możliwościami dotarcia. Tam żyją wiecznie lub prawie wiecznie, zachowując mądrość całego istnienia Ardy (czyli Ziemi). Ich mądrość i dobroć przekracza zrozumienie śmiertelników.
W Szambali żyją istoty wieczne, które osiągnęły stan wyzwolenia z kręgu reinkarnacji i które są mądre i dobre. Według opisów tybetańczyków i chińczyków są wysokiego wzrostu, ubierają się głównie na biało, są wyjątkowo sprawne fizycznie oraz... uzbrojone w długie łuki. "Na początku XX wieku wychodząca w Indiach gazeta Statesman opublikowała historię o brytyjskim majorze, który widział wysokiego, lekko ubranego mężczyznę o długich włosach, który wspierał się na długim łuku i obserwował dolinę. Po zauważeniu majora mężczyzna skoczył w dół pionowego stoku i zniknął.""Na jednym ze swoich obrazów Roerich portretuje Śnieżną Pannę pośród skał i śniegu, która również trzyma łuk. Pomimo lodowców i najwyraźniej ostrego zimna jest ona lekko ubrana, jakby chroniła ją przed chłodem ciepła aura." Potrafią porozumiewać się telepatycznie i czuwają nad ludzkością, dając im impulsy do rozwijania dobra i mądrości. "Ich główne osiągnięcia dotyczyły wytworzenia wewnętrznych wymiarów umysłu. Cała ich społeczność posiadła piękną intensywność duchową, jaką we współczesnej materialistycznej kulturze posiedli tylko nieliczni. Posiedli oni niezwykłą psychologiczną mądrość. Byli w stanie kontrolować swoje własne odczucie i nauczyli się telepatycznej łączności na ogromne odległości. Posiedli wielką zdolność przewidywania przyszłości, zaś ich społeczna struktura była efektywniejsza od tych, jakie dotąd istniały." Coś to Wam przypomina?
Obejrzałam też rysunki, przedstawiające Szambalę - bardzo przypominają Imladris Tolkiena, które sam narysował. Tak, ta ilustracja przedstawia Szambalę według relacji podróżników.
Pomijam dywagacje na temat kosmitów (czy wszystko, co mądre i dobre ma pochodzić spoza Ziemi)?
Teraz coś, co uważam za mój największy skarb: Elfowie nie odeszli na zawsze, są w swojej krainie poza czasem i naszą przestrzenią i w razie potrzeby komunikują się z nami, pomagając dążyć ku dobru i światłu. Nie wierzę też, że żyją pod ziemią. Możliwe, że są tam przejścia do tego innego wymiaru tudzież biblioteki mądrości przeznaczone dla ludzi odwiedzających ich świat, ale nie jest to prawdziwe miejsce ich przebywania.
Ciekawe, co się wyłania, kiedy tak pogrupować legendy, prawda?
Moje serce przebywa w świecie Nieśmiertelnych, stamtąd czerpie inspirację i otuchę.
Jeśli ktoś ma ochotę poczytać sobie o Szambali i Białowodziu, to odsyłam tutaj:
http://cudmilosci.net/index.php?option=com_content&view=article&id=200:szambala-dolina-niesmiertelnych&catid=89&Itemid=486
http://emrism.agni-age.net/polish/shambala/shambpol.htm
https://wolnemedia.net/z-altaju-widac-wiecej-bielowodzie-czyli-rosyjska-szambala/
O mitycznej Szambali usłyszałam już jako nastolatka. Ma być to dolina w Tybecie, a może też kompleks jaskiń, gdzie żyją ludzie będący mądrością i dobrocią, Mędrcy, ale też i wojownicy strzegący swego kraju i pozwalający wejść tam tylko nielicznym.
Podobne wierzenia mają ludy Ałtaju, które tę mityczną krainę nazywają Białowodje. Nic w tym dziwnego - Ałtaj leży po drugiej stronie Himalajów.
Niektórzy twierdzą, że dotarli albo do samego kraju, albo do jego przyczółków granicznych i spotkali się z ludźmi STAMTĄD. Do nich należą między innymi Apolloniusz z Tiany oraz mnich Sergiusz z Kijowa, a z bardziej współczesnych Mikołaj Konstanowicz Roerich,
Andrew Thomas, madame Błatska oraz wielu lamów i poszukiwaczy mądrości.
W tradycji europejskiej istnieją podobne legendy - mityczny Avalon lub świat po drugiej stronie lustra wody. A jeszcze nie grzebałam dostatecznie głęboko...
Ostatnio zaczęłam czytać "Władcę Pierścieni" innym okiem, odkąd dowiedziałam się, że niektórzy uważają, iż Tolkien miał głęboką wiedzę ezoteryczną czy też rodzaj jasnowidzenia i zawarł w swoim dziele pewne prawdy ponadczasowe pod przykrywką powieści przygodowej. dostarczyło mi to sporo zabawy, bo widzieć, jak Tolkien, wierzący katolik, wije się, żeby wytłumaczyć nieśmiertelność elfów bądź ich reinkarnację tak, żeby nie popaść w konflikt z doktryną kościoła katolickiego...
W książkach Tolkiena są Elfowie, których kocham i którzy mnie zachwycają. Otóż Elfowie udają się do krainy na zachodzie, która jest ukryta przed ludzkimi oczyma i możliwościami dotarcia. Tam żyją wiecznie lub prawie wiecznie, zachowując mądrość całego istnienia Ardy (czyli Ziemi). Ich mądrość i dobroć przekracza zrozumienie śmiertelników.
W Szambali żyją istoty wieczne, które osiągnęły stan wyzwolenia z kręgu reinkarnacji i które są mądre i dobre. Według opisów tybetańczyków i chińczyków są wysokiego wzrostu, ubierają się głównie na biało, są wyjątkowo sprawne fizycznie oraz... uzbrojone w długie łuki. "Na początku XX wieku wychodząca w Indiach gazeta Statesman opublikowała historię o brytyjskim majorze, który widział wysokiego, lekko ubranego mężczyznę o długich włosach, który wspierał się na długim łuku i obserwował dolinę. Po zauważeniu majora mężczyzna skoczył w dół pionowego stoku i zniknął.""Na jednym ze swoich obrazów Roerich portretuje Śnieżną Pannę pośród skał i śniegu, która również trzyma łuk. Pomimo lodowców i najwyraźniej ostrego zimna jest ona lekko ubrana, jakby chroniła ją przed chłodem ciepła aura." Potrafią porozumiewać się telepatycznie i czuwają nad ludzkością, dając im impulsy do rozwijania dobra i mądrości. "Ich główne osiągnięcia dotyczyły wytworzenia wewnętrznych wymiarów umysłu. Cała ich społeczność posiadła piękną intensywność duchową, jaką we współczesnej materialistycznej kulturze posiedli tylko nieliczni. Posiedli oni niezwykłą psychologiczną mądrość. Byli w stanie kontrolować swoje własne odczucie i nauczyli się telepatycznej łączności na ogromne odległości. Posiedli wielką zdolność przewidywania przyszłości, zaś ich społeczna struktura była efektywniejsza od tych, jakie dotąd istniały." Coś to Wam przypomina?
Obejrzałam też rysunki, przedstawiające Szambalę - bardzo przypominają Imladris Tolkiena, które sam narysował. Tak, ta ilustracja przedstawia Szambalę według relacji podróżników.
Pomijam dywagacje na temat kosmitów (czy wszystko, co mądre i dobre ma pochodzić spoza Ziemi)?
Teraz coś, co uważam za mój największy skarb: Elfowie nie odeszli na zawsze, są w swojej krainie poza czasem i naszą przestrzenią i w razie potrzeby komunikują się z nami, pomagając dążyć ku dobru i światłu. Nie wierzę też, że żyją pod ziemią. Możliwe, że są tam przejścia do tego innego wymiaru tudzież biblioteki mądrości przeznaczone dla ludzi odwiedzających ich świat, ale nie jest to prawdziwe miejsce ich przebywania.
Ciekawe, co się wyłania, kiedy tak pogrupować legendy, prawda?
Moje serce przebywa w świecie Nieśmiertelnych, stamtąd czerpie inspirację i otuchę.
Jeśli ktoś ma ochotę poczytać sobie o Szambali i Białowodziu, to odsyłam tutaj:
http://cudmilosci.net/index.php?option=com_content&view=article&id=200:szambala-dolina-niesmiertelnych&catid=89&Itemid=486
http://emrism.agni-age.net/polish/shambala/shambpol.htm
https://wolnemedia.net/z-altaju-widac-wiecej-bielowodzie-czyli-rosyjska-szambala/
sobota, 26 listopada 2016
A życie się toczy
Kiedy wracam z miasta, zmęczona i przytłoczona, mam takie miejsce magiczne, kiedy całe moje jestestwo robi wielkie Uffff! i znowu wkraczam w przestrzeń piękna i spokoju. Miejsce dość banalne - skręt z drogi krajowej na gminną, otoczoną lasami. Czuję się wtedy jak wygnaniec wracający do domu, jak wędrowiec na pustyni, który dotarł do oazy. Nie ma takiej pory roku ani takiej pogody, kiedy lasy by były brzydkie. Nasz ogród, wzorowany na lesie, ma podobne właściwości.
Moim wielkim marzeniem jest zamieszkać w maleńkiej chatce na skraju lasu i łąk. Zawsze lubiłam takie granice, przejścia z jednego biotopu w inny. Teraz mam blisko, ale jeszcze to nie to. Próbuję więc stworzyć coś takiego u siebie. Dlatego namawiam znajomych, którzy mają dużo ziemi, a mało sił - sadźcie las! Jego magicznej siły nic nie może wyrazić lepiej, jak pobyt w nim i pełne zachwytu spojrzenie. Pamiętajcie przy tym, że polskie lasy były głównie liściaste, z domieszką tylko iglaków. Tak mniej więcej 2/3 liściastych i 1/3 iglastych będzie doskonała. Oczywiście, zależy to jeszcze od gleby i od regionu.
Operacja mego męża przebiegła pomyślnie - żadnego bólu, żadnych komplikacji. Teraz przechodzimy przez skomplikowany proces gojenia i przywracania sprawności palcom, które były latami coraz bardziej przykurczone. To jest jeden z powodów częstych bytności w mieście. Mąż ma nadmiar energii, której chwilowo nie może rozładować w pracy, więc nie jest łatwo. Na dodatek dorobiłam się chyba łokcia tenisisty i to w obu rękach. Dziwna dolegliwość - dotkliwy ból przy pewnych pracach, całkiem znośny przy innych.
Mimo to przerabiam dalej plony z ogrodu. Tym razem na tapecie są chrzan i buraczki. Poprzednio zrobione słoiki chrzanu zeszły w tempie ekspresowym, więc przygotowałam następne. Z buraczkami i octem z jabłek domowej roboty. Sporo buraczków zamknęłam też w słoikach w postaci "półproduktu" - ugotowane w skórce buraki obieram, tarkuję na dużej tarce, doprawiam solą, cukrem, kminkiem i octem i pasteryzuję. Tak przygotowane mogą służyć za jarzynę na ciepło i na zimno, za dodatek do sałatek i za podstawę do zupy. Wystarczy do zwykłego rosołu lub krupniku dodać parę łyżek takiego koncentratu, a mamy wspaniałą zupę buraczkową. Robię to dopiero teraz, bo buraki dobrze się przechowują, a w sezonie mam tyle pracy, że trzeba dobrze planować i przenosić na później, co się da.
Niedawno dałam na fejsbuku artykuł o tym, że według wierzeń naszych przodków razem z początkiem adwentu należy zostawić ziemię w spokoju. Nawet, kiedy pogoda jest odpowiednia, nie należy jej ruszać, przesadzać, mieszać. dołożę do tego jeszcze jedno wierzenie - że nie należy ziemi kaleczyć przed Wielkanocą, bo wtedy jest ciężarna i bardzo wrażliwa. Nie mam żadnych naukowych uzasadnień na te wierzenia, ale widząc, jak wiele podobnych ludowych wierzeń znajduje stopniowo potwierdzenie w nowoczesnych odkryciach, była bym gotowa uwierzyć. Stosuję to od dawna i wiecie - to jest wielka ulga: "Nie muszę już nic robić w ogrodzie!" Aż do wiosny!
Mój mąż nie chciał w to wierzyć i dwa lata temu, korzystając z wyjątkowo ciepłego listopada i grudnia przesadził maliny Polana. No i fiasko! Rosły słabiutko, chwastów było 5 razy więcej, niż zazwyczaj. Dopiero w tym roku wydały trochę owoców na malutkich, słabych łodygach. a poprzednio miały bujne łodygi uginające się od nadmiaru owoców! Tym bardziej radzę: przestrzegajcie odpoczynku ziemi. Wy, my, też odpoczywajmy i róbmy coś innego. Choćby spacer do lasu...
Moim wielkim marzeniem jest zamieszkać w maleńkiej chatce na skraju lasu i łąk. Zawsze lubiłam takie granice, przejścia z jednego biotopu w inny. Teraz mam blisko, ale jeszcze to nie to. Próbuję więc stworzyć coś takiego u siebie. Dlatego namawiam znajomych, którzy mają dużo ziemi, a mało sił - sadźcie las! Jego magicznej siły nic nie może wyrazić lepiej, jak pobyt w nim i pełne zachwytu spojrzenie. Pamiętajcie przy tym, że polskie lasy były głównie liściaste, z domieszką tylko iglaków. Tak mniej więcej 2/3 liściastych i 1/3 iglastych będzie doskonała. Oczywiście, zależy to jeszcze od gleby i od regionu.
Operacja mego męża przebiegła pomyślnie - żadnego bólu, żadnych komplikacji. Teraz przechodzimy przez skomplikowany proces gojenia i przywracania sprawności palcom, które były latami coraz bardziej przykurczone. To jest jeden z powodów częstych bytności w mieście. Mąż ma nadmiar energii, której chwilowo nie może rozładować w pracy, więc nie jest łatwo. Na dodatek dorobiłam się chyba łokcia tenisisty i to w obu rękach. Dziwna dolegliwość - dotkliwy ból przy pewnych pracach, całkiem znośny przy innych.
Mimo to przerabiam dalej plony z ogrodu. Tym razem na tapecie są chrzan i buraczki. Poprzednio zrobione słoiki chrzanu zeszły w tempie ekspresowym, więc przygotowałam następne. Z buraczkami i octem z jabłek domowej roboty. Sporo buraczków zamknęłam też w słoikach w postaci "półproduktu" - ugotowane w skórce buraki obieram, tarkuję na dużej tarce, doprawiam solą, cukrem, kminkiem i octem i pasteryzuję. Tak przygotowane mogą służyć za jarzynę na ciepło i na zimno, za dodatek do sałatek i za podstawę do zupy. Wystarczy do zwykłego rosołu lub krupniku dodać parę łyżek takiego koncentratu, a mamy wspaniałą zupę buraczkową. Robię to dopiero teraz, bo buraki dobrze się przechowują, a w sezonie mam tyle pracy, że trzeba dobrze planować i przenosić na później, co się da.
Niedawno dałam na fejsbuku artykuł o tym, że według wierzeń naszych przodków razem z początkiem adwentu należy zostawić ziemię w spokoju. Nawet, kiedy pogoda jest odpowiednia, nie należy jej ruszać, przesadzać, mieszać. dołożę do tego jeszcze jedno wierzenie - że nie należy ziemi kaleczyć przed Wielkanocą, bo wtedy jest ciężarna i bardzo wrażliwa. Nie mam żadnych naukowych uzasadnień na te wierzenia, ale widząc, jak wiele podobnych ludowych wierzeń znajduje stopniowo potwierdzenie w nowoczesnych odkryciach, była bym gotowa uwierzyć. Stosuję to od dawna i wiecie - to jest wielka ulga: "Nie muszę już nic robić w ogrodzie!" Aż do wiosny!
Mój mąż nie chciał w to wierzyć i dwa lata temu, korzystając z wyjątkowo ciepłego listopada i grudnia przesadził maliny Polana. No i fiasko! Rosły słabiutko, chwastów było 5 razy więcej, niż zazwyczaj. Dopiero w tym roku wydały trochę owoców na malutkich, słabych łodygach. a poprzednio miały bujne łodygi uginające się od nadmiaru owoców! Tym bardziej radzę: przestrzegajcie odpoczynku ziemi. Wy, my, też odpoczywajmy i róbmy coś innego. Choćby spacer do lasu...
niedziela, 20 listopada 2016
Luna superstar
Nasza Luna robi karierę modelki i muzy poetyckiej! Została właśnie dziewczyną listopada w kalendarzu Dzikich Kur! Nie jest on jeszcze tak znany, jak kalendarz niejakiego Firellego, ale jest na dobrej drodze.
Co to jest kalendarz Dzikich Kur? A właściwie dwa kalendarze, jeden z satyrycznymi wierszykami i podobiznami naszch ulubieńców, a drugi z najpiękniejszymi zdjęciami zwierzaczków, które znajdowały się pod opieką właśnie tych Dzikich Kur, a właściwie jednej z nich, Gosianki, i znalazły swoje domy po wyleczeniu, zaszczepieniu, odpchleniu itp.
Kalendarz można zobaczyć tutaj (a nawet zamówić): http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/2016/11/biaa-kura-2017-w-penej-krasie.html
Tymczaski Gosianki można poznać tutaj: http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/
Pieniądze z kalendarzy idą do skarpety, a skarpeta służy do różnych akcji, kiedy w grę wchodzi dobro zwierząt i sytuacja jest trudna pod względem finansowym. Różne zwierzaki już z niej skorzystały, odzyskały zdrowie, trafiły do dobrych domów. Czasem uratowano im życie. Warto więc kupić taki kalendarz. Z jednej strony będziemy mieli niebanalną ozdobę, pożyteczną i pełną uśmiechów, a z drugiej strony pomożemy zwierzakom w potrzebie.
Jak kupować kalendarze wyjaśnione jest tutaj: http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/2016/11/jest-jest-jest.html
A oto bohaterka listopada 2017:
Teraz o dość trudnych realiach: Luna już jako malutkie szczenię była piękna, ale już wtedy chodziła z wielkim trudem. To chyba dlatego mąż zabrał ją od gaździny, która sprzedawała szczeniaki z kartonu. Bo jaki los czekał niepełnosprawnego szczeniaczka? Potem, w miarę rozwoju i pod wpływem troskliwości i dobrego odżywiania zaczęła chodzić normalnie. Ba, nawet czasem biegała. Tyle, że widać było, że przychodzi jej to z wysiłkiem. Jak bardzo nienaturalne to było, zdałam sobie sprawę dopiero kiedy jej syn, który był u dobrych ludzi i przyjechał do nas w odwiedziny, podobny do niej jak dwie krople wody, bez wysiłku przesadził ogrodzenie dla owiec i płotek przy warzywniku. Luna nigdy nie skakała. Po raz pierwszy musieliśmy ją leczyć, kiedy miała zaledwie rok. No a teraz regularnie musi przechodzić kuracje podtrzymujące. Uważam, widząc, jak źle sprawa przedstawiała się od początku, że i tak to niezłe osiągnięcie, że w 9 roku życia jeszcze chodzi. Wiem też, że dla człowieka ważne jest, żeby jego pupil nie cierpiał. Wiem, jaki to jest wydatek. My dajemy radę, raz lepiej, raz gorzej, ale dajemy. Ale są ludzie których nie stać na leczenie ukochanego pupila. Dlatego skarpeta jest ważna, ta skarpeta, do której idą pieniądze za kalendarze. Bo przynajmniej niektórym ludziom w trudnej sytuacji można wtedy pomóc w leczeniu ich przyjaciół na czterech łapkach.
Co to jest kalendarz Dzikich Kur? A właściwie dwa kalendarze, jeden z satyrycznymi wierszykami i podobiznami naszch ulubieńców, a drugi z najpiękniejszymi zdjęciami zwierzaczków, które znajdowały się pod opieką właśnie tych Dzikich Kur, a właściwie jednej z nich, Gosianki, i znalazły swoje domy po wyleczeniu, zaszczepieniu, odpchleniu itp.
Kalendarz można zobaczyć tutaj (a nawet zamówić): http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/2016/11/biaa-kura-2017-w-penej-krasie.html
Tymczaski Gosianki można poznać tutaj: http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/
Pieniądze z kalendarzy idą do skarpety, a skarpeta służy do różnych akcji, kiedy w grę wchodzi dobro zwierząt i sytuacja jest trudna pod względem finansowym. Różne zwierzaki już z niej skorzystały, odzyskały zdrowie, trafiły do dobrych domów. Czasem uratowano im życie. Warto więc kupić taki kalendarz. Z jednej strony będziemy mieli niebanalną ozdobę, pożyteczną i pełną uśmiechów, a z drugiej strony pomożemy zwierzakom w potrzebie.
Jak kupować kalendarze wyjaśnione jest tutaj: http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/2016/11/jest-jest-jest.html
A oto bohaterka listopada 2017:
Teraz o dość trudnych realiach: Luna już jako malutkie szczenię była piękna, ale już wtedy chodziła z wielkim trudem. To chyba dlatego mąż zabrał ją od gaździny, która sprzedawała szczeniaki z kartonu. Bo jaki los czekał niepełnosprawnego szczeniaczka? Potem, w miarę rozwoju i pod wpływem troskliwości i dobrego odżywiania zaczęła chodzić normalnie. Ba, nawet czasem biegała. Tyle, że widać było, że przychodzi jej to z wysiłkiem. Jak bardzo nienaturalne to było, zdałam sobie sprawę dopiero kiedy jej syn, który był u dobrych ludzi i przyjechał do nas w odwiedziny, podobny do niej jak dwie krople wody, bez wysiłku przesadził ogrodzenie dla owiec i płotek przy warzywniku. Luna nigdy nie skakała. Po raz pierwszy musieliśmy ją leczyć, kiedy miała zaledwie rok. No a teraz regularnie musi przechodzić kuracje podtrzymujące. Uważam, widząc, jak źle sprawa przedstawiała się od początku, że i tak to niezłe osiągnięcie, że w 9 roku życia jeszcze chodzi. Wiem też, że dla człowieka ważne jest, żeby jego pupil nie cierpiał. Wiem, jaki to jest wydatek. My dajemy radę, raz lepiej, raz gorzej, ale dajemy. Ale są ludzie których nie stać na leczenie ukochanego pupila. Dlatego skarpeta jest ważna, ta skarpeta, do której idą pieniądze za kalendarze. Bo przynajmniej niektórym ludziom w trudnej sytuacji można wtedy pomóc w leczeniu ich przyjaciół na czterech łapkach.
wtorek, 8 listopada 2016
Pożegnanie jesieni
Za oknem świeci żółty księżyc nad sztywną od szronu trawą. Przymrozek jest po raz pierwszy taki "na poważnie" - czuć go w nosie, na policzkach i we wszystkich dwudziestu palcach.
Dziś, w ciągu dnia, pięknym akordem zakończyłam prace w ogrodzie: skończyłam następny wał. Nasze owce produkują obornik, jakby brały udział w konkursie i trzeba im systematycznie obórkę czyścić, aby nie znalazły się pod sufitem. No a jak wyprzątnąć z obórki, to też zagospodarować. Na spód poszły łodygi kukurydzy i słoneczników, na to 5 taczek obornika. Na obornik rozmaite resztki z ogrodu i liście. Na koniec przykryłam ziemią ze ścieżki. Wał nie jest zbyt wysoki, ale też nie na wysokości mi tym razem zależało, ale na próchnicy. Akurat w tym miejscu przechodzi żyła żywej gliny, zbitej i trudnej w uprawie. Od lat już tam hoduję glebę i widzę ogromną poprawę struktury i żyzności. Ale że u mnie ze ściółkowaniem latem różnie bywa, bo rzadko starcza mi materiału na więcej, jak 1/3 ogrodu, to muszę budować wały częściej, niż raz na 18 lat. Ale i tak jest o wiele lżej, niż gdybym musiała przekopywać to wszystko. Taki nieduży wał na 5 lat starczy. A i potem gleba jest piękna, gruzełkowata. Trzeba ją tylko dokarmić.
Wykopaliśmy krzak chrzanu, który za bardzo się rozpanoszył na grządce. Zebrałam korzenie, te ładniejsze, i dziś wieczorem tarłam je do wtóru chlipania i kichania. Niesamowicie ostry ten nasz chrzan! Potem doprawiłam solą, cukrem i własnej roboty octem jabłkowym, ubiłam w słoiku i teraz czeka na ćwikłę.
Mam wrażenie, że nie tylko mnie lato zleciało nie wiadomo kiedy i gdzie. większość warzyw też tak uważa. Ziemniaki, marchewki i selery są mniejsze, niż zazwyczaj, chociaż równie smaczne. Tylko pietruszka-przekora większa, niż w latach poprzednich.
Byliśmy tak nękani przez stonkę, że chyba w przyszłym roku dam sobie spokój z sadzeniem większej ilości ziemniaków. Ot, dam po jednym krzaczku to tu to tam na bieżące potrzeby.
Jednym z warzyw, które bardzo lubię, jest brokuł. Na początku lata daje piękną różę, a kiedy ją zetnę, aż do jesieni wypuszcza sukcesywnie niewielkie, ale smaczne różyczki. Ostatnie zjedliśmy dzisiaj. Mało które warzywo daje plony tak długo i w rozsądnych ilościach - ot, akurat na jeden obiad.
Przedwczoraj robiłam zapiekankę z oberżyny. Przez długi czas podchodziłam do tego warzywa, jak kot do jeża, nie bardzo wiedziałam, z czym to się je, poza ratatują. Teraz wymyśliłam pycha zapiekankę i już jej nie zapomnę! Najpierw przygotowuję sos, jak do pizzy: na oliwie podsmażam cebulkę i czosnek, dodaję przecier pomidorowy i zagęszczam wszystko. Sól i pieprz, oczywiście i co kto tam lubi. Sos wylewam na dno ceramicznej formy do tarty, na to kładę posolone plastry oberżyny, posypuję kawałkami papryki, rozmaitymi serami, oliwkami i kaparami (miałam jakieś resztki). Na to oregano i trochę garam masali. Wstawiam do piekarnika na 220 stopni, potem obniżam temperaturę do 150. Piecze się około pół godziny. Pyszna zapiekanka i bardzo syta. Mąż był pewny, że jest w niej mięso, bo ma taki właśnie smak umami, jakby było.
Ziarna dla ptaków już kupione, karmnik wyciągnięty. Psy i koty niechętnie wychodzą z domu (a ja codziennie sprzątam góry kłaków). Przedzimie zaczęło gościć w naszej okolicy.
Dziś, w ciągu dnia, pięknym akordem zakończyłam prace w ogrodzie: skończyłam następny wał. Nasze owce produkują obornik, jakby brały udział w konkursie i trzeba im systematycznie obórkę czyścić, aby nie znalazły się pod sufitem. No a jak wyprzątnąć z obórki, to też zagospodarować. Na spód poszły łodygi kukurydzy i słoneczników, na to 5 taczek obornika. Na obornik rozmaite resztki z ogrodu i liście. Na koniec przykryłam ziemią ze ścieżki. Wał nie jest zbyt wysoki, ale też nie na wysokości mi tym razem zależało, ale na próchnicy. Akurat w tym miejscu przechodzi żyła żywej gliny, zbitej i trudnej w uprawie. Od lat już tam hoduję glebę i widzę ogromną poprawę struktury i żyzności. Ale że u mnie ze ściółkowaniem latem różnie bywa, bo rzadko starcza mi materiału na więcej, jak 1/3 ogrodu, to muszę budować wały częściej, niż raz na 18 lat. Ale i tak jest o wiele lżej, niż gdybym musiała przekopywać to wszystko. Taki nieduży wał na 5 lat starczy. A i potem gleba jest piękna, gruzełkowata. Trzeba ją tylko dokarmić.
Wykopaliśmy krzak chrzanu, który za bardzo się rozpanoszył na grządce. Zebrałam korzenie, te ładniejsze, i dziś wieczorem tarłam je do wtóru chlipania i kichania. Niesamowicie ostry ten nasz chrzan! Potem doprawiłam solą, cukrem i własnej roboty octem jabłkowym, ubiłam w słoiku i teraz czeka na ćwikłę.
Mam wrażenie, że nie tylko mnie lato zleciało nie wiadomo kiedy i gdzie. większość warzyw też tak uważa. Ziemniaki, marchewki i selery są mniejsze, niż zazwyczaj, chociaż równie smaczne. Tylko pietruszka-przekora większa, niż w latach poprzednich.
Byliśmy tak nękani przez stonkę, że chyba w przyszłym roku dam sobie spokój z sadzeniem większej ilości ziemniaków. Ot, dam po jednym krzaczku to tu to tam na bieżące potrzeby.
Jednym z warzyw, które bardzo lubię, jest brokuł. Na początku lata daje piękną różę, a kiedy ją zetnę, aż do jesieni wypuszcza sukcesywnie niewielkie, ale smaczne różyczki. Ostatnie zjedliśmy dzisiaj. Mało które warzywo daje plony tak długo i w rozsądnych ilościach - ot, akurat na jeden obiad.
Przedwczoraj robiłam zapiekankę z oberżyny. Przez długi czas podchodziłam do tego warzywa, jak kot do jeża, nie bardzo wiedziałam, z czym to się je, poza ratatują. Teraz wymyśliłam pycha zapiekankę i już jej nie zapomnę! Najpierw przygotowuję sos, jak do pizzy: na oliwie podsmażam cebulkę i czosnek, dodaję przecier pomidorowy i zagęszczam wszystko. Sól i pieprz, oczywiście i co kto tam lubi. Sos wylewam na dno ceramicznej formy do tarty, na to kładę posolone plastry oberżyny, posypuję kawałkami papryki, rozmaitymi serami, oliwkami i kaparami (miałam jakieś resztki). Na to oregano i trochę garam masali. Wstawiam do piekarnika na 220 stopni, potem obniżam temperaturę do 150. Piecze się około pół godziny. Pyszna zapiekanka i bardzo syta. Mąż był pewny, że jest w niej mięso, bo ma taki właśnie smak umami, jakby było.
Ziarna dla ptaków już kupione, karmnik wyciągnięty. Psy i koty niechętnie wychodzą z domu (a ja codziennie sprzątam góry kłaków). Przedzimie zaczęło gościć w naszej okolicy.
czwartek, 3 listopada 2016
Do sklepu chodzi tylko po sól
Do przeczytania bardzo ciekawy wywiad z jednym z pionierów rolnictwa ekologicznego, p.Babalskim. Bardzo pięknie ujął to, że rolnictwo ekologiczne jest całościową współpracą z naturą, nie tylko zaprzestaniem stosowania nawozów sztucznych i pestycydów, ale też współpracą między ludźmi, wymianą, uzupełnianiem się.
Ogromna dawka wiedzy także na temat sposobów na samoleczenie i zastosowania dzikich roślin jako lekarstw. Inny ciekawy temat, to nasiona. Otóż nasiona zaprawiane powodują, że roslina nie jest normalnie rozwinięta, nie ma informacji o zwalczaniu zagrożeń. Dlaczego? Warto poczytać...
http://m.torun.wyborcza.pl/torun/1,106521,20905718,do-sklepu-chodze-tylko-po-sol-zdrowa-zywnosc-kontra-chemia.html
Ogromna dawka wiedzy także na temat sposobów na samoleczenie i zastosowania dzikich roślin jako lekarstw. Inny ciekawy temat, to nasiona. Otóż nasiona zaprawiane powodują, że roslina nie jest normalnie rozwinięta, nie ma informacji o zwalczaniu zagrożeń. Dlaczego? Warto poczytać...
http://m.torun.wyborcza.pl/torun/1,106521,20905718,do-sklepu-chodze-tylko-po-sol-zdrowa-zywnosc-kontra-chemia.html
czwartek, 27 października 2016
Ostatnie liście
Ostatnie liście spadają z drzew... tylko dęby i buki zatrzymają swoje do wiosny. Teraz w pełni doceniam soczystą zieleń sosen, świerków, jałowców i cisów. Podziwiam też koronkowe fraktale gałęzi i fakturę kory. Szczególnie monumentalnie wyglądają nasz jesion i lipa - obydwa chyba już kwalifikują się jako pomniki przyrody. Teraz, kiedy liście opadły, widać wyraźnie mocarne, ogromne konary i pień. Lipa przez tych kilkanaście lat wyrosła wyrosła niesamowicie. Mam wrażenie, że to częściowo dzięki temu, że jej korzenie sięgają aż do połowy warzywnika i bezwstydnie wyżerają, co się da. Wały muszę tam budować nowe co kilka lat, bo ziemia jałowieje o wiele szybciej. Ale nic to - kocham tę lipę. Co ciekawe - kilkanaście metrów dalej, za płotem, rośnie druga lipa. Kiedy tu przyjechaliśmy, były obie podobnej wielkości, teraz ta nasza jest o wiele wyższa. I to chyba nie tylko dobra ziemia, bo tamta mniejsza też rośnie w bardzo dobrej ziemi, w miejscu, gdzie kiedyś były obory, a teraz jest gąszcz pokrzyw... Czyli ziemia jest porównywalna. Czyżby ta nasza odpowiadała tak bujnym wzrostem na naszą troskę i uwagę?
Kiedy potrójny pień zaczął się rozpękać, wezwaliśmy specjalistę, który powiązał koronę... Lubimy ją, podziwiamy i przyglądamy się jej z upodobaniem. Czyżby to pomagało rosnąć na równi z nawozem?
Z pewnych oznak sądzę, że zima będzie w tym roku mocno śnieżna. Jak będzie z mrozem, trudno powiedzieć, ale jak duży śnieg, to zwykle i mroźno jest. Z jednej strony lubię to bardzo, ale jest strona praktyczna: drogi są odśnieżane, ale niezwykle śliskie i z koleinami. Już kilka razy zaliczyliśmy rowy w takie śnieżne zimy. Poślizg to nic przyjemnego, a jaki może być niebezpieczny! Zwłaszcza jeśli coś jedzie z przeciwka. To okropne wrażenie, kiedy samochód nagle zaczyna kręcić się na drodze i pędzi nie wiadomo gdzie! Czyli prawdopodobnie będę uziemiona w środku pięknego, śnieżnego pejzażu. Muszę pomyśleć o zapasach mąki na chleb, kaszy i innych takich, zwłaszcza że mąż, który mniej boi się ośnieżonych dróg prawdopodobnie przez pewien czas nie będzie mógł prowadzić. W listopadzie ma mieć operację lewej ręki - choroba Dupuytrena. Nie jest to niebezpieczne, ale upierdliwe, bo palce zginają się jak szpony i nie ma w nich władzy. Nie ma na to żadnego lekarstwa, jedyne, co można zrobić, to wyciąć zdrewniałe ścięgno. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
W każdym razie w tym roku rośnie u nas wyjątkowo dużo jaskółczego ziela. Według tego, co mówią doświadczone szeptuchy - jeśli coś wyrasta bujnie, to znak, że jest nam w tej chwili potrzebne.
O właściwościach jaskółczego ziela tutaj: http://luskiewnik.strefa.pl/chelidonium.html
Kiedy potrójny pień zaczął się rozpękać, wezwaliśmy specjalistę, który powiązał koronę... Lubimy ją, podziwiamy i przyglądamy się jej z upodobaniem. Czyżby to pomagało rosnąć na równi z nawozem?
Z pewnych oznak sądzę, że zima będzie w tym roku mocno śnieżna. Jak będzie z mrozem, trudno powiedzieć, ale jak duży śnieg, to zwykle i mroźno jest. Z jednej strony lubię to bardzo, ale jest strona praktyczna: drogi są odśnieżane, ale niezwykle śliskie i z koleinami. Już kilka razy zaliczyliśmy rowy w takie śnieżne zimy. Poślizg to nic przyjemnego, a jaki może być niebezpieczny! Zwłaszcza jeśli coś jedzie z przeciwka. To okropne wrażenie, kiedy samochód nagle zaczyna kręcić się na drodze i pędzi nie wiadomo gdzie! Czyli prawdopodobnie będę uziemiona w środku pięknego, śnieżnego pejzażu. Muszę pomyśleć o zapasach mąki na chleb, kaszy i innych takich, zwłaszcza że mąż, który mniej boi się ośnieżonych dróg prawdopodobnie przez pewien czas nie będzie mógł prowadzić. W listopadzie ma mieć operację lewej ręki - choroba Dupuytrena. Nie jest to niebezpieczne, ale upierdliwe, bo palce zginają się jak szpony i nie ma w nich władzy. Nie ma na to żadnego lekarstwa, jedyne, co można zrobić, to wyciąć zdrewniałe ścięgno. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
W każdym razie w tym roku rośnie u nas wyjątkowo dużo jaskółczego ziela. Według tego, co mówią doświadczone szeptuchy - jeśli coś wyrasta bujnie, to znak, że jest nam w tej chwili potrzebne.
O właściwościach jaskółczego ziela tutaj: http://luskiewnik.strefa.pl/chelidonium.html
piątek, 21 października 2016
Odloty
Nadszedł czas odlotów i zamykania. Klucze ptaków już zniknęły za horyzontem, liście odlatują z drzew. Lubię jesień, bo nawet przy szarej pogodzie lasy są rozświetlone żółciami i oranżem. Mgły dodają tajemnicy znanym pejzażom, na ziemi dominują brązy i zgaszone jesienie.
Jest to czas zamykania sezonu ogrodowego, zapełniania spiżarni i piwnicy. Dla mnie to był głównie czas walki ze złośliwą grypą i jej powikłaniami, więc nabrałam nieco opóźnienia, ale już jest dobrze. Ocet jabłkowy kwasi się od paru tygodni, drugi baniak kapusty zakiszony. Reszta kapusty w piwnicy czeka na swoją kolej. Na grządkach zostały jeszcze warzywa, co się przymrozków nie boją: jamruż, pory, trochę pietruszki i marchewki, brukselka. Zbieram je powoli i sukcesywnie.
Od dzieciństwa jesienią napada mnie ochota na wędrówkę - ot, wyjść gdzieś za próg, ruszyć naprzód ku przygodzie, ku nieznanemu. Wzdycham i mówię "Może kiedy indziej..." i wracam do domu, do ciepłego pieca, czekających zwierząt i miliona małych spraw, oswajających świat. A tu okna trzeba umyć, wypić coś w ulubionym kubku, zapalić świece. Zrobić lampion, wianki jesienne na groby bliskich. Nie polecę za horyzont w tym roku. Może innym razem...
Tym bardziej lubię więc podróże w wyobraźni, w głąb siebie, do źródeł baśni i mitów. Wracam do książek i filmów ulubionych, ciepłych i takich, które mi dodają ducha. Kiedy za oknem wiatr stuka gałązkami winorośli, kiedy ciemno i tajemniczo, kiedy granica między światami staje się cieniutka, można tam wejść. Niedawno obejrzałam po raz wtóry "Władcę Pierścieni". Z pierwszego oglądania pamiętam niezadowolenie, że to nie tak, jak sobie wymyśliłam od dzieciństwa. "Coście zrobili z moją ulubioną książką" - miałam ochotę zapytać. Wiele rzeczy mi nie odpowiadało, wiele przeoczyłam. Teraz obejrzałam spokojnie, delektując się i dając wciągnąć w tamten świat. I było całkiem inaczej - zaczęłam dostrzegać głębsze myśli, pewien sens, doceniać estetykę. Spodobało mi się i to jak!
Moim ulubionym ludem w Śródziemiu są.... nie, nie zapobiegliwe i miłe hobbity, ale dumne, mądre, piękne i z lekka tragiczne elfy. Zawsze tak było. Wiem, że jest to trochę tak, jakby żaba podziwiała motyle, albo... człowiek anioły, choć elfy są doskonalsze od aniołów, bo znają życie w ciele. Podziwiam je, piękne, mądre, dobre, odporne na zło do tego stopnia, że nawet wytworzone przez nich przedmioty to zło oddalają. Za przywiązanie do Ziemi, do dzikiej przyrody i umiejętność wtopienia się w nią, za miłość do wszystkiego, co piękne i dobre. Rozumiem ich chęć trwania, niechęć do zmian, ich smutek i ich dumę. Wiem, wiem - wiele osób nie lubi ich właśnie dlatego, że takie idealne. Dla mnie są tym bardziej pociągające.
Świat ludzi daje nam taką dozę tego, co brudne, trudne i złe, że człowiekowi dobrze jest obmyć duszę. I tak po cichu wierzyć, że jeśli zdecyduje się trwać mimo wszystko, do końca, to w najczarniejszym momencie pojawi się Haldir ze swoim wojskiem, żeby mu pomóc.
Zaczyna się głęboka jesień. Czas legend, baśni i czarów. Czas zwijania się przed ogniem i odlotów w głąb siebie, w głąb człowieczeństwa, żeby zrozumieć, żeby ocalić tę iskrę nadziei i piękna. Czas świec, światełek i ścieżek we mgle.
Ar sindoriello caita mornie
Ar illye tier undaluve lumbule
W szarym kraju zapadła ciemność
I wszystkie drogi toną w głębokich cieniach.
P.S. 1 Ideę Mrocznej Puszczy (tam, gdzie mieszka Thranduil i Legolas) Tolkien zaczerpnął z mitologii skandynawskiej. Z kolei Skandynawowie tak nazywali nieprzebyte puszcze w dorzeczu Wisły.....
P.S. 2 Gdyby mapę Śródziemia nałożyć na mapę Europy, to Mroczna Puszcza sytuuje się gdzieś w dorzeczu Bugu i Biebrzy (możecie mi mówić "Tauriel"), a Lothlorien leży na granicy polsko-niemiecko-czeskiej. Hej, ludzie z Izerów i okolicy, rozglądajcie się wokoło!
P.S. 3 Niektórzy uważają, że pierwowzorem elfów w mitach były plemiona słowiańskie: http://dragontn.blog.pl/2012/12/25/slowianszczyzna-%E2%80%93-krolestwo-elfow/
Jest to czas zamykania sezonu ogrodowego, zapełniania spiżarni i piwnicy. Dla mnie to był głównie czas walki ze złośliwą grypą i jej powikłaniami, więc nabrałam nieco opóźnienia, ale już jest dobrze. Ocet jabłkowy kwasi się od paru tygodni, drugi baniak kapusty zakiszony. Reszta kapusty w piwnicy czeka na swoją kolej. Na grządkach zostały jeszcze warzywa, co się przymrozków nie boją: jamruż, pory, trochę pietruszki i marchewki, brukselka. Zbieram je powoli i sukcesywnie.
Od dzieciństwa jesienią napada mnie ochota na wędrówkę - ot, wyjść gdzieś za próg, ruszyć naprzód ku przygodzie, ku nieznanemu. Wzdycham i mówię "Może kiedy indziej..." i wracam do domu, do ciepłego pieca, czekających zwierząt i miliona małych spraw, oswajających świat. A tu okna trzeba umyć, wypić coś w ulubionym kubku, zapalić świece. Zrobić lampion, wianki jesienne na groby bliskich. Nie polecę za horyzont w tym roku. Może innym razem...
Tym bardziej lubię więc podróże w wyobraźni, w głąb siebie, do źródeł baśni i mitów. Wracam do książek i filmów ulubionych, ciepłych i takich, które mi dodają ducha. Kiedy za oknem wiatr stuka gałązkami winorośli, kiedy ciemno i tajemniczo, kiedy granica między światami staje się cieniutka, można tam wejść. Niedawno obejrzałam po raz wtóry "Władcę Pierścieni". Z pierwszego oglądania pamiętam niezadowolenie, że to nie tak, jak sobie wymyśliłam od dzieciństwa. "Coście zrobili z moją ulubioną książką" - miałam ochotę zapytać. Wiele rzeczy mi nie odpowiadało, wiele przeoczyłam. Teraz obejrzałam spokojnie, delektując się i dając wciągnąć w tamten świat. I było całkiem inaczej - zaczęłam dostrzegać głębsze myśli, pewien sens, doceniać estetykę. Spodobało mi się i to jak!
Moim ulubionym ludem w Śródziemiu są.... nie, nie zapobiegliwe i miłe hobbity, ale dumne, mądre, piękne i z lekka tragiczne elfy. Zawsze tak było. Wiem, że jest to trochę tak, jakby żaba podziwiała motyle, albo... człowiek anioły, choć elfy są doskonalsze od aniołów, bo znają życie w ciele. Podziwiam je, piękne, mądre, dobre, odporne na zło do tego stopnia, że nawet wytworzone przez nich przedmioty to zło oddalają. Za przywiązanie do Ziemi, do dzikiej przyrody i umiejętność wtopienia się w nią, za miłość do wszystkiego, co piękne i dobre. Rozumiem ich chęć trwania, niechęć do zmian, ich smutek i ich dumę. Wiem, wiem - wiele osób nie lubi ich właśnie dlatego, że takie idealne. Dla mnie są tym bardziej pociągające.
Świat ludzi daje nam taką dozę tego, co brudne, trudne i złe, że człowiekowi dobrze jest obmyć duszę. I tak po cichu wierzyć, że jeśli zdecyduje się trwać mimo wszystko, do końca, to w najczarniejszym momencie pojawi się Haldir ze swoim wojskiem, żeby mu pomóc.
Zaczyna się głęboka jesień. Czas legend, baśni i czarów. Czas zwijania się przed ogniem i odlotów w głąb siebie, w głąb człowieczeństwa, żeby zrozumieć, żeby ocalić tę iskrę nadziei i piękna. Czas świec, światełek i ścieżek we mgle.
Ar sindoriello caita mornie
Ar illye tier undaluve lumbule
W szarym kraju zapadła ciemność
I wszystkie drogi toną w głębokich cieniach.
P.S. 1 Ideę Mrocznej Puszczy (tam, gdzie mieszka Thranduil i Legolas) Tolkien zaczerpnął z mitologii skandynawskiej. Z kolei Skandynawowie tak nazywali nieprzebyte puszcze w dorzeczu Wisły.....
P.S. 2 Gdyby mapę Śródziemia nałożyć na mapę Europy, to Mroczna Puszcza sytuuje się gdzieś w dorzeczu Bugu i Biebrzy (możecie mi mówić "Tauriel"), a Lothlorien leży na granicy polsko-niemiecko-czeskiej. Hej, ludzie z Izerów i okolicy, rozglądajcie się wokoło!
P.S. 3 Niektórzy uważają, że pierwowzorem elfów w mitach były plemiona słowiańskie: http://dragontn.blog.pl/2012/12/25/slowianszczyzna-%E2%80%93-krolestwo-elfow/
niedziela, 9 października 2016
Jak zachować radość i spokój
Wpadłam ostatnio na wypowiedź Włodzimierza Bukowskiego, gdzie porównuje Unię Europejską i dawne ZSRR ( https://www.youtube.com/watch?v=ZrZJcEWcErE ). Wypowiedź dyskusyjna, można się nie zgadzać w wielu punktach. Jednak pewne podobieństwa są uderzające. Moim zdaniem te podobieństwa to poddawanie społeczeństwa swoistej psychomanipulacji przy pomocy propagandy i rozmaitych zabiegów "wychowawczych".
Żyłam w czasach, kiedy ta propaganda miała się jeszcze całkiem dobrze, zwłaszcza w szkołach i pamiętam. Pamiętam też inne rzeczy - ludzi o złamanym sumieniu, trenowanych od dziecka w dwulicowości.
Mimo to ta propaganda miała pewien aspekt, który okazał się dla ludzi pozytywny i na dłuższą metę zachował ich integralność. Był to optymizm i witalność. To nic, że nie były prawdziwe - wielu, nawet bardzo wielu nie zdawało sobie z tego sprawy. Jest jednak pewien mechanizm psychologiczny: jeśli człowiek uśmiecha się, nawet na siłę, to po pewnym czasie naprawdę poprawia mu się nastrój. Jeśli do człowieka napływają pozytywne informacje, dziarska muzyka i kult życia, to on sam zachowuje lepszą formę fizyczną i duchową. Może dlatego w tych trudnych czasach ludzie zachowali wiele najlepszych, ludzkich odruchów mimo wszystko, może dlatego byli bliżej siebie, życzliwsi sobie nawzajem. Co stało się przyczyną pośrednią upadku systemu.
Obecnie psychomanipulatorzy wiele się nauczyli i poszli o wiele dalej. Nie potrzeba obecnie dziarskich budowniczych lepszej przyszłości, wymyślili więc skłócone społeczeństwo zombi. Zauważcie, że prawie wszystkie wiadomości, jakie do nas docierają, jątrzą, bolą i wzbudzają jedynie negatywne emocje i poczucie frustracji. Rodzi się iluzja, jakby świat był pozbawiony już radości, pogody i beztroski, dobrych ciepłych uczuć i spokoju. Niektórzy nazywają to "obniżaniem wibracji". W tej idei wibracji jest coś bardzo mądrego i prawdziwego. Nie będę teraz wdawać się w szczegóły, powiem tylko, że nasz mózg wydziela fale, które można zmierzyć i zapisać. Te fale są zupełnie inne w przypadku smutku i beznadziei, a inne w wypadku szczęścia. A fala jest wibracją...
Mierzono nawet te "fale szczęścia", chcąc zbadać, jacy ludzie są najszczęśliwsi. Wyszło, że mnisi buddyjscy, a także ci, którzy sporo czasu poświęcają medytacji i kontaktowi z przyrodą i potrafią niejako "wyalienować się z nierozentuzjazmowanego tłumu", ale też mają poczucie łączności z innymi.
Odkąd zaczęłam zwracać uwagę na to, jak chce się wzbudzić w nas te niskie, nieprzyjemne wibracje, widzę bardzo wyraźnie te mechanizmy w mediach, w internecie, nawet w książkach. Wystarczy przeczytać kilka nagłówków i zapytać:"Jakie uczucia mają one wzbudzać?" "Czemu służyć?". Wtedy widać wyraźnie jak na dłoni, że znakomita większość próbuje odwoływać się do najniższych uczuć i instynktów.
Gdyby to sobie było tak na uboczu, to jeszcze nic strasznego, ale to przekłada się na wzrost agresji wśród nas wszystkich, poczucie beznadziejności i smutek, a w rezultacie spadek sił witalnych i chęci do czegokolwiek, więc bylejakość życia. Nie jest to życie, o jaki byśmy marzyli, prawda?
Warto więc pielęgnować nasze wibracje, naszą siłę życiową i nasz zdrowy rozsądek. Jak? Ja stosuję kilka prostych zabiegów, widzę ich pozytywny wpływ na siebie i na swoje otoczenie. Po pierwsze, chociaż jestem bardzo dociekliwa, to staram się unikać wszelkich doniesień, wiadomości, a zwłaszcza tych "sensacyjnych" i jątrzących. Bo co mnie obchodzi, że jakaś pani czy pan coś tam chlapnął? Nawet jeśli jest to wysoko postawiona osoba, jego cyrk, jego pchły. Podobnie wszelkie doniesienia o rzekomych katastrofach, upadku gospodarczym, moralnym czy na zadek. Nie i nie, po prostu.
Drugą rzeczą jest moja mała tajemnica, którą praktykuję od lat. Codziennie poświęcam przynajmniej 10 minut na myślenie o czymś pięknym i wzniosłym. Z rozkoszą i z detalami. Najlepiej rano, ale o każdej porze jest dobrze. Myślę i zachwycam się bez obaw i ograniczeń. Zauważcie, że jeśli gdzieś - w filmie, w książce, w reportażu, w sztuce - pojawiają się sprawy piękne i wzniosłe, to zaraz są wygwizdane, zdeprecjonowane i wyśmiane. A przecież potrzeba czci i szacunku oraz zachwytu jest czymś elementarnym i niezbędnym.
Następną moją tajemnicą jest kontakt z przyrodą, z roślinami i zwierzętami. Zauroczenie tymi przejawami życia w każdym momencie i przy każdej pogodzie.
Jeszcze jeden sposób, to moja kolekcja. Wiecie, ludzie kolekcjonują różne rzeczy. Ja, od wczesnej młodości, kolekcjonuję "klejnoty". Są to te piękne chwile i zachwyty, jakie spotykam. Może to być duże wydarzenie, ale najczęściej są to małe impresje, które w pewnym momencie mi się zdarzyły: jakiś promień słońca w jesiennym lesie, jakaś wyprawa po kasztany, jakieś gwiazdy gdzieś nad namiotem. Składam te cenne wspomnienia do specjalnego miejsca we mnie i czasem otwieram i przeglądam. Coś cudownego!
Jest jeszcze praca nad sobą, żeby usunąć pewne szkodliwe wdruki i schematy, które odbierają mi radość i szczęście. Albo po prostu są fałszywe, mechaniczne i niepotrzebne. Praca dość mozolna i czasem przez chwilę boli (jak przy usuwaniu wbitej głęboko drzazgi), ale jest niesamowicie satysfakcjonująca i dająca poczucie wolności.
Dwa dni później: muszę dorzucić jeszcze jedno przemyślenie. Otóż wmawia się nam, że ludzie lubują się w złych wiadomościach. Uważam, że to bujda na resorach. owszem, katastrofa czy wypadek porusza nas i każe się zatrzymać, ale to nie znaczy, że w niej się lubujemy. Badamy zagrożenie, po prostu. Natomiast eskalacja katastrof powoduje znieczulenie. Jednak jeszcze gorsze są ciągłe wzajemne oskarżenia, publiczne pranie brudów, idiotyczne i szkodliwe relacje. Nie chodzi mi o wymuszony hurra optymizm, fałszywy też, ale o prawdę i nadzieję. Bo zdradzę Wam sekret: większość z nas uwielbia komedie, szczęśliwe zakończenia i po prostu kicz. Tylko wstydzi się do tego przyznać. tym bardziej, że jak zauważyła Dorota Terakowska ("Tam, gdzie spadają anioły"), to, co w sztuce uważa się za kicz, w naturze jest przejmująco piękne: łabędź na jeziorze, majestatyczny jeleń na polanie, słowik na kwitnącej gałęzi...
Żyłam w czasach, kiedy ta propaganda miała się jeszcze całkiem dobrze, zwłaszcza w szkołach i pamiętam. Pamiętam też inne rzeczy - ludzi o złamanym sumieniu, trenowanych od dziecka w dwulicowości.
Mimo to ta propaganda miała pewien aspekt, który okazał się dla ludzi pozytywny i na dłuższą metę zachował ich integralność. Był to optymizm i witalność. To nic, że nie były prawdziwe - wielu, nawet bardzo wielu nie zdawało sobie z tego sprawy. Jest jednak pewien mechanizm psychologiczny: jeśli człowiek uśmiecha się, nawet na siłę, to po pewnym czasie naprawdę poprawia mu się nastrój. Jeśli do człowieka napływają pozytywne informacje, dziarska muzyka i kult życia, to on sam zachowuje lepszą formę fizyczną i duchową. Może dlatego w tych trudnych czasach ludzie zachowali wiele najlepszych, ludzkich odruchów mimo wszystko, może dlatego byli bliżej siebie, życzliwsi sobie nawzajem. Co stało się przyczyną pośrednią upadku systemu.
Obecnie psychomanipulatorzy wiele się nauczyli i poszli o wiele dalej. Nie potrzeba obecnie dziarskich budowniczych lepszej przyszłości, wymyślili więc skłócone społeczeństwo zombi. Zauważcie, że prawie wszystkie wiadomości, jakie do nas docierają, jątrzą, bolą i wzbudzają jedynie negatywne emocje i poczucie frustracji. Rodzi się iluzja, jakby świat był pozbawiony już radości, pogody i beztroski, dobrych ciepłych uczuć i spokoju. Niektórzy nazywają to "obniżaniem wibracji". W tej idei wibracji jest coś bardzo mądrego i prawdziwego. Nie będę teraz wdawać się w szczegóły, powiem tylko, że nasz mózg wydziela fale, które można zmierzyć i zapisać. Te fale są zupełnie inne w przypadku smutku i beznadziei, a inne w wypadku szczęścia. A fala jest wibracją...
Mierzono nawet te "fale szczęścia", chcąc zbadać, jacy ludzie są najszczęśliwsi. Wyszło, że mnisi buddyjscy, a także ci, którzy sporo czasu poświęcają medytacji i kontaktowi z przyrodą i potrafią niejako "wyalienować się z nierozentuzjazmowanego tłumu", ale też mają poczucie łączności z innymi.
Odkąd zaczęłam zwracać uwagę na to, jak chce się wzbudzić w nas te niskie, nieprzyjemne wibracje, widzę bardzo wyraźnie te mechanizmy w mediach, w internecie, nawet w książkach. Wystarczy przeczytać kilka nagłówków i zapytać:"Jakie uczucia mają one wzbudzać?" "Czemu służyć?". Wtedy widać wyraźnie jak na dłoni, że znakomita większość próbuje odwoływać się do najniższych uczuć i instynktów.
Gdyby to sobie było tak na uboczu, to jeszcze nic strasznego, ale to przekłada się na wzrost agresji wśród nas wszystkich, poczucie beznadziejności i smutek, a w rezultacie spadek sił witalnych i chęci do czegokolwiek, więc bylejakość życia. Nie jest to życie, o jaki byśmy marzyli, prawda?
Warto więc pielęgnować nasze wibracje, naszą siłę życiową i nasz zdrowy rozsądek. Jak? Ja stosuję kilka prostych zabiegów, widzę ich pozytywny wpływ na siebie i na swoje otoczenie. Po pierwsze, chociaż jestem bardzo dociekliwa, to staram się unikać wszelkich doniesień, wiadomości, a zwłaszcza tych "sensacyjnych" i jątrzących. Bo co mnie obchodzi, że jakaś pani czy pan coś tam chlapnął? Nawet jeśli jest to wysoko postawiona osoba, jego cyrk, jego pchły. Podobnie wszelkie doniesienia o rzekomych katastrofach, upadku gospodarczym, moralnym czy na zadek. Nie i nie, po prostu.
Drugą rzeczą jest moja mała tajemnica, którą praktykuję od lat. Codziennie poświęcam przynajmniej 10 minut na myślenie o czymś pięknym i wzniosłym. Z rozkoszą i z detalami. Najlepiej rano, ale o każdej porze jest dobrze. Myślę i zachwycam się bez obaw i ograniczeń. Zauważcie, że jeśli gdzieś - w filmie, w książce, w reportażu, w sztuce - pojawiają się sprawy piękne i wzniosłe, to zaraz są wygwizdane, zdeprecjonowane i wyśmiane. A przecież potrzeba czci i szacunku oraz zachwytu jest czymś elementarnym i niezbędnym.
Następną moją tajemnicą jest kontakt z przyrodą, z roślinami i zwierzętami. Zauroczenie tymi przejawami życia w każdym momencie i przy każdej pogodzie.
Jeszcze jeden sposób, to moja kolekcja. Wiecie, ludzie kolekcjonują różne rzeczy. Ja, od wczesnej młodości, kolekcjonuję "klejnoty". Są to te piękne chwile i zachwyty, jakie spotykam. Może to być duże wydarzenie, ale najczęściej są to małe impresje, które w pewnym momencie mi się zdarzyły: jakiś promień słońca w jesiennym lesie, jakaś wyprawa po kasztany, jakieś gwiazdy gdzieś nad namiotem. Składam te cenne wspomnienia do specjalnego miejsca we mnie i czasem otwieram i przeglądam. Coś cudownego!
Jest jeszcze praca nad sobą, żeby usunąć pewne szkodliwe wdruki i schematy, które odbierają mi radość i szczęście. Albo po prostu są fałszywe, mechaniczne i niepotrzebne. Praca dość mozolna i czasem przez chwilę boli (jak przy usuwaniu wbitej głęboko drzazgi), ale jest niesamowicie satysfakcjonująca i dająca poczucie wolności.
Dwa dni później: muszę dorzucić jeszcze jedno przemyślenie. Otóż wmawia się nam, że ludzie lubują się w złych wiadomościach. Uważam, że to bujda na resorach. owszem, katastrofa czy wypadek porusza nas i każe się zatrzymać, ale to nie znaczy, że w niej się lubujemy. Badamy zagrożenie, po prostu. Natomiast eskalacja katastrof powoduje znieczulenie. Jednak jeszcze gorsze są ciągłe wzajemne oskarżenia, publiczne pranie brudów, idiotyczne i szkodliwe relacje. Nie chodzi mi o wymuszony hurra optymizm, fałszywy też, ale o prawdę i nadzieję. Bo zdradzę Wam sekret: większość z nas uwielbia komedie, szczęśliwe zakończenia i po prostu kicz. Tylko wstydzi się do tego przyznać. tym bardziej, że jak zauważyła Dorota Terakowska ("Tam, gdzie spadają anioły"), to, co w sztuce uważa się za kicz, w naturze jest przejmująco piękne: łabędź na jeziorze, majestatyczny jeleń na polanie, słowik na kwitnącej gałęzi...
poniedziałek, 3 października 2016
Namaste - pozdrawiam świętość w Tobie
Miałam nie odzywać się odnośnie ustawy aborcyjnej i protestów, bo fakt, że jest to manipulacja społeczeństwem w myśl starej zasady "dziel i rządź" aż skacze do oczu. Tyle, że widzę, jak zatacza coraz szersze kręgi, jak dzielą się moje kochane przyjaciółki i znajomi, ile złych emocji wywołuje, więc nie mogę już dłużej milczeć.
Kochani, tam, na górze, nikomu nie chodzi o świętość życia czy wolność wyboru. Chodzi o to, aby podzielić ludzi, aby wzbudzić jak najwięcej niechęci. Pula złych emocji wzrasta. A ona żywi potwory... Dobre emocje są dla nich trucizną. Tylko dlatego rozpętano tę huśtawkę nienawiści i poczucia krzywdy. Nie ma w niej najmniejszych logicznych przesłanek i ustawa ta prawdopodobnie nigdy by nie ujrzała światła dziennego. A tak ludzie karmią potwory, a politycy tymczasem pod tą osłoną dymną robią swoje.I nie jest to nic, co by nam przyniosło dobro. Gorzko...
Tak naprawdę to wszyscy mają rację. Zabijanie, każde zabijanie jest złem. Ba, każda krzywda i ból wyrządzona innej osobie jest złem. Jednak życie jest, jakie jest i czasami mniejsze zło jest akceptowane, by uniknąć zła większego. Inaczej wszyscy żołnierze powinni być sądzeni jako zawodowi mordercy. Tymczasem otaczają ich troską rozmaici kapelani, święcą działa, helikoptery i czołgi.
Wolność wyboru jest nieodłączną cechą człowieczeństwa, daną nam przez los czy Boga. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwa i przyjemna. I nikt nie powinien w tę wolność wkraczać inaczej, niż z życzliwą radą czy obietnicą pomocy. Niejaki Jezus z Nazaretu powiedział: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" i "Jaką miarą mierzycie, taką wam odmierzą". Jesteśmy świadkami mierzenia innych miarą niechęci, pogardy i nienawiści. Jak to pogodzić?
Gdyby tak naprawdę decydentom i wszelkiej maści bojownikom o słuszną sprawę zależało na życiu, na każdym życiu, które jest bezcenne, to w przypadku ciąży, zwłaszcza takiej z problemami, kobieta i cała jej rodzina otrzymywała by wsparcie i współczucie i to nie tylko chwilowe, ale rozciągające się na całe życie. Przedstawiano by jasno sytuację i różne możliwości, a w przypadku jakiejkolwiek decyzji można by liczyć na zrozumienie i wsparcie. Gdyby była odpowiednia opieka nad kobietami w ciąży, pomoc psychologiczna i materialna, pewność bezpieczeństwa i dachu nad głową, pełna opieka nad dziećmi niepełnosprawnymi, to aborcji było by dużo mniej.
Ustawa jest tylko kryminogenna, bo kogo w tym kraju powstrzymały kiedykolwiek jakieś zakazy? Tylko aborcyjne podziemie będzie miało pożytek ze szkodą dla kobiet, które może by urodziły, gdyby aborcja była legalna, ale przed jej wykonaniem proponowano by wszelką możliwą pomoc. Myślicie, że ci mądrale z parlamentu o tym nie wiedzą? Ale powtarzam - im wcale nie chodzi o poczęte dzieci. Dlatego zaczynają od dupy strony. Chodzi o skłócenie nas i wzięcie jeszcze bardziej pod but, bo skłóconymi łatwiej manipulować.
Aborcja jest złem. Złem też jest zabijanie ludzi na wojnie. Mówi się o niewinnych istotkach. A czy dwudziestoletni chłopcy, rzuceni w nieludzką grę, są bardziej winni? Czy dzieci w zakładach opieki specjalnej są czemuś winne?
Pracowałam kilka lat w zakładach dla dzieci upośledzonych, zarówno tych prowadzonych przez Caritas, jak i państwowych. To jest piekło niewinnych. Piekło i upodlenie, gwałty, bicie, tęsknota i odmawianie człowieczeństwa. Rażące zaniedbania, rany, odleżyny.... To życie także jest święte, czemu nikt nie urządza marszów w ich obronie?
Może właśnie od tego trzeba by zacząć? Od zapewnienia opieki i uczucia KAŻDEMU dziecku narodzonemu i jego rodzinie? Marzę o tym, żeby w każdym szpitalu możliwa była aborcja na życzenie, ale żeby nikt z niej nie korzystał.Bo każdy byłby wpatrzony w płomień świętości własnego życia i życia innych. Tylko tak, szanując świętość życia w każdej osobie, można coś osiągnąć.
Namaste, moja siostro, córko, moja przyjaciółko, człowieku. Uznaję świętość w Tobie i szanuję Twoją wolną wolę. W razie potrzeby możesz na mnie liczyć. Namaste.
Kochani, tam, na górze, nikomu nie chodzi o świętość życia czy wolność wyboru. Chodzi o to, aby podzielić ludzi, aby wzbudzić jak najwięcej niechęci. Pula złych emocji wzrasta. A ona żywi potwory... Dobre emocje są dla nich trucizną. Tylko dlatego rozpętano tę huśtawkę nienawiści i poczucia krzywdy. Nie ma w niej najmniejszych logicznych przesłanek i ustawa ta prawdopodobnie nigdy by nie ujrzała światła dziennego. A tak ludzie karmią potwory, a politycy tymczasem pod tą osłoną dymną robią swoje.I nie jest to nic, co by nam przyniosło dobro. Gorzko...
Tak naprawdę to wszyscy mają rację. Zabijanie, każde zabijanie jest złem. Ba, każda krzywda i ból wyrządzona innej osobie jest złem. Jednak życie jest, jakie jest i czasami mniejsze zło jest akceptowane, by uniknąć zła większego. Inaczej wszyscy żołnierze powinni być sądzeni jako zawodowi mordercy. Tymczasem otaczają ich troską rozmaici kapelani, święcą działa, helikoptery i czołgi.
Wolność wyboru jest nieodłączną cechą człowieczeństwa, daną nam przez los czy Boga. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwa i przyjemna. I nikt nie powinien w tę wolność wkraczać inaczej, niż z życzliwą radą czy obietnicą pomocy. Niejaki Jezus z Nazaretu powiedział: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" i "Jaką miarą mierzycie, taką wam odmierzą". Jesteśmy świadkami mierzenia innych miarą niechęci, pogardy i nienawiści. Jak to pogodzić?
Gdyby tak naprawdę decydentom i wszelkiej maści bojownikom o słuszną sprawę zależało na życiu, na każdym życiu, które jest bezcenne, to w przypadku ciąży, zwłaszcza takiej z problemami, kobieta i cała jej rodzina otrzymywała by wsparcie i współczucie i to nie tylko chwilowe, ale rozciągające się na całe życie. Przedstawiano by jasno sytuację i różne możliwości, a w przypadku jakiejkolwiek decyzji można by liczyć na zrozumienie i wsparcie. Gdyby była odpowiednia opieka nad kobietami w ciąży, pomoc psychologiczna i materialna, pewność bezpieczeństwa i dachu nad głową, pełna opieka nad dziećmi niepełnosprawnymi, to aborcji było by dużo mniej.
Ustawa jest tylko kryminogenna, bo kogo w tym kraju powstrzymały kiedykolwiek jakieś zakazy? Tylko aborcyjne podziemie będzie miało pożytek ze szkodą dla kobiet, które może by urodziły, gdyby aborcja była legalna, ale przed jej wykonaniem proponowano by wszelką możliwą pomoc. Myślicie, że ci mądrale z parlamentu o tym nie wiedzą? Ale powtarzam - im wcale nie chodzi o poczęte dzieci. Dlatego zaczynają od dupy strony. Chodzi o skłócenie nas i wzięcie jeszcze bardziej pod but, bo skłóconymi łatwiej manipulować.
Aborcja jest złem. Złem też jest zabijanie ludzi na wojnie. Mówi się o niewinnych istotkach. A czy dwudziestoletni chłopcy, rzuceni w nieludzką grę, są bardziej winni? Czy dzieci w zakładach opieki specjalnej są czemuś winne?
Pracowałam kilka lat w zakładach dla dzieci upośledzonych, zarówno tych prowadzonych przez Caritas, jak i państwowych. To jest piekło niewinnych. Piekło i upodlenie, gwałty, bicie, tęsknota i odmawianie człowieczeństwa. Rażące zaniedbania, rany, odleżyny.... To życie także jest święte, czemu nikt nie urządza marszów w ich obronie?
Może właśnie od tego trzeba by zacząć? Od zapewnienia opieki i uczucia KAŻDEMU dziecku narodzonemu i jego rodzinie? Marzę o tym, żeby w każdym szpitalu możliwa była aborcja na życzenie, ale żeby nikt z niej nie korzystał.Bo każdy byłby wpatrzony w płomień świętości własnego życia i życia innych. Tylko tak, szanując świętość życia w każdej osobie, można coś osiągnąć.
Namaste, moja siostro, córko, moja przyjaciółko, człowieku. Uznaję świętość w Tobie i szanuję Twoją wolną wolę. W razie potrzeby możesz na mnie liczyć. Namaste.
piątek, 23 września 2016
Czas obfitości
Lubię jesień. Lubię poranne mgły, chłodne noce, światło padające z ukosa. Lubię też jesień za to, że dla ogrodnika jest czasem obfitości i bogactwa. Oczywiście już od wiosny zbieramy różne plony w naszym warzywniku, ale to jesienią jest prawdziwa eksplozja smaków i zapachów.
W tym roku, jak zwykle, niektóre warzywa udały się pięknie, inne tylko poprawnie, ale zawsze jest ich bogactwo nieprzebrane. Najpierw te "poprawne" - ziemniaki. To częściowo moja wina, bo nie dosyć dokładałam im materii organicznej. Zwykle dysponuję sporą ilością siana, ale w tym roku mąż już nie dał rady kosić wykaszarką i przesiadł się na traktorek-kosiarkę. A po niej tyle siana, że ledwie owcom wystarczy, a może i nie. To i kartoflom zabrakło. Poza tym zawaliłam sprawę ze stonką, no i choroby grzybowe, wyjątkowo obfite tego lata. Jednak mam worek ziemniaków z grządki 5na 5 metrów oraz pół worka czarnych. Średniej wielkości, trochę dużych tylko, ale niezwykle zwięzłe i smaczne. W dotyku są zupełnie inne, niż te kupowane, twardsze, bardziej suche. Być może, hodowane w spartańskich warunkach, są o wiele bardziej skoncentrowane. Drugi "trójkowicz" to marchewka. To znaczy była by pewnie, gdyby nie to, że pewnego wiosennego poranka mój mąż, wielce zadowolony własną dobrocią, gorliwie wypielił i wymotykował zagonek cebuli. Tyle, że między rzędami cebuli to nie chwasty rosły, a marchewka... Odsiałam oczywiście, no i była wczesna, okrągła, która rosła gdzie indziej, ale jest jej mniej. Nieco lepiej od marchewki plonują pory i selery, tyle, że pory złapały pasożyta. Szkody nie są wielkie, ale jednak.... Całkiem nieźle plonował zielony groszek, tyle, że miałam go niewiele.
Bardzo ładnie udała się za to pietruszka, oczywiście dynie i kabaczki (dyniowy rok był), pomidory, fasola, buraki (zwykłe i liściowe), sałaty, rzodkiewki, czarna rzodkiew. Brukselka pięknie wiąże małe główki. Kapusta wczesna, późna i czerwona przedstawia się nader malowniczo, bo gąsienice zrobiły z zewnętrznych liści koronkę, ale główki są duże, zwięzłe i smaczne. Jeden baniak już zakiszony. Brokuły dają już chyba czwarty plon w postaci malutkich różyczek, doskonałych do gotowania na parze razem z innymi smakowitościami.
Celebruję jesień. Stawiam kociołek z warzywami na kuchni opalanej drewnem i on sobie pomalutku pyrka. Zioła, suszące się przy kuchni, pachną. Smak moich warzyw jest dla mnie nieporównany, podobnie jak owoców. Mamy w tym roku urodzaj na winogrona, w tym jeden krzak owocuje po raz pierwszy - wczesne, drobne, ciemnofioletowe. Bardzo słodkie. Krzew dostałam od znajomych w postaci malutkiej sadzoneczki tylko 3 lata temu! A już mam pełne wiadro owoców. Chodzę i skubię je namiętnie, a Luna łazi za mną i dopomina się o słodkie jagódki. Mam psa owocożercę!
Jesień to nagroda dla ogrodnika. A jeszcze większą nagrodą jest świadomość, że moja ziemia jest żywa, żyzna. W obliczu klęski umierających gleb na polach mam nadzieję być oazą, z której być może wyjdzie przyszłe odrodzenie. Bo trzeba wprawdzie lat wprowadzania do gleby różnych chemicznych świństw, żeby ją zabić i żeby rolnictwo stało się po prostu nieopłacalne, bo wydatki na chemię przewyższają zarobek, ale potem trzeba też lat, żeby ziemia na powrót ożyła. Od 5 do 25 lat, w zależności od rozmiarów szkód. Ludzie coraz bardziej zwracają uwagę na to, co jedzą i skąd. Budzi się pomału świadomość manipulacji, jakimi zwodzą nas duże koncerny - im chodzi o zyski, nie o nasze dobro. Możliwe, że niedługo ziemia żywa i zamieszkana miriadami organizmów będzie na wagę złota.
W tym roku, jak zwykle, niektóre warzywa udały się pięknie, inne tylko poprawnie, ale zawsze jest ich bogactwo nieprzebrane. Najpierw te "poprawne" - ziemniaki. To częściowo moja wina, bo nie dosyć dokładałam im materii organicznej. Zwykle dysponuję sporą ilością siana, ale w tym roku mąż już nie dał rady kosić wykaszarką i przesiadł się na traktorek-kosiarkę. A po niej tyle siana, że ledwie owcom wystarczy, a może i nie. To i kartoflom zabrakło. Poza tym zawaliłam sprawę ze stonką, no i choroby grzybowe, wyjątkowo obfite tego lata. Jednak mam worek ziemniaków z grządki 5na 5 metrów oraz pół worka czarnych. Średniej wielkości, trochę dużych tylko, ale niezwykle zwięzłe i smaczne. W dotyku są zupełnie inne, niż te kupowane, twardsze, bardziej suche. Być może, hodowane w spartańskich warunkach, są o wiele bardziej skoncentrowane. Drugi "trójkowicz" to marchewka. To znaczy była by pewnie, gdyby nie to, że pewnego wiosennego poranka mój mąż, wielce zadowolony własną dobrocią, gorliwie wypielił i wymotykował zagonek cebuli. Tyle, że między rzędami cebuli to nie chwasty rosły, a marchewka... Odsiałam oczywiście, no i była wczesna, okrągła, która rosła gdzie indziej, ale jest jej mniej. Nieco lepiej od marchewki plonują pory i selery, tyle, że pory złapały pasożyta. Szkody nie są wielkie, ale jednak.... Całkiem nieźle plonował zielony groszek, tyle, że miałam go niewiele.
Bardzo ładnie udała się za to pietruszka, oczywiście dynie i kabaczki (dyniowy rok był), pomidory, fasola, buraki (zwykłe i liściowe), sałaty, rzodkiewki, czarna rzodkiew. Brukselka pięknie wiąże małe główki. Kapusta wczesna, późna i czerwona przedstawia się nader malowniczo, bo gąsienice zrobiły z zewnętrznych liści koronkę, ale główki są duże, zwięzłe i smaczne. Jeden baniak już zakiszony. Brokuły dają już chyba czwarty plon w postaci malutkich różyczek, doskonałych do gotowania na parze razem z innymi smakowitościami.
Celebruję jesień. Stawiam kociołek z warzywami na kuchni opalanej drewnem i on sobie pomalutku pyrka. Zioła, suszące się przy kuchni, pachną. Smak moich warzyw jest dla mnie nieporównany, podobnie jak owoców. Mamy w tym roku urodzaj na winogrona, w tym jeden krzak owocuje po raz pierwszy - wczesne, drobne, ciemnofioletowe. Bardzo słodkie. Krzew dostałam od znajomych w postaci malutkiej sadzoneczki tylko 3 lata temu! A już mam pełne wiadro owoców. Chodzę i skubię je namiętnie, a Luna łazi za mną i dopomina się o słodkie jagódki. Mam psa owocożercę!
Jesień to nagroda dla ogrodnika. A jeszcze większą nagrodą jest świadomość, że moja ziemia jest żywa, żyzna. W obliczu klęski umierających gleb na polach mam nadzieję być oazą, z której być może wyjdzie przyszłe odrodzenie. Bo trzeba wprawdzie lat wprowadzania do gleby różnych chemicznych świństw, żeby ją zabić i żeby rolnictwo stało się po prostu nieopłacalne, bo wydatki na chemię przewyższają zarobek, ale potem trzeba też lat, żeby ziemia na powrót ożyła. Od 5 do 25 lat, w zależności od rozmiarów szkód. Ludzie coraz bardziej zwracają uwagę na to, co jedzą i skąd. Budzi się pomału świadomość manipulacji, jakimi zwodzą nas duże koncerny - im chodzi o zyski, nie o nasze dobro. Możliwe, że niedługo ziemia żywa i zamieszkana miriadami organizmów będzie na wagę złota.
środa, 14 września 2016
Kojące książki
Jestem od najmłodszych lat molem książkowym i bardzo to lubię. Kiedy się trochę nudzę, to szukam w książkach przygody i emocji, a kiedy jestem zmęczona, to ukojenia i oderwania. Mam chyba jakiś dziwny charakter, bo ukojenie przynosi mi wejście w świat nauki, ale takiej, gdzie sprawy naszego życia zyskują zupełnie inne proporcje. No i wymagam, żeby były dostępne dla człowieka normalnego z zacięciem raczej humanistyczno-przyrodniczym.
Ta dostępność jest ważna, bo przez kilka ostatnich lat upodobałam sobie fizykę i astrofizykę, czyli dziedziny, których nie lubiłam w szkole. No cóż, kobieta zmienną jest. Dla mnie to jest takie wietrzenie mózgu, gdzie wychodzę poza codzienny ciasny światek i pędzę po niezmierzonych przestrzeniach, które przecież są wokół nas i w nas. Fakty naukowe przy dzisiejszym stanie nauki przekraczają najdziwniejsze fantazje. Aż w głowie się kręci, kiedy człowiek sobie uświadomi, że SĄ PRAWDZIWE.
Moje ciągoty do wypraw w gwiazdy zaspokoiły smakowicie książki braci Bogdanov, ekscentrycznych francusko- rosyjsko- coś tam-coś tam naukowców bliźniaków. Niesłychanie smakowite, napakowane wiedzą i ciekawostkami, tyle, że niedostępne po polsku w tej chwili.
Potem chciałam w końcu pojąć co nieco z fizyki kwantowej i wpadłam na książkę "Tańczący Mistrzowie Wu LI" (Gary Zukav). Przesiedziałam nad nią ostatnią zimę i nawet chyba co nieco zrozumiałam, w każdym razie mam to uczucie świeżości w umyśle i lekkiego zawrotu głowy, jak zawsze, kiedy coś pojmuję. Okazuje się, że nie trzeba koniecznie znać ton wzorów i innych takich, żeby pojąć podstawy fizyki, a otwiera się przed człowiekiem zupełnie nieprzeczuwalny świat.
Kosmos to było nurkowanie w niepojęcie wielkie, fizyka kwantowa - w niepojęcie małe. Teraz przyszedł czas na odkrywanie tajemniczych światów w naszym codziennym wymiarze. Wpadłam ostatnio na książkę "Sekretne Życie Drzew" i ... wpadłam.
Wydawało mi się, że wiem sporo o drzewach, ale okazuje się, że jest mnóstwo rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Drzewa opiekujące się swoim potomstwem? Drzewa umiejące liczyć i posługujące się czymś w rodzaju internetu? Drzewa krzyczące? Żadnych niesprawdzonych teorii, same naukowe fakty, tyle że podane ze swadą i miłością do lasów doświadczonego leśnika. Widać tam wyraźnie, jak tak naprawdę mało wiemy o drzewach i jak często rozumiemy je opacznie - ich potrzeby i dobrobyt.
Polecam tę książkę każdemu, kto interesuje się przyrodą, naturą i chce po prostu trochę lepiej zrozumieć świat. Takie jesienne wietrzenie mózgu pośród opadających liści.
"SEKRETNE ŻYCIE DRZEW" Peter Wohlleben
Ta dostępność jest ważna, bo przez kilka ostatnich lat upodobałam sobie fizykę i astrofizykę, czyli dziedziny, których nie lubiłam w szkole. No cóż, kobieta zmienną jest. Dla mnie to jest takie wietrzenie mózgu, gdzie wychodzę poza codzienny ciasny światek i pędzę po niezmierzonych przestrzeniach, które przecież są wokół nas i w nas. Fakty naukowe przy dzisiejszym stanie nauki przekraczają najdziwniejsze fantazje. Aż w głowie się kręci, kiedy człowiek sobie uświadomi, że SĄ PRAWDZIWE.
Moje ciągoty do wypraw w gwiazdy zaspokoiły smakowicie książki braci Bogdanov, ekscentrycznych francusko- rosyjsko- coś tam-coś tam naukowców bliźniaków. Niesłychanie smakowite, napakowane wiedzą i ciekawostkami, tyle, że niedostępne po polsku w tej chwili.
Potem chciałam w końcu pojąć co nieco z fizyki kwantowej i wpadłam na książkę "Tańczący Mistrzowie Wu LI" (Gary Zukav). Przesiedziałam nad nią ostatnią zimę i nawet chyba co nieco zrozumiałam, w każdym razie mam to uczucie świeżości w umyśle i lekkiego zawrotu głowy, jak zawsze, kiedy coś pojmuję. Okazuje się, że nie trzeba koniecznie znać ton wzorów i innych takich, żeby pojąć podstawy fizyki, a otwiera się przed człowiekiem zupełnie nieprzeczuwalny świat.
Kosmos to było nurkowanie w niepojęcie wielkie, fizyka kwantowa - w niepojęcie małe. Teraz przyszedł czas na odkrywanie tajemniczych światów w naszym codziennym wymiarze. Wpadłam ostatnio na książkę "Sekretne Życie Drzew" i ... wpadłam.
Wydawało mi się, że wiem sporo o drzewach, ale okazuje się, że jest mnóstwo rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Drzewa opiekujące się swoim potomstwem? Drzewa umiejące liczyć i posługujące się czymś w rodzaju internetu? Drzewa krzyczące? Żadnych niesprawdzonych teorii, same naukowe fakty, tyle że podane ze swadą i miłością do lasów doświadczonego leśnika. Widać tam wyraźnie, jak tak naprawdę mało wiemy o drzewach i jak często rozumiemy je opacznie - ich potrzeby i dobrobyt.
Polecam tę książkę każdemu, kto interesuje się przyrodą, naturą i chce po prostu trochę lepiej zrozumieć świat. Takie jesienne wietrzenie mózgu pośród opadających liści.
"SEKRETNE ŻYCIE DRZEW" Peter Wohlleben
czwartek, 8 września 2016
To już?
W mocnym, skośnym świetle słońca snują się nitki babiego lata. Ranki są zimne i białe od rosy. Kolory zaczynają ciążyć w kierunku żółci i brązów. I jest zdziwienie: "Jak to? To już?"
Przecież na parapecie leżą jeszcze nie do końca wysiane torebki nasion, przecież tylko co odkrywałam ziemię po zimie.... Czuję się, jakby ktoś ukradł mi lato. Szukam we wspomnieniach i nic, jakby go nie było. Tak jakoś szybko minęło.
Nie wiem, gdzie popełniłam błąd, ale to zniknięte lato daje mi do myślenia. Zagrzebałam się gdzieś w przetworach, w zamknięciu kuchni, w swoim zmęczeniu i pozwoliłam czasowi przemijać niezauważenie. Czuję się znużona codziennymi, powtarzalnymi czynnościami, które zjadają czas. Coraz mniej mam ochoty i cierpliwości na kontakty z ludźmi, bo czuję się nieludzko wręcz zmęczona i dlatego obojętna. Mam dość wszystkich "trzeba", "należy", "muszę"... Najchętniej wyciągnęła bym się wygodnie i nic nie musiała, tylko podziwiała niebo. I chyba w końcu tak zrobię, w miarę możliwości. I zrobię wielkie odkurzanie w swoim życiu.
Bo cała ta codzienna krzątanina, ta niekończąca się praca nie ma żadnej wartości i popieleje, jeśli nie nadaje jej sensu miłość. Ta, która najszybciej przychodzi na myśl - do bliskich, do zwierząt. Ale też miłość do życia i do tego miejsca, gdzie żyję, w szczególności. I miłość do siebie samej, nawet do tych bolących pleców i stóp.
Odnajdę tę miłość, a z nią zachwyt i kolory życia. Nie przetrwonię jesieni.
Przecież na parapecie leżą jeszcze nie do końca wysiane torebki nasion, przecież tylko co odkrywałam ziemię po zimie.... Czuję się, jakby ktoś ukradł mi lato. Szukam we wspomnieniach i nic, jakby go nie było. Tak jakoś szybko minęło.
Nie wiem, gdzie popełniłam błąd, ale to zniknięte lato daje mi do myślenia. Zagrzebałam się gdzieś w przetworach, w zamknięciu kuchni, w swoim zmęczeniu i pozwoliłam czasowi przemijać niezauważenie. Czuję się znużona codziennymi, powtarzalnymi czynnościami, które zjadają czas. Coraz mniej mam ochoty i cierpliwości na kontakty z ludźmi, bo czuję się nieludzko wręcz zmęczona i dlatego obojętna. Mam dość wszystkich "trzeba", "należy", "muszę"... Najchętniej wyciągnęła bym się wygodnie i nic nie musiała, tylko podziwiała niebo. I chyba w końcu tak zrobię, w miarę możliwości. I zrobię wielkie odkurzanie w swoim życiu.
Bo cała ta codzienna krzątanina, ta niekończąca się praca nie ma żadnej wartości i popieleje, jeśli nie nadaje jej sensu miłość. Ta, która najszybciej przychodzi na myśl - do bliskich, do zwierząt. Ale też miłość do życia i do tego miejsca, gdzie żyję, w szczególności. I miłość do siebie samej, nawet do tych bolących pleców i stóp.
Odnajdę tę miłość, a z nią zachwyt i kolory życia. Nie przetrwonię jesieni.
sobota, 20 sierpnia 2016
Hodowanie gleby II
No to już wydusiliśmy murawę, mamy niezły wał przekładańcowy pełen humusu i co dalej? Ano dalej natura działa swoim trybem: humus dostarcza środków odżywczych roślinom, my je zjadamy - czyli zabieramy pewną ilość substancji odżywczych z gleby. Także gotowe sole mineralne - wynik rozkładu humusu - są pomału wypłukiwane z grządki. Trzeba te braki uzupełniać, czyli dostarczać nowej materii organicznej do rozkładu.
I tu są dwie drogi, każda ma swoje wady i zalety. Można wybrać, albo tak jak ja stosować obie. Jedna to jest ściółkowanie, a druga dostarczanie kompostu, czyli już gotowego humusu.
Ściółka poza dostarczaniem substancji odżywczych do gleby chroni ją przed wysychaniem lub zbiciem przez deszcz, zapewnia bogate życie w glebie i jest prostsza i łatwiejsza. Ma jednak złą prasę, moim zdaniem przesadzoną. Prawdopodobnie przyciąga nornice. Możliwe, tyle, że mam wrażenie, że to nie ściółka, tylko obfitość pożywienia. Jeśli naokoło jest pustynia biologiczna (trawnik, pola zlewane chemią, słaba ziemia), to nornice rzucą się od razu na taki zastawiony stół. U nas plaga nornic była przez kilka pierwszych lat, jak na ironię wtedy nie ściółkowałam. Robiłam tylko pierwsze przekładańce, a chodzenie po ogrodzie przypominało chodzenie po polu minowym. Co rusz noga zapadała się w jakąś dziurę. Jednak, o dziwo, miałam coraz lepsze plony. A to dlatego, że nornice są wszystkożerne i o wiele bardziej od korzonków naszych warzyw lubią rozmaite pędraki, drutowce, turkucie i inne paskudne podgryzacze, a tych było zatrzęsienie. Pomału, bez fanfar, liczba nornic spadła tak, że teraz tylko czasem je spotykam. Jak to się stało? Po pierwsze porosły żywopłoty, wyrósł lasek i biologiczna pustynia zamieniła się w żyzną ziemię. Rozlazły się więc po okolicy, tym bardziej, że w warzywniku jest sporo roślin, które im obrzydzają życie oraz sporo drapieżników, które na nie polują, zarówno dzikich, jak i domowych. I tak ta dam! pojawiło się Siedmiu Wspaniałych: czarny bez, aksamitka, czosnek, bazylia (można jeszcze rącznik i szachownicę, ale ja ich nie mam), kot, pies i łasica oraz, jako przyczepka, niedopałki papierosów wtykane w nory i przegnali na cztery strony świata tałatajstwo. Teraz buszują po dzikich polach z topinamburem, tylko czasem któraś zajrzy do warzywnika i wyżre pędraki. Niech tam, nie żałuję jej.
Prawdopodobnie ściółka sprzyja też ślimakom. I to częściowo jest prawda. Prawda też jest taka, że jeśli ślimaki gdzieś są, to są i bez ściółki, a jeśli ich jest niewiele to i ze ściółką wielkiej szkody nie zrobią. U nas jest niewiele, choć współczuję wszystkim, którzy z tą plagą walczą. Powtarzam się: kaczki biegusy są najlepsze i najbardziej ekonomiczne.
No i trzecia rzecz: ściółka wygląda trochę bałaganiarsko. Nie do końca prawda, ładna, dobrze ułożona ściółka jest bardzo estetyczna, ale weź przekonaj tych, co opory mają we krwi.
Wbrew modzie słoma wcale nie jest najlepsza, ale lepsza słoma, niż nic.
A jaka jest ściółka idealna? Mieszanka słomy czy siana i części zielonych, rozdrobniona np. przy pomocy kosiarki. Delikatna, drobna, łatwo się ją układa. Najbogatsza i najlepsza do stosowania w trudnych miejscach, np. między rzędami wysianych nasion. Do większych sadzonek, jak dynie, ziemniaki, pomidory itp. może być słoma i/lub siano.
Można też ściółkować tylko jesienią, a wiosną zgrabić resztki ściółki na ścieżki lub na kompost. Bo zimą gleba powinna być przykryta, za wszelką cenę.
Jeśli jednak ktoś ma wstręt do ściółkowania, to może po prostu robić kompost i taki dojrzały rozsiewać na grządki, zwłaszcza te starsze. Ma to też sporo zalet.
W sumie ważne jest, żeby dostarczać próchnicę, sposób każdy wybiera sobie sam.
Można jeszcze po prostu co kilka lat zakładać nowe przekładańce (co 5-7 lat wystarczy) przykrywając je po wierzchu odgarniętą warstwą żyznej gleby.
Jak widać metod jest sporo, każdy może wybrać, co mu się podoba, albo łączyć je razem. Najważniejsze jest, by mieć na uwadze procesy zachodzące w glebie, rozumieć je i z nimi współdziałać.
Zdjęcie z początku lipca tego roku, wykonane w czasie fali upałów. Widać na nim dobrze ściółkę i rośliny, które te upały przeżyły w dobrej formie praktycznie bez podlewania.
I tu są dwie drogi, każda ma swoje wady i zalety. Można wybrać, albo tak jak ja stosować obie. Jedna to jest ściółkowanie, a druga dostarczanie kompostu, czyli już gotowego humusu.
Ściółka poza dostarczaniem substancji odżywczych do gleby chroni ją przed wysychaniem lub zbiciem przez deszcz, zapewnia bogate życie w glebie i jest prostsza i łatwiejsza. Ma jednak złą prasę, moim zdaniem przesadzoną. Prawdopodobnie przyciąga nornice. Możliwe, tyle, że mam wrażenie, że to nie ściółka, tylko obfitość pożywienia. Jeśli naokoło jest pustynia biologiczna (trawnik, pola zlewane chemią, słaba ziemia), to nornice rzucą się od razu na taki zastawiony stół. U nas plaga nornic była przez kilka pierwszych lat, jak na ironię wtedy nie ściółkowałam. Robiłam tylko pierwsze przekładańce, a chodzenie po ogrodzie przypominało chodzenie po polu minowym. Co rusz noga zapadała się w jakąś dziurę. Jednak, o dziwo, miałam coraz lepsze plony. A to dlatego, że nornice są wszystkożerne i o wiele bardziej od korzonków naszych warzyw lubią rozmaite pędraki, drutowce, turkucie i inne paskudne podgryzacze, a tych było zatrzęsienie. Pomału, bez fanfar, liczba nornic spadła tak, że teraz tylko czasem je spotykam. Jak to się stało? Po pierwsze porosły żywopłoty, wyrósł lasek i biologiczna pustynia zamieniła się w żyzną ziemię. Rozlazły się więc po okolicy, tym bardziej, że w warzywniku jest sporo roślin, które im obrzydzają życie oraz sporo drapieżników, które na nie polują, zarówno dzikich, jak i domowych. I tak ta dam! pojawiło się Siedmiu Wspaniałych: czarny bez, aksamitka, czosnek, bazylia (można jeszcze rącznik i szachownicę, ale ja ich nie mam), kot, pies i łasica oraz, jako przyczepka, niedopałki papierosów wtykane w nory i przegnali na cztery strony świata tałatajstwo. Teraz buszują po dzikich polach z topinamburem, tylko czasem któraś zajrzy do warzywnika i wyżre pędraki. Niech tam, nie żałuję jej.
Prawdopodobnie ściółka sprzyja też ślimakom. I to częściowo jest prawda. Prawda też jest taka, że jeśli ślimaki gdzieś są, to są i bez ściółki, a jeśli ich jest niewiele to i ze ściółką wielkiej szkody nie zrobią. U nas jest niewiele, choć współczuję wszystkim, którzy z tą plagą walczą. Powtarzam się: kaczki biegusy są najlepsze i najbardziej ekonomiczne.
No i trzecia rzecz: ściółka wygląda trochę bałaganiarsko. Nie do końca prawda, ładna, dobrze ułożona ściółka jest bardzo estetyczna, ale weź przekonaj tych, co opory mają we krwi.
Wbrew modzie słoma wcale nie jest najlepsza, ale lepsza słoma, niż nic.
A jaka jest ściółka idealna? Mieszanka słomy czy siana i części zielonych, rozdrobniona np. przy pomocy kosiarki. Delikatna, drobna, łatwo się ją układa. Najbogatsza i najlepsza do stosowania w trudnych miejscach, np. między rzędami wysianych nasion. Do większych sadzonek, jak dynie, ziemniaki, pomidory itp. może być słoma i/lub siano.
Można też ściółkować tylko jesienią, a wiosną zgrabić resztki ściółki na ścieżki lub na kompost. Bo zimą gleba powinna być przykryta, za wszelką cenę.
Jeśli jednak ktoś ma wstręt do ściółkowania, to może po prostu robić kompost i taki dojrzały rozsiewać na grządki, zwłaszcza te starsze. Ma to też sporo zalet.
W sumie ważne jest, żeby dostarczać próchnicę, sposób każdy wybiera sobie sam.
Można jeszcze po prostu co kilka lat zakładać nowe przekładańce (co 5-7 lat wystarczy) przykrywając je po wierzchu odgarniętą warstwą żyznej gleby.
Jak widać metod jest sporo, każdy może wybrać, co mu się podoba, albo łączyć je razem. Najważniejsze jest, by mieć na uwadze procesy zachodzące w glebie, rozumieć je i z nimi współdziałać.
Zdjęcie z początku lipca tego roku, wykonane w czasie fali upałów. Widać na nim dobrze ściółkę i rośliny, które te upały przeżyły w dobrej formie praktycznie bez podlewania.
poniedziałek, 25 lipca 2016
Soczewica
Bardzo lubimy soczewicę. Próbowałam ją już kiedyś posiać, ale nawet nie wykiełkowała, więc myślałam, że klimat jej nie odpowiada. Ale to chyba nasiona były lipne (jak wiele ostatnio) albo wysiałam za późno, bo w tym roku....
Najpierw dowiedziałam się, że na naszych terenach dawniej uprawiano soczewicę. Potem przeczytałam, że wysiewa się ją wcześnie, w tym samym czasie, co groch, czyli u nas w kwietniu. Nabrałam ochoty, żeby znowu spróbować. W kwietniu, kiedy widmo późnych przymrozków i śniegu odeszło już w niebyt, wysiałam garść ziaren zielonej soczewicy ekologicznej. Po prostu - wzięłam je z torebki przeznaczonej do spożycia, ze sklepu spożywczego.
Wykiełkowała nad podziw pięknie, wyrosła ładna i rozkwitła masą drobniuśkich kwiatuszków. Strączki też są malusie, na jedno lub dwa ziarna, ale jest ich dużo. Pojawił się problem, jak je wyłuskać.
Teraz zaczęła już więdnąć, więc Córka ją wyrwała, powiązała w pęczki i powiesiła pod okapem stodoły na dalsze doschnięcie. Tak tutaj po wsiach z dawien dawna robiło się z grochem i fasolą, więc pewnie soczewica też to dobrze zniesie.
Po uschnięciu zamierzam ją wymłócić kijem w płóciennym worku (stara poszewka na kołdrę). Już widzę, że jeśli ptaszory nie zeżrą mi nasion, to z jednej garstki będę miała dużą michę. Mniam!
Najpierw dowiedziałam się, że na naszych terenach dawniej uprawiano soczewicę. Potem przeczytałam, że wysiewa się ją wcześnie, w tym samym czasie, co groch, czyli u nas w kwietniu. Nabrałam ochoty, żeby znowu spróbować. W kwietniu, kiedy widmo późnych przymrozków i śniegu odeszło już w niebyt, wysiałam garść ziaren zielonej soczewicy ekologicznej. Po prostu - wzięłam je z torebki przeznaczonej do spożycia, ze sklepu spożywczego.
Wykiełkowała nad podziw pięknie, wyrosła ładna i rozkwitła masą drobniuśkich kwiatuszków. Strączki też są malusie, na jedno lub dwa ziarna, ale jest ich dużo. Pojawił się problem, jak je wyłuskać.
Teraz zaczęła już więdnąć, więc Córka ją wyrwała, powiązała w pęczki i powiesiła pod okapem stodoły na dalsze doschnięcie. Tak tutaj po wsiach z dawien dawna robiło się z grochem i fasolą, więc pewnie soczewica też to dobrze zniesie.
Po uschnięciu zamierzam ją wymłócić kijem w płóciennym worku (stara poszewka na kołdrę). Już widzę, że jeśli ptaszory nie zeżrą mi nasion, to z jednej garstki będę miała dużą michę. Mniam!
piątek, 15 lipca 2016
Hodowanie gleby
Ogrodnicy permakulturowi wszystkich krajów i opcji są zgodni w tym, że aby mieć piękny i wydajny ogród trzeba najpierw i przede wszystkim hodować glebę. Gleba to podstawa, bez której nic się nie uda. Niektórzy próbują zastępować hodowanie gleby intensywnym pompowaniem nawozów sztucznych i rozmaitych -idów, ale już teraz widać, że taka droga prowadzi donikąd, na dodatek jest kosztowna i bez perspektyw. A rezultatem są warzywa może i ładne, ale prawie pozbawione smaku, zapachu i substancji odżywczych.
Jak więc hodować glebę? A bardzo prosto - dostarczając jej substancji organicznych w dużych ilościach. Na ogół gleba sama zajmie się ich rozłożeniem i zamianą na żyzną ziemię ogrodową. Jeśli jesteśmy w tak rozpaczliwej sytuacji, że nasza ziemia jest martwa lub bardzo chora i nie ma w niej wystarczającej ilości mikroorganizmów i dżdżownic, żeby rozłożyć dostarczony materiał, to mały zastrzyk dobrej ziemi ogrodowej od zaprzyjaźnionego ogrodnika lub rolnika organicznego wystarczy, żeby je rozmnożyć. Nawet można samemu znaleźć taką ziemię gdzieś na nieużytkach wolnych od chemii i dodać do stosów materii organicznej w naszym ogrodzie. Na szczęście tak rozpaczliwa sytuacja jest rzadka w naszym kraju.
Aby założyć ogródek lub nową grządkę bez wielkich kosztów i nakładów pracy wystarczy przykryć wybrany kawałek ugoru bardzo grubą warstwą np. słomy, siana, resztek roślinnych i gnoju. Uwaga: jeśli chcemy wydusić obecną tam trawę, warstwa musi być naprawdę gruba. Można dać pod spód kartony, ale bez nich też da się radę. Widzę jakąś fetyszyzację tych kartonów u początkujących ogrodników, tymczasem jest to tylko środek pomocniczy. Dzięki nim warstwa siano-słoma-gnój-resztki roślinne może być nieco cieńsza i tyle. Ja dwa lata temu ułożyłam wprost na trawie kostki słomy, przykryłam je obficie gnojem i podlewałam. W pierwszym roku plony były takie sobie, za mało rozłożone było to wszystko. W tym roku posadzone rośliny aż biją rekordy zdrowotności i wielkości. A trawa zniknęła.
Inna opcja to słynne wały, z wkładem z drewna lub bez. W każdym wydaniu są wspaniałe i zapewniają wspaniały plon, jeśli tylko są odpowiednio nawadniane (bo mają tendencję do szybszego wysychania).
Jeśli chcemy byś must de must, czyli super dobrzy, to będziemy zwracać uwagę na to, jaką mamy glebę. Gleba gliniasta jest bardzo dobrą podstawą, bo materia organiczna + glina formuje cudowny kompleks argilo-humiczny, na którym wszystko rośnie. Jeśli mamy natomiast szczery piasek, to dobrze dodać do naszych wałów trochę gliny. Czy to w postaci skorup (np. gliniane doniczki, cegła niepalona itp), czy to w postaci sproszkowanej. Można też wtedy wykopać płytkie rowy, do których dajemy dopiero nasz "nabój", czyli drewno, materię organiczną, glinę itp. Zapobiegnie to zbyt szybkiemu przesuszaniu.
Jeśli zostaje mi jakiś kawałek nieużytku w ogrodzie, to gromadzę tam wszystkie wyrwane chwasty, słomę z kurzeńcem z kurnika, odpadki, obierki i nać. Pod koniec sezonu trochę formuję taką grządkę i przykrywam ją liśćmi, sianem lub kompostem. Wyhodowałam tak już wiele metrów kwadratowych wspaniałej gleby.
Oprócz tego warto też jest mieć kompost. U nas jest taki najprostszy - dżdżownicowy. Nie trzeba przerabiać pryzmy, dbać o parametry itp. wystarczy sukcesywnie gromadzić wszystkie odpadki organiczne na stosie, dorzucając coraz to nowe. Gdy osiągnie pożądaną wysokość, zostawia się go w spokoju (ewentualnie można przykryć), a tuż obok formuje się nowy. Dżdżownice kompostowe (czasem zwane kalifornijskimi, ale zapewniam Was, że Kalifornii to one na oczy nie widziały) pracują od dołu do góry, czyli takie sukcesywne dokładanie nowego papu bardzo im pasuje. A kiedy skończą robotę, to szukają obok. A my mamy stos, który zmniejszył się do 1/3, ale za to wspaniałej, żyznej próchnicy.
Jak widzicie hodowanie gleby nie jest trudne, ale daje wspaniałe rezultaty. Dodatkiem jest też przykrywanie gleby, żeby dostarczać ciągle nowych elementów, ale o tym w następnym poście.
Jak więc hodować glebę? A bardzo prosto - dostarczając jej substancji organicznych w dużych ilościach. Na ogół gleba sama zajmie się ich rozłożeniem i zamianą na żyzną ziemię ogrodową. Jeśli jesteśmy w tak rozpaczliwej sytuacji, że nasza ziemia jest martwa lub bardzo chora i nie ma w niej wystarczającej ilości mikroorganizmów i dżdżownic, żeby rozłożyć dostarczony materiał, to mały zastrzyk dobrej ziemi ogrodowej od zaprzyjaźnionego ogrodnika lub rolnika organicznego wystarczy, żeby je rozmnożyć. Nawet można samemu znaleźć taką ziemię gdzieś na nieużytkach wolnych od chemii i dodać do stosów materii organicznej w naszym ogrodzie. Na szczęście tak rozpaczliwa sytuacja jest rzadka w naszym kraju.
Aby założyć ogródek lub nową grządkę bez wielkich kosztów i nakładów pracy wystarczy przykryć wybrany kawałek ugoru bardzo grubą warstwą np. słomy, siana, resztek roślinnych i gnoju. Uwaga: jeśli chcemy wydusić obecną tam trawę, warstwa musi być naprawdę gruba. Można dać pod spód kartony, ale bez nich też da się radę. Widzę jakąś fetyszyzację tych kartonów u początkujących ogrodników, tymczasem jest to tylko środek pomocniczy. Dzięki nim warstwa siano-słoma-gnój-resztki roślinne może być nieco cieńsza i tyle. Ja dwa lata temu ułożyłam wprost na trawie kostki słomy, przykryłam je obficie gnojem i podlewałam. W pierwszym roku plony były takie sobie, za mało rozłożone było to wszystko. W tym roku posadzone rośliny aż biją rekordy zdrowotności i wielkości. A trawa zniknęła.
Inna opcja to słynne wały, z wkładem z drewna lub bez. W każdym wydaniu są wspaniałe i zapewniają wspaniały plon, jeśli tylko są odpowiednio nawadniane (bo mają tendencję do szybszego wysychania).
Jeśli chcemy byś must de must, czyli super dobrzy, to będziemy zwracać uwagę na to, jaką mamy glebę. Gleba gliniasta jest bardzo dobrą podstawą, bo materia organiczna + glina formuje cudowny kompleks argilo-humiczny, na którym wszystko rośnie. Jeśli mamy natomiast szczery piasek, to dobrze dodać do naszych wałów trochę gliny. Czy to w postaci skorup (np. gliniane doniczki, cegła niepalona itp), czy to w postaci sproszkowanej. Można też wtedy wykopać płytkie rowy, do których dajemy dopiero nasz "nabój", czyli drewno, materię organiczną, glinę itp. Zapobiegnie to zbyt szybkiemu przesuszaniu.
Jeśli zostaje mi jakiś kawałek nieużytku w ogrodzie, to gromadzę tam wszystkie wyrwane chwasty, słomę z kurzeńcem z kurnika, odpadki, obierki i nać. Pod koniec sezonu trochę formuję taką grządkę i przykrywam ją liśćmi, sianem lub kompostem. Wyhodowałam tak już wiele metrów kwadratowych wspaniałej gleby.
Oprócz tego warto też jest mieć kompost. U nas jest taki najprostszy - dżdżownicowy. Nie trzeba przerabiać pryzmy, dbać o parametry itp. wystarczy sukcesywnie gromadzić wszystkie odpadki organiczne na stosie, dorzucając coraz to nowe. Gdy osiągnie pożądaną wysokość, zostawia się go w spokoju (ewentualnie można przykryć), a tuż obok formuje się nowy. Dżdżownice kompostowe (czasem zwane kalifornijskimi, ale zapewniam Was, że Kalifornii to one na oczy nie widziały) pracują od dołu do góry, czyli takie sukcesywne dokładanie nowego papu bardzo im pasuje. A kiedy skończą robotę, to szukają obok. A my mamy stos, który zmniejszył się do 1/3, ale za to wspaniałej, żyznej próchnicy.
Jak widzicie hodowanie gleby nie jest trudne, ale daje wspaniałe rezultaty. Dodatkiem jest też przykrywanie gleby, żeby dostarczać ciągle nowych elementów, ale o tym w następnym poście.
niedziela, 3 lipca 2016
Ogród szaleje
W tym roku ogród szaleje! Na szczęście co susza nam zagląda w oczy, to w ostatniej chwili ratuje nas deszcz. W tej chwili też - po fali upałów dziś nareszcie pada!
W takich warunkach rośliny rosną jak szalone. Pomidory w obu tunelach i na dworze prawie codziennie podwajają swoją wielkość. Wczoraj zjedliśmy już pierwszego i to rosnącego na dworze. Odmiana Polar Baby z Alaski, niewielkie krzewy, niewielkie okrągłe pomidory (ale większe od koktajlowych), super wczesne. Okryte są masą kwiatów, mam nadzieję, że będą jeszcze długo owocować. Inne są jeszcze zielone, ale też już spore. a krzaki tak się rozrosły, że niedługo nie będę mogła wejść do tunelów. Papryka natomiast jakaś taka niezdecydowana, nie wie, czy rosnąć, czy nie, smęci się i kręci. Stanowczo coś jej się nie podoba. Oberżyny, po pierwszych wahaniach, wystrzeliły w górę. O ogórkach nawet nie mówię - idą w zawody z pomidorami. Także ogórki-miniaturki rosną jak szalone, tylko są takie pajęczo drobniutkie. Z ciekawością czekam, jakie będą ich owoce.
Na początku wiosny, w tym samym czasie, co groch, zasiałam też rządek soczewicy zielonej. Po prostu wzięłam ziarna z torebki spożywczej i posiałam. Rosną bardzo ładnie, mają już malutkie strączki przypominające motyle skrzydełka. Czyli eksperyment w pełni udany, można u nas hodować soczewicę.
A co już jemy? Rzodkiewka już zjedzona, szparagi też po sezonie. Cały czas zjadamy tony różnych sałat i roszponek, mam zioła, koper w ilościach przemysłowych. Ostatnio zebrałam cukinie. Cebula też już się nadaje do użytku, idem jej kuzyn czosnek. Z zielonego groszku robię już od pewnego czasu pyszne dania, czeka już kalarepka, bób (dziś zjadłam jeden strączek - za jakieś 3 dni powinien być dobry do jedzenia na surowo, trochę później do gotowania) i wczesna kapusta. A chłodnik z młodych buraczków robił za przebój upałów.
Wczoraj też zjedliśmy tartę z buraka liściowego, którego traktuję jak szpinak. Truskawki jeszcze są, ale niedługo koniec wysypu, zostaną tylko powtarzające. Trwa zbiór porzeczek.
W warzywniku nasiało mi się maciejki i teraz wieczorem pachnie tam, jak w perfumerii, tylko ładniej. Zaczynają kwitnąć nagietki i nasturcje. Pszczoły brzęczą wokół ogóreczników. Fasola kwitnie. Jest tak pięknie, że człowiek miałby ochotę nie wychodzić z tego gąszczu. chwasty też są piękne, nie chwaląc się.... Ale na tym etapie już niewiele mogą zaszkodzić.
Kiedy mnie tu nie ma, to znaczy, że zagubiłam się gdzieś w tym gąszczu, zapachach, smakach. gorący sezon w każdym tego słowa znaczeniu.
W takich warunkach rośliny rosną jak szalone. Pomidory w obu tunelach i na dworze prawie codziennie podwajają swoją wielkość. Wczoraj zjedliśmy już pierwszego i to rosnącego na dworze. Odmiana Polar Baby z Alaski, niewielkie krzewy, niewielkie okrągłe pomidory (ale większe od koktajlowych), super wczesne. Okryte są masą kwiatów, mam nadzieję, że będą jeszcze długo owocować. Inne są jeszcze zielone, ale też już spore. a krzaki tak się rozrosły, że niedługo nie będę mogła wejść do tunelów. Papryka natomiast jakaś taka niezdecydowana, nie wie, czy rosnąć, czy nie, smęci się i kręci. Stanowczo coś jej się nie podoba. Oberżyny, po pierwszych wahaniach, wystrzeliły w górę. O ogórkach nawet nie mówię - idą w zawody z pomidorami. Także ogórki-miniaturki rosną jak szalone, tylko są takie pajęczo drobniutkie. Z ciekawością czekam, jakie będą ich owoce.
Na początku wiosny, w tym samym czasie, co groch, zasiałam też rządek soczewicy zielonej. Po prostu wzięłam ziarna z torebki spożywczej i posiałam. Rosną bardzo ładnie, mają już malutkie strączki przypominające motyle skrzydełka. Czyli eksperyment w pełni udany, można u nas hodować soczewicę.
A co już jemy? Rzodkiewka już zjedzona, szparagi też po sezonie. Cały czas zjadamy tony różnych sałat i roszponek, mam zioła, koper w ilościach przemysłowych. Ostatnio zebrałam cukinie. Cebula też już się nadaje do użytku, idem jej kuzyn czosnek. Z zielonego groszku robię już od pewnego czasu pyszne dania, czeka już kalarepka, bób (dziś zjadłam jeden strączek - za jakieś 3 dni powinien być dobry do jedzenia na surowo, trochę później do gotowania) i wczesna kapusta. A chłodnik z młodych buraczków robił za przebój upałów.
Wczoraj też zjedliśmy tartę z buraka liściowego, którego traktuję jak szpinak. Truskawki jeszcze są, ale niedługo koniec wysypu, zostaną tylko powtarzające. Trwa zbiór porzeczek.
W warzywniku nasiało mi się maciejki i teraz wieczorem pachnie tam, jak w perfumerii, tylko ładniej. Zaczynają kwitnąć nagietki i nasturcje. Pszczoły brzęczą wokół ogóreczników. Fasola kwitnie. Jest tak pięknie, że człowiek miałby ochotę nie wychodzić z tego gąszczu. chwasty też są piękne, nie chwaląc się.... Ale na tym etapie już niewiele mogą zaszkodzić.
Kiedy mnie tu nie ma, to znaczy, że zagubiłam się gdzieś w tym gąszczu, zapachach, smakach. gorący sezon w każdym tego słowa znaczeniu.
sobota, 11 czerwca 2016
Aksamitki
Przywiozłam od mamy otrzymaną w podarunku donicę z flancami aksamitek i od rana biegałam po ogrodzie, sadząc je gdzie się tylko dało między warzywami. Jest ona dla nich lekarzem i ochroniarzem w jednym.
Powinno się unikać sadzenia aksamitki z ziołami, bo jej specyficzny zapach (który bardzo lubię) źle na nie wpływa, ale wszystkie warzywa będą mi wdzięczne za jej towarzystwo.
Widzieliście kiedyś takie "parchy" na korzeniach? Zwłaszcza buraków czy ziemniaków? Na ogół to działalność nicieni. Są to mikroskopijne robaczki, tworzące bardzo dużą rodzinę. Nie wszyscy jej członkowie są szkodnikami, ale wiele z nich tak. Same nazwy mówią za siebie: niszczyk zjadliwy (niszczy głównie cebulę, pora, czosnek, ale też bób, seler, pietruszkę), guzak północny (marchew, pietruszka, pomidor, ziemniak, ogórek), mątwiki (burak, kapusta, kalafior, ziemniak, pomidor, ogórek, sałata) oraz szpilecznik baldasznik (pietruszka, seler, lubczyk). Paskudztwa te wygryzają tkanki, rosliny nie rosną, schną, deformują się i często zamierają. Ponieważ szkodników nie widać gołym okiem, często nie wiemy, co roślinom dolega.
Otóż aksamitki zwalczają tych paskudników - przyciągają je do siebie, a ponieważ nie zawierają substancji pokarmowych, to nicienie giną masowo.
Nasz kochany "śmierdziuszek" odkaża też lekko glebę. Zapobiega atakom białej muszki, która w niektórych okolicach jest bardzo uciążliwa. Ogólnie odstrasza szkodliwe owady oraz szkodniki glebowe. A jakby tego było mało - ogranicza rozwój chwastów.
Podobne działanie ma nagietek lekarski, dobrze jest sadzić obie te rośliny, choćby jako ozdobną obwódkę dookoła grządek lub pośrodku lub jak komu pasuje.
Działanie lecznicze nagietka daje efekty tylko wtedy, kiedy rośnie on w ziemi obok warzyw, więc różne kosze czy donice mają tylko znaczenie estetyczne, ale nie działają leczniczo.
Dla mnie ważne jest też piękno, które te kwiaty wnoszą do warzywnika, słoneczny, złoty kolor, który rozwesela.
Wiele kwiatów, poza aksamitkami, pomaga warzywom w różny sposób. Najpopularniejsze są nagietki, o których już wspomniałam, nasturcje, ogórecznik, kosmos, bratki i wiele innych. Czasem zaciera się różnica między kwiatem a warzywem - np. kwiaty nagietków, ogórecznika czy nasturcji są jadalne. A jaki piękny jest taki ukwiecony warzywnik! Kocham mój bałaganik, gdzie do kapusty tuli się koper i nagietek, między kukurydzą toczą się dynie i ogórki a marchewka zaleca się do cebuli!
Powinno się unikać sadzenia aksamitki z ziołami, bo jej specyficzny zapach (który bardzo lubię) źle na nie wpływa, ale wszystkie warzywa będą mi wdzięczne za jej towarzystwo.
Widzieliście kiedyś takie "parchy" na korzeniach? Zwłaszcza buraków czy ziemniaków? Na ogół to działalność nicieni. Są to mikroskopijne robaczki, tworzące bardzo dużą rodzinę. Nie wszyscy jej członkowie są szkodnikami, ale wiele z nich tak. Same nazwy mówią za siebie: niszczyk zjadliwy (niszczy głównie cebulę, pora, czosnek, ale też bób, seler, pietruszkę), guzak północny (marchew, pietruszka, pomidor, ziemniak, ogórek), mątwiki (burak, kapusta, kalafior, ziemniak, pomidor, ogórek, sałata) oraz szpilecznik baldasznik (pietruszka, seler, lubczyk). Paskudztwa te wygryzają tkanki, rosliny nie rosną, schną, deformują się i często zamierają. Ponieważ szkodników nie widać gołym okiem, często nie wiemy, co roślinom dolega.
Otóż aksamitki zwalczają tych paskudników - przyciągają je do siebie, a ponieważ nie zawierają substancji pokarmowych, to nicienie giną masowo.
Nasz kochany "śmierdziuszek" odkaża też lekko glebę. Zapobiega atakom białej muszki, która w niektórych okolicach jest bardzo uciążliwa. Ogólnie odstrasza szkodliwe owady oraz szkodniki glebowe. A jakby tego było mało - ogranicza rozwój chwastów.
Podobne działanie ma nagietek lekarski, dobrze jest sadzić obie te rośliny, choćby jako ozdobną obwódkę dookoła grządek lub pośrodku lub jak komu pasuje.
Działanie lecznicze nagietka daje efekty tylko wtedy, kiedy rośnie on w ziemi obok warzyw, więc różne kosze czy donice mają tylko znaczenie estetyczne, ale nie działają leczniczo.
Dla mnie ważne jest też piękno, które te kwiaty wnoszą do warzywnika, słoneczny, złoty kolor, który rozwesela.
Wiele kwiatów, poza aksamitkami, pomaga warzywom w różny sposób. Najpopularniejsze są nagietki, o których już wspomniałam, nasturcje, ogórecznik, kosmos, bratki i wiele innych. Czasem zaciera się różnica między kwiatem a warzywem - np. kwiaty nagietków, ogórecznika czy nasturcji są jadalne. A jaki piękny jest taki ukwiecony warzywnik! Kocham mój bałaganik, gdzie do kapusty tuli się koper i nagietek, między kukurydzą toczą się dynie i ogórki a marchewka zaleca się do cebuli!
środa, 1 czerwca 2016
Boso do nieba będę szła
Gorąco, jak w środku lata. Pogoda sprzyja chodzeniu boso, co bardzo lubię. Pierwsze dni są trochę trudne, ale dość szybko stopy się przyzwyczajają i jest otwiera się cała gama doznań. Otwiera się też brama wspomnień - wraca najpiękniejsze lato mojego dzieciństwa.
Chodzenie boso jest bardzo dobre dla zdrowia, masuje punkty akupunktury, zapewnia schodzenie ładunków energetycznych i wyrównanie bilansu organizmu, łączy z energią Matki - Ziemi. O tym wszystkim można przeczytać w necie czy w książkach. Dla mnie również ważne są odczucia, na jakie człowiek się otwiera - przechodzenie ze stref wygrzanych słońcem do cienia, delikatny chłód rosy, uginanie się ziemi w jednych miejscach, twardość w innych. Tego nie czuje się w butach. Cały świat wrażeń, który tracimy chodząc obuci.
A efekty dla zdrowia? Sama się o tym przekonałam, jako malutkie jeszcze dziecko. Więc, jako że dziś Dzień Dziecka, to Wam opowiem.
Urodziłam się trochę za wcześnie, malutka i chorowita. Na dokładkę moja mama przeszła w ciąży operację wyrostka, z narkozą i wszystkim, co się z tym wiąże. A że młodziutka była i niedoświadczona (miała 19 lat), to bardzo się o mnie bała. Dość szybko okazało się, że intelektualnie ze mną wszystko w porządku, fizycznie raczej też, tyle, że bardzo często chorowałam. Ciągłe bronchity, przeziębienia, astma, wszystkie dziecięce choroby przechodzone po kilka razy.... Pilnowano mnie więc bardzo, przegrzewano, wiecznie grubo ubrana (co za koszmar!). Zabraniano mi biegać, bo "mogę się spocić". Dziś wiem, że większość moich dolegliwości miała raczej charakter uczuleniowy, ale wtedy uczulenia nie były w modzie. Jako stworzenie nad wyraz ruchliwe i ciekawskie męczyłam się okropnie. W końcu trafili na mądrego lekarza, który zamiast serwować mi kolejne trucizny czy kuracje antybiotykowe kazał im rozebrać mnie prawie do naga i tak wypuścić na słońce. I to koniecznie boso! Na szczęście rodzinka posłuchała tych rad. Mama uszyła mi "opalacze" czyli bufiaste majteczki w kropeczki (czerwone w białe grochy) z przodzikiem i na szelkach, zdjęto mi buty i hajda na podwórze! Boże, jak mi było dobrze! Mieszkaliśmy w miasteczku, przy uliczce, która po drugiej stronie miała bagna i jeziorko. Hulałam więc z rozwianym włosem i na bosaka, ile się dało. Oczywiście, kilka razy zraniłam się w stopy, ale to furda! Mama pracowała, a Babcia przemywała rankę, robiła opatrunek i dalej na dwór.
Wtedy to po raz pierwszy poznałam, jak to się "widzi" stopami. Jak inaczej człowiek się czuje, kiedy boso idzie po ziemi. No i wiecie co? Od tej pory prawie nie chorowałam, a przynajmniej w rozsądnym wymiarze. Kłopoty wróciły, kiedy jako dorosła młoda osoba przestałam na lato zdejmować buty. A teraz znów mam używanie na całego.
Jeśli na początku wszystko kłuje w stopy, jeśli chodzić trudno, nie przejmujecie się. Zacznijcie na aksamitnej trawie, mając pod ręką jakieś klapki. A potem będzie coraz łatwiej chodzić, natomiast coraz trudniej znieść buty na nogach. A ile zdrowia przy tym człowiek zyska! No i dużo nowych wrażeń.
Pięknego bosego lata wszystkim życzę.
Zdjęcie z zeszłego roku.
Chodzenie boso jest bardzo dobre dla zdrowia, masuje punkty akupunktury, zapewnia schodzenie ładunków energetycznych i wyrównanie bilansu organizmu, łączy z energią Matki - Ziemi. O tym wszystkim można przeczytać w necie czy w książkach. Dla mnie również ważne są odczucia, na jakie człowiek się otwiera - przechodzenie ze stref wygrzanych słońcem do cienia, delikatny chłód rosy, uginanie się ziemi w jednych miejscach, twardość w innych. Tego nie czuje się w butach. Cały świat wrażeń, który tracimy chodząc obuci.
A efekty dla zdrowia? Sama się o tym przekonałam, jako malutkie jeszcze dziecko. Więc, jako że dziś Dzień Dziecka, to Wam opowiem.
Urodziłam się trochę za wcześnie, malutka i chorowita. Na dokładkę moja mama przeszła w ciąży operację wyrostka, z narkozą i wszystkim, co się z tym wiąże. A że młodziutka była i niedoświadczona (miała 19 lat), to bardzo się o mnie bała. Dość szybko okazało się, że intelektualnie ze mną wszystko w porządku, fizycznie raczej też, tyle, że bardzo często chorowałam. Ciągłe bronchity, przeziębienia, astma, wszystkie dziecięce choroby przechodzone po kilka razy.... Pilnowano mnie więc bardzo, przegrzewano, wiecznie grubo ubrana (co za koszmar!). Zabraniano mi biegać, bo "mogę się spocić". Dziś wiem, że większość moich dolegliwości miała raczej charakter uczuleniowy, ale wtedy uczulenia nie były w modzie. Jako stworzenie nad wyraz ruchliwe i ciekawskie męczyłam się okropnie. W końcu trafili na mądrego lekarza, który zamiast serwować mi kolejne trucizny czy kuracje antybiotykowe kazał im rozebrać mnie prawie do naga i tak wypuścić na słońce. I to koniecznie boso! Na szczęście rodzinka posłuchała tych rad. Mama uszyła mi "opalacze" czyli bufiaste majteczki w kropeczki (czerwone w białe grochy) z przodzikiem i na szelkach, zdjęto mi buty i hajda na podwórze! Boże, jak mi było dobrze! Mieszkaliśmy w miasteczku, przy uliczce, która po drugiej stronie miała bagna i jeziorko. Hulałam więc z rozwianym włosem i na bosaka, ile się dało. Oczywiście, kilka razy zraniłam się w stopy, ale to furda! Mama pracowała, a Babcia przemywała rankę, robiła opatrunek i dalej na dwór.
Wtedy to po raz pierwszy poznałam, jak to się "widzi" stopami. Jak inaczej człowiek się czuje, kiedy boso idzie po ziemi. No i wiecie co? Od tej pory prawie nie chorowałam, a przynajmniej w rozsądnym wymiarze. Kłopoty wróciły, kiedy jako dorosła młoda osoba przestałam na lato zdejmować buty. A teraz znów mam używanie na całego.
Jeśli na początku wszystko kłuje w stopy, jeśli chodzić trudno, nie przejmujecie się. Zacznijcie na aksamitnej trawie, mając pod ręką jakieś klapki. A potem będzie coraz łatwiej chodzić, natomiast coraz trudniej znieść buty na nogach. A ile zdrowia przy tym człowiek zyska! No i dużo nowych wrażeń.
Pięknego bosego lata wszystkim życzę.
Zdjęcie z zeszłego roku.
niedziela, 29 maja 2016
Kostki domina
Wszyscy widzieliśmy nieraz ogromne i skomplikowane konstrukcje z kostek domina, gdzie wystarczy poruszyć jedną kostkę, żeby wszystko sukcesywnie się poprzewracało. Nieco podobnie jest w naturze. Dąży ona do harmonii i równowagi wielu elementów, żywych i nieożywionych. Wszystko jest ze sobą powiązane najrozmaitszymi zależnościami, nićmi, które ciągle jeszcze są słabo poznane.
Wystarczy poruszyć jeden element, wyeliminować go i cała konstrukcja się chwieje. Wystarczy wyeliminować lub nieostrożnie wprowadzić jeden organizm i zaczynają się plagi i nieszczęścia.
Przykład: w pewnej wiosce wyeliminowano koty wolno żyjące, bo "niszczą ptaki". Po eliminacji kotów nastała plaga gryzoni, które do tej pory występowały nielicznie. Wytruto więc gryzonie w wojnie totalnej. W następnym roku nie obrodziły rośliny strączkowe, które były podstawą upraw w tamtym regionie. Znikła z łąk koniczyna. Dlaczego? Bo rośliny motylkowe zapylane są przez trzmiele, tylko one mają dość długie ssawki, żeby tego dokonać. A trzmiele żyją w opuszczonych mysich norkach. Zabrakło myszy = zabrakło norek = zabrakło trzmieli = motylkowe nie zostały zapylone.
Inny przykład: w Chinach jakiś "geniusz" obliczył kiedyś, ile ziarna nadermno zjadają ptaki. Postanowiono pozbyć się ptaków. Wszyscy Chińczycy rozpoczęli masakrę, zabijano ptaki, wycinano drzewa, na których przesiadywały. Dzieci dostawały w szkole nagrody za przyniesione martwe ptaki, dorośli musieli rozliczać się w zakładach pracy czy miejscowych komitetach. W niektórych okolicach ptaki całkowicie zniknęły i cieszono się, ileż to ryżu więcej będzie dla ludzi. W następnym roku nastała niespotykana plaga much i koników polnych i w rezultacie stracono o wiele więcej, niż wyjadały ptaki. I znowu wszyscy łapali much na chwałę Mao wielkim nakładem sił i czasu, a ptaki robiły to za darmo. No, prawie...
Zaglądam na różne grupy ogrodnicze i widzę, jak krucha jest chęć ludzi do uprawy ekologicznej. Tak, chcą mieć zdrowe warzywa, ale wystarczy, że pojawi się cień jakiejś choroby czy szkodnika, kiedy zaczynają panikować no i cóż - sięgają po chemię. Eliminują krety, a potem dziwią się, że zbiory zjada im turkuć podjadek. Zabijają niewinne zaskrońce, bo boją się węży, wyrzucają ich jaja z kompostu, a potem dziwią się, że mają nornice. Sięgają więc po środki przeciw nornicom. A kostki domina padają, padają, padają... W końcu nie można już obejść się bez chemii. Wpadają ludziska w panikę na widok kolonii mszyc na liściach, pryskają chemią, nie bacząc, że zabijają też larwy biedronek i złotooków, które by im tę populację mszyc zmniejszyły za darmo...
Oczywiście są też plagi niezawinione przez ogrodników, choć zawinione przez człowieka, jak hiszpańskie ślimaki, które w niektórych okolicach pożerają wszystko, co zielone. Żal mi tych ludzi, bo tu jest u nas w tej chwili jedna tylko rada: kaczki biegusy, które je pożerają. W swojej ojczyźnie te ślimaki mają naturalnych wrogów, nie tylko drapieżniki, ale też nicienie i organizmy, które na nich pasożytują, nie są więc zbyt wielkim problemem. U nas tych wrogów naturalnych chwilowo nie ma, ale cierpliwości - przyroda nie znosi próżni, niedługo się znajdą tak czy inaczej. W niektórych rejonach ich ilość już zaczyna spadać.
I tu pojawia się słowo-klucz: cierpliwość. Aby naprawić podartą koronkę powiązań trzeba czasu. Trzeba też mądrości, a tę zdobywa się przez obserwację. Wiadomo, że w pierwszych trzech latach po przestawieniu się z chemii na ogrodnictwo czy rolnictwo naturalne mogą wystąpić masywne ataki szkodników. Pomału jednak organizm Matki - Przyrody wraca do równowagi, wszystko istnieje, ale nie ma plag. No, chyba że plaga suszy czy powodzie, ale to już inna rzecz.
W naszym społeczeństwie istnieje kult choroby, podczas gdy natura uprawia kult zdrowia. Jesteśmy tak dogłębnie przekonani, że trzeba leczyć, pryskać, sypać, bo przecież natura jest chora, że dla wielu z nas przejście na ekologię oznacza zastąpienie środków chemicznych środkami ekologicznymi. Stąd furorę robią przepisy na różne gnojówki, napary i inne bakcyle w proszku. Tymczasem należy dążyć do tego, żeby obejść się bez tego, żeby pozwolić naturze działać. Czasem tylko, w wyjątkowych okolicznościach, dajemy maleńką pomoc, jak np. opryskanie drożdżami pomidorów przy niesprzyjającej pogodzie.
Szanujmy wszelkie życie, od bakterii glebowych do kretów, wężów, jeży i ptaków. Zapewnijmy im warunki do życia, ale nie asystujmy za bardzo. Przyroda pozbywa się organizmów chorych, niepotrzebnych lub w nadmiarze.
Pewna znajoma dokarmia jeże na swojej działce kocim żarciem. Nie mówiąc już o tym, że kocie żarcie, choć smakowite, jest dla nich wysoko szkodliwe, bo zapycha nie dostarczając potrzebnych składników, to nażarte jeże nie chcą polować. Potem taka osoba dziwi się, że jeże nie chcą jeść ślimaków. A potem te "ukochane" jeżyki umierają w męczarniach z jelitami zapchanymi kocim żarciem, którego nie mogą strawić, albo nękane wyniszczającą biegunką.
Jak radzi Fukuoka - nie zastanawiajmy się nad tym, co możemy zrobić, ale nad tym, CZEGO MOŻEMY NIE ZROBIĆ. I róbmy tylko to, co jest konieczne. I tak będzie tego po kokardę...
Kierując się rozwagą i pomyślunkiem osiągnęłam taki stopień równowagi w ogrodzie, że nie stosuję ŻADNYCH lekarstw. Sąsiedztwo roślin, obecność dzikich ziół, żywopłoty, cała wesoła hałastra dzikich zwierząt i zwierzątek dba o to, żeby żadna choroba czy szkodnik nie rozplenił się zbytnio. A jeśli coś uparcie choruje i nie chce rosnąć, mimo dobrego sąsiedztwa, pielęgnacji, karmienia i w razie potrzeby podlewania, to rezygnuję z tego, bo wiem, że tutejszy biotop po prostu temu nie odpowiada. Zastępuję to czymś innym, równie smakowitym czy ładnym, ale rosnącym zdrowo. Tak zrezygnowałam z brzoskwiń, którym ani ziemia ani klimat nie odpowiadają, a w zamian mam winogrona, jarzębinogrusze, świdośliwy, renklody i masę innych. Ja dostarczam im tylko próchnicę i wodę w razie potrzeby, pielę trochę, żeby nie zostały zagłuszone, sadzę gatunki sprzyjające i w sumie to wszystko. Ale dojście do takiej równowagi zajęło nam około 7 lat....
Wiadomo, że jeśli chcemy mieć mądre dziecko, to nie należy za niego odrabiać lekcji, ale trzeba go zainteresować światem, podsunąć książki, rozmawiać. Towarzyszyć mu. Nie odrabiajmy więc lekcji za Przyrodę, ale asystujmy jej i pozwólmy działać po swojemu. Ona jest miriady lat starsza od nas, wie, co robić.
Wystarczy poruszyć jeden element, wyeliminować go i cała konstrukcja się chwieje. Wystarczy wyeliminować lub nieostrożnie wprowadzić jeden organizm i zaczynają się plagi i nieszczęścia.
Przykład: w pewnej wiosce wyeliminowano koty wolno żyjące, bo "niszczą ptaki". Po eliminacji kotów nastała plaga gryzoni, które do tej pory występowały nielicznie. Wytruto więc gryzonie w wojnie totalnej. W następnym roku nie obrodziły rośliny strączkowe, które były podstawą upraw w tamtym regionie. Znikła z łąk koniczyna. Dlaczego? Bo rośliny motylkowe zapylane są przez trzmiele, tylko one mają dość długie ssawki, żeby tego dokonać. A trzmiele żyją w opuszczonych mysich norkach. Zabrakło myszy = zabrakło norek = zabrakło trzmieli = motylkowe nie zostały zapylone.
Inny przykład: w Chinach jakiś "geniusz" obliczył kiedyś, ile ziarna nadermno zjadają ptaki. Postanowiono pozbyć się ptaków. Wszyscy Chińczycy rozpoczęli masakrę, zabijano ptaki, wycinano drzewa, na których przesiadywały. Dzieci dostawały w szkole nagrody za przyniesione martwe ptaki, dorośli musieli rozliczać się w zakładach pracy czy miejscowych komitetach. W niektórych okolicach ptaki całkowicie zniknęły i cieszono się, ileż to ryżu więcej będzie dla ludzi. W następnym roku nastała niespotykana plaga much i koników polnych i w rezultacie stracono o wiele więcej, niż wyjadały ptaki. I znowu wszyscy łapali much na chwałę Mao wielkim nakładem sił i czasu, a ptaki robiły to za darmo. No, prawie...
Zaglądam na różne grupy ogrodnicze i widzę, jak krucha jest chęć ludzi do uprawy ekologicznej. Tak, chcą mieć zdrowe warzywa, ale wystarczy, że pojawi się cień jakiejś choroby czy szkodnika, kiedy zaczynają panikować no i cóż - sięgają po chemię. Eliminują krety, a potem dziwią się, że zbiory zjada im turkuć podjadek. Zabijają niewinne zaskrońce, bo boją się węży, wyrzucają ich jaja z kompostu, a potem dziwią się, że mają nornice. Sięgają więc po środki przeciw nornicom. A kostki domina padają, padają, padają... W końcu nie można już obejść się bez chemii. Wpadają ludziska w panikę na widok kolonii mszyc na liściach, pryskają chemią, nie bacząc, że zabijają też larwy biedronek i złotooków, które by im tę populację mszyc zmniejszyły za darmo...
Oczywiście są też plagi niezawinione przez ogrodników, choć zawinione przez człowieka, jak hiszpańskie ślimaki, które w niektórych okolicach pożerają wszystko, co zielone. Żal mi tych ludzi, bo tu jest u nas w tej chwili jedna tylko rada: kaczki biegusy, które je pożerają. W swojej ojczyźnie te ślimaki mają naturalnych wrogów, nie tylko drapieżniki, ale też nicienie i organizmy, które na nich pasożytują, nie są więc zbyt wielkim problemem. U nas tych wrogów naturalnych chwilowo nie ma, ale cierpliwości - przyroda nie znosi próżni, niedługo się znajdą tak czy inaczej. W niektórych rejonach ich ilość już zaczyna spadać.
I tu pojawia się słowo-klucz: cierpliwość. Aby naprawić podartą koronkę powiązań trzeba czasu. Trzeba też mądrości, a tę zdobywa się przez obserwację. Wiadomo, że w pierwszych trzech latach po przestawieniu się z chemii na ogrodnictwo czy rolnictwo naturalne mogą wystąpić masywne ataki szkodników. Pomału jednak organizm Matki - Przyrody wraca do równowagi, wszystko istnieje, ale nie ma plag. No, chyba że plaga suszy czy powodzie, ale to już inna rzecz.
W naszym społeczeństwie istnieje kult choroby, podczas gdy natura uprawia kult zdrowia. Jesteśmy tak dogłębnie przekonani, że trzeba leczyć, pryskać, sypać, bo przecież natura jest chora, że dla wielu z nas przejście na ekologię oznacza zastąpienie środków chemicznych środkami ekologicznymi. Stąd furorę robią przepisy na różne gnojówki, napary i inne bakcyle w proszku. Tymczasem należy dążyć do tego, żeby obejść się bez tego, żeby pozwolić naturze działać. Czasem tylko, w wyjątkowych okolicznościach, dajemy maleńką pomoc, jak np. opryskanie drożdżami pomidorów przy niesprzyjającej pogodzie.
Szanujmy wszelkie życie, od bakterii glebowych do kretów, wężów, jeży i ptaków. Zapewnijmy im warunki do życia, ale nie asystujmy za bardzo. Przyroda pozbywa się organizmów chorych, niepotrzebnych lub w nadmiarze.
Pewna znajoma dokarmia jeże na swojej działce kocim żarciem. Nie mówiąc już o tym, że kocie żarcie, choć smakowite, jest dla nich wysoko szkodliwe, bo zapycha nie dostarczając potrzebnych składników, to nażarte jeże nie chcą polować. Potem taka osoba dziwi się, że jeże nie chcą jeść ślimaków. A potem te "ukochane" jeżyki umierają w męczarniach z jelitami zapchanymi kocim żarciem, którego nie mogą strawić, albo nękane wyniszczającą biegunką.
Jak radzi Fukuoka - nie zastanawiajmy się nad tym, co możemy zrobić, ale nad tym, CZEGO MOŻEMY NIE ZROBIĆ. I róbmy tylko to, co jest konieczne. I tak będzie tego po kokardę...
Kierując się rozwagą i pomyślunkiem osiągnęłam taki stopień równowagi w ogrodzie, że nie stosuję ŻADNYCH lekarstw. Sąsiedztwo roślin, obecność dzikich ziół, żywopłoty, cała wesoła hałastra dzikich zwierząt i zwierzątek dba o to, żeby żadna choroba czy szkodnik nie rozplenił się zbytnio. A jeśli coś uparcie choruje i nie chce rosnąć, mimo dobrego sąsiedztwa, pielęgnacji, karmienia i w razie potrzeby podlewania, to rezygnuję z tego, bo wiem, że tutejszy biotop po prostu temu nie odpowiada. Zastępuję to czymś innym, równie smakowitym czy ładnym, ale rosnącym zdrowo. Tak zrezygnowałam z brzoskwiń, którym ani ziemia ani klimat nie odpowiadają, a w zamian mam winogrona, jarzębinogrusze, świdośliwy, renklody i masę innych. Ja dostarczam im tylko próchnicę i wodę w razie potrzeby, pielę trochę, żeby nie zostały zagłuszone, sadzę gatunki sprzyjające i w sumie to wszystko. Ale dojście do takiej równowagi zajęło nam około 7 lat....
Wiadomo, że jeśli chcemy mieć mądre dziecko, to nie należy za niego odrabiać lekcji, ale trzeba go zainteresować światem, podsunąć książki, rozmawiać. Towarzyszyć mu. Nie odrabiajmy więc lekcji za Przyrodę, ale asystujmy jej i pozwólmy działać po swojemu. Ona jest miriady lat starsza od nas, wie, co robić.