Felerem jest wiatr, wiatrzysko, dujawica i jak to tam jeszcze zwał. Nie daje nam spokoju od przeszło 2 tygodni.
Tak to wygląda u nas... Wciska się wszędzie, hula po domu i ziębi o wiele bardziej, niż niewielki w końcu mróz (dziś - 16 stopni). Mamy tylko jeden piec z prawdziwego zdarzenia, jest wydajny ( 3 godziny palenia na 24 grzania), ale nie wystarczy na ogrzanie całego domu w tych warunkach. Dwa inne paleniska to kuchnia kaflowa i skandynawski żeleźniak. Oba dobrze grzeją, ale tylko wtedy, kiedy się w nich pali. Jeśli tylko ogień zgaśnie, to ten p... wiatr wciska się kominem i piecyk zieje mrozem. Dziś zamarzła nam woda w rurach, w miejscu, gdzie odchodzą połączenia na strych. W domu jest 12 stopni i coraz trudniej go ogrzać, nawet przy wszystkich paleniskach działających. Na szczęście powoli temperatura w domu się podnosi, choć opał znika w trybie niepokojącym.
Sam mróz, nawet większy, nie byłby nam straszny, gdyby nie ten wiatr! A na dodatek temperatura na dworze, zamiast rosnąć - spada. W tej chwili przekroczyła już -17.
No i z tego powodu nie mogę posiać selera, choć czas już po temu. A nie mogę, bo seler do kiełkowania potrzebuje stałej temperatury około 20 stopni.
W ogóle to dość duże wymagania ma ten seler, bo po pierwsze - nasion nie należy przykrywać ziemią, tylko ugnieść. Światło potrzebne im jest do kiełkowania. Po drugie spryskiwać trzeba go wodą delikatnie, tak, żeby nie było za dużo (bo gnije) ani za mało (bo obumiera). Po trzecie - ta temperatura dość wysoka, no nie musi być stale 20 stopni, przekonałam się, ale tak średnio to powinno. Mimo to kiełkuje nierówno, taka jego uroda. Na dokładkę trzeba go przepikowywać, bo nasionka są super drobne, a roślina rośnie szybko, kiedy już wykiełkuje.
Za to jaka satysfakcja, kiedy uda się mieć własne flance!
Ja robię to tak: sieję w wilgotnej ziemi w niewielkim pojemniku (może być po pieczarkach), ugniatam leciutko nasiona drewnianym klockiem, przykrywam luźno drugim takim pojemnikiem i stawiam przy piecu. Nie na piecu, bo za gorąco, ale obok. Podlewam pryskając delikatnie zraszaczem kilka razy dziennie. I znowu - nie przelać, bo dostanie "czarnej nóżki", używać letniej, odstałej wody, żeby szoku z zimna nie dostał itp.)
Teraz trzeba cierpliwie czekać, bo jaśnie seler się nie spieszy. Czasem miną nawet 3 tygodnie, zanim wystawi kiełki z ziemi.
Kiedy nasionka skiełkują, przenoszę je na widne okno w najcieplejszym pomieszczeniu. Potem pozostaje jeszcze przepikowanie. Czasem je robię, czasem nie - zależy to od gęstości wschodów.
Mimo tych wszystkich komplikacji lubię siać to warzywko, czuję wtedy, że wiosna zbliża się coraz bardziej, choć za oknem zima. No i satysfakcja jest niesamowita, kiedy się uda.
A jak już ziemia się ogrzeje - seler idzie na wały w towarzystwie pora i kapusty. Można go także posadzić przy pomidorach. Zawsze w bardzo bogatej glebie, bo żarłoczny jest. Za to jak już wyrośnie, to jest wspaniały, aromatyczny i łagodny. Uwielbiam go jeść na surowo, podobnie jak wszystkie własne warzywa.
Jedna uwaga: jeśli nie macie własnego kompostu zachomikowanego gdzieś do robienia rozsady i musicie kupować, to zwracajcie dobrze uwagę na to, co kupujecie. Ziemia kompostowa, sprzedawana w workach, często jest robiona na bazie miejskich ścieków przy oczyszczalniach, zwłaszcza ta najtańsza. Śmierdzi potem niesamowicie, o zawartości różnych świństw już nie mówiąc.
A teraz lecę się grzać do innego pomieszczenia, bo komputer stoi w najzimniejszym miejscu!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
czwartek, 30 stycznia 2014
sobota, 25 stycznia 2014
Mózg w brzuchu
Tak się jakoś składa, że ostatnio coraz więcej rzeczy, o których się dowiaduję (chodzi głównie o odkrycia naukowe i badania), wiąże się z moim sposobem na życie, czyli uprawianiem zdrowej żywności.
Polskiej telewizji nie oglądam w ogóle i nie czuję jej braku, natomiast mój mąż ogląda telewizję francuską, zwłaszcza kanał "Arte", na którym są bardzo ciekawe reportaże. Także i ja się czasem załapię na coś interesującego.
Wczoraj był bardzo ciekawy reportaż o tym, jak odkryto, że nasz mózg ma swoją wcale niebagatelną filię w naszym brzuchu, a dokładniej mówiąc - w jelitach. Istnieją tam identyczne, jak w mózgu, zwoje nerwowe, które posługują się takimi samymi neuroprzekaźnikami (głównie serotoniną) oraz mają liczne powiązania z mózgiem w głowie.
Pomijając cały skomplikowany wywód - jest tak, że od zadowolenia tego "brzusznego mózgu" zależy nie tylko nasze zdrowie, ale też ogólne samopoczucie, a nawet charakter.
Z kolei "mózg brzuszny" jest zadowolony wtedy, kiedy bakterie symbiotyczne, żyjące w naszych jelitach, są zadowolone. A bakterie są zadowolone, kiedy odżywiamy się zdrowo i ekologicznie. Czyli kiedy mamy dostęp do dużej ilości zdrowych i świeżych warzyw i owoców, czyli najlepiej kiedy mamy swój ogród. Co było do udowodnienia, hi hi hi.
Według badań bardzo poważnych naukowców złe odżywianie odpowiedzialne jest za dużą ilość nerwic lękowych, depresji, zniechęceń i ogólnego "rozbicia". Pokazano nam dwie myszki z tego samego miotu. Obie były traktowane tak samo, żyły w takich samych warunkach, tylko jedna była żywiona zdrowym, ekologicznym jedzeniem (ziarna, warzywa i owoce), a druga śmieciowym jedzeniem wysokoprzetworzonym i nafaszerowanym chemią.. Ta od zdrowego jedzenia, wypuszczona na wybieg, interesowała się wszystkim, rozglądała, wręcz zaczepiała ludzi. Ta od śmieciowego jedzenia uciekła do kryjówki i nie chciała z niej wyjść. Eksperyment prawdopodobnie był powtarzany setki, jeśli nie tysiące razy i za każdym razem wyniki są podobne. Daje do myślenia, prawda?
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powrót do ziemi, do uprawy własnej żywności, jest dla nas jedynym ratunkiem i gwarantem zdrowia nie tylko fizycznego, ale też psychicznego oraz po prostu szczęścia. Jeszcze nigdy jakieś lekarstwo nie było tak wszechstronne, jak uprawa własnego ogrodu! Bo to i ruch na świeżym powietrzu, którego nam brakuje, i zdrowe jedzenie, żeby nasz mózg brzuszny był zadowolony, i aromatoterapia, i więzy rodzinne....
A co mają robić ludzie mieszkający w blokach? Tutaj także są sposoby - istnieją przecież działki, można też zaprzyjaźnić się z kimś, kto ma dużo ziemi i nie daje rady jej uprawiać, można w końcu wejść w kontakt z ogrodnikami takimi, jak my, gdzie za pomoc w ogrodzie można wyjechać z koszem warzyw i owoców. W końcu można kupić bezpośrednio od rolnika, do którego mamy zaufanie. Może mieć certyfikat ekologiczny lub nie (wielu o to się nie stara ze względu na koszty), ważne, jak są uprawiane rośliny.
Kiedy byłam dzieckiem, działki pracownicze służyły głównie do uprawy żywności. Po powrocie do Polski przeżyłam szok, widząc, że prawie nikt nie uprawia już warzyw, tylko ogródki dekoracyjne. Teraz na szczęście ludzie wracają do warzyw i owoców, a ogrody nic nie straciły na urodzie.
Niedługo wiosna. Czas więc chwycić za motyki i wygospodarować choćby kilka grządek ze zdrowymi warzywami na dobry początek.
Polskiej telewizji nie oglądam w ogóle i nie czuję jej braku, natomiast mój mąż ogląda telewizję francuską, zwłaszcza kanał "Arte", na którym są bardzo ciekawe reportaże. Także i ja się czasem załapię na coś interesującego.
Wczoraj był bardzo ciekawy reportaż o tym, jak odkryto, że nasz mózg ma swoją wcale niebagatelną filię w naszym brzuchu, a dokładniej mówiąc - w jelitach. Istnieją tam identyczne, jak w mózgu, zwoje nerwowe, które posługują się takimi samymi neuroprzekaźnikami (głównie serotoniną) oraz mają liczne powiązania z mózgiem w głowie.
Pomijając cały skomplikowany wywód - jest tak, że od zadowolenia tego "brzusznego mózgu" zależy nie tylko nasze zdrowie, ale też ogólne samopoczucie, a nawet charakter.
Z kolei "mózg brzuszny" jest zadowolony wtedy, kiedy bakterie symbiotyczne, żyjące w naszych jelitach, są zadowolone. A bakterie są zadowolone, kiedy odżywiamy się zdrowo i ekologicznie. Czyli kiedy mamy dostęp do dużej ilości zdrowych i świeżych warzyw i owoców, czyli najlepiej kiedy mamy swój ogród. Co było do udowodnienia, hi hi hi.
Według badań bardzo poważnych naukowców złe odżywianie odpowiedzialne jest za dużą ilość nerwic lękowych, depresji, zniechęceń i ogólnego "rozbicia". Pokazano nam dwie myszki z tego samego miotu. Obie były traktowane tak samo, żyły w takich samych warunkach, tylko jedna była żywiona zdrowym, ekologicznym jedzeniem (ziarna, warzywa i owoce), a druga śmieciowym jedzeniem wysokoprzetworzonym i nafaszerowanym chemią.. Ta od zdrowego jedzenia, wypuszczona na wybieg, interesowała się wszystkim, rozglądała, wręcz zaczepiała ludzi. Ta od śmieciowego jedzenia uciekła do kryjówki i nie chciała z niej wyjść. Eksperyment prawdopodobnie był powtarzany setki, jeśli nie tysiące razy i za każdym razem wyniki są podobne. Daje do myślenia, prawda?
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powrót do ziemi, do uprawy własnej żywności, jest dla nas jedynym ratunkiem i gwarantem zdrowia nie tylko fizycznego, ale też psychicznego oraz po prostu szczęścia. Jeszcze nigdy jakieś lekarstwo nie było tak wszechstronne, jak uprawa własnego ogrodu! Bo to i ruch na świeżym powietrzu, którego nam brakuje, i zdrowe jedzenie, żeby nasz mózg brzuszny był zadowolony, i aromatoterapia, i więzy rodzinne....
A co mają robić ludzie mieszkający w blokach? Tutaj także są sposoby - istnieją przecież działki, można też zaprzyjaźnić się z kimś, kto ma dużo ziemi i nie daje rady jej uprawiać, można w końcu wejść w kontakt z ogrodnikami takimi, jak my, gdzie za pomoc w ogrodzie można wyjechać z koszem warzyw i owoców. W końcu można kupić bezpośrednio od rolnika, do którego mamy zaufanie. Może mieć certyfikat ekologiczny lub nie (wielu o to się nie stara ze względu na koszty), ważne, jak są uprawiane rośliny.
Kiedy byłam dzieckiem, działki pracownicze służyły głównie do uprawy żywności. Po powrocie do Polski przeżyłam szok, widząc, że prawie nikt nie uprawia już warzyw, tylko ogródki dekoracyjne. Teraz na szczęście ludzie wracają do warzyw i owoców, a ogrody nic nie straciły na urodzie.
Niedługo wiosna. Czas więc chwycić za motyki i wygospodarować choćby kilka grządek ze zdrowymi warzywami na dobry początek.
środa, 22 stycznia 2014
W styczniu - tyczki tnij!
Teraz, kiedy w końcu zima zagościła i soki w drzewach stanęły, nadszedł dobry moment na cięcie wikliny, leszczyny i innych "tyczek", które mogą przydać się w ogrodzie.
A przydają się często - do plecenia płotków, jako wsporniki do fasoli, grochu, ogórków, nasturcji, wilca i innych. Można z nich pleść całkiem wysokie konstrukcje, uzupełniając długość.
Jak sami widzicie, pleść można różne rzeczy i w różnym stylu. Na płotki potrzeba baaardzo dużo gałęzi i cierpliwości, natomiast różne stożki kopuły dla roślin pnących realizuje się szybko i tam gdzie nam się podoba.
Taki szałas może służyć dzieciom (zwłaszcza obrośnięty pnączami), albo po prostu zmęczonej ogrodniczce jako ochrona przed słonecznym skwarem.
Może też ocieniać kompostownik, jednocześnie służąc za podporę kwiatom lub warzywom.
tutaj jest niezbyt estetycznie powiązany sznurkami, ale można zrobić to tylko splatając odpowiednio gałązki.
Takie konstrukcje, "pnące się wzwyż" nadają ogrodowi swoistego uroku.
Niestety, plecionki nie są zbyt trwałe, dlatego w tej chwili nie robię większych projektów, a tylko "wieże", których nie żal zużyć na podpałkę po 1-2 sezonach. Wyglądają bardzo stylowo, a że roślin pnących u mnie nie brakuje, to zawsze się przydają. Nie tylko groch i fasola, ale też ogórki i dynie chętnie pną się do słońca, a co ważniejsze - są wtedy mniej narażone na mączniaka i inne choroby. One lubią mieć nogi w wilgoci, ale wiatr w czuprynach.
Szczególnie ta "wieża" po prawej jest przydatna, a poza tym zajmuje mało miejsca. Oczywiście nie musi stać w donicy, można ją ulokować od razu na grządce.
Prawda, że piękne?
Zdjęcia znalazłam w necie, bo moje konstrukcje albo są na aparacie kliszowym, albo wręcz odeszły w niebyt bez uwiecznienia na obrazku.
Jeśli chcemy zrobić plecione grządki, to z doświadczenia nie polecam wikliny - jest nietrwała i ma skłonności do rośnięcia. Trwalsze są obramowania uplecione z grubszych drążków, jak na zdjęciu obok. Dobre są wszystkie drzewa znane jako twarde - dąb, jesion, olcha, buk i inne. Tutaj na zdjęciu są z korą, ale lepiej jest korę zedrzeć i to już teraz, po zbiorach, a tyczki lekko podsuszyć. Można je ustawić pionowo nawet na dworze, lepiej jednak w stodole lub innym budynku. wtedy jest szansa, że przetrwają kilka lat.
A przydają się często - do plecenia płotków, jako wsporniki do fasoli, grochu, ogórków, nasturcji, wilca i innych. Można z nich pleść całkiem wysokie konstrukcje, uzupełniając długość.
Jak sami widzicie, pleść można różne rzeczy i w różnym stylu. Na płotki potrzeba baaardzo dużo gałęzi i cierpliwości, natomiast różne stożki kopuły dla roślin pnących realizuje się szybko i tam gdzie nam się podoba.
Taki szałas może służyć dzieciom (zwłaszcza obrośnięty pnączami), albo po prostu zmęczonej ogrodniczce jako ochrona przed słonecznym skwarem.
Może też ocieniać kompostownik, jednocześnie służąc za podporę kwiatom lub warzywom.
tutaj jest niezbyt estetycznie powiązany sznurkami, ale można zrobić to tylko splatając odpowiednio gałązki.
Takie konstrukcje, "pnące się wzwyż" nadają ogrodowi swoistego uroku.
Niestety, plecionki nie są zbyt trwałe, dlatego w tej chwili nie robię większych projektów, a tylko "wieże", których nie żal zużyć na podpałkę po 1-2 sezonach. Wyglądają bardzo stylowo, a że roślin pnących u mnie nie brakuje, to zawsze się przydają. Nie tylko groch i fasola, ale też ogórki i dynie chętnie pną się do słońca, a co ważniejsze - są wtedy mniej narażone na mączniaka i inne choroby. One lubią mieć nogi w wilgoci, ale wiatr w czuprynach.
Szczególnie ta "wieża" po prawej jest przydatna, a poza tym zajmuje mało miejsca. Oczywiście nie musi stać w donicy, można ją ulokować od razu na grządce.
Prawda, że piękne?
Zdjęcia znalazłam w necie, bo moje konstrukcje albo są na aparacie kliszowym, albo wręcz odeszły w niebyt bez uwiecznienia na obrazku.
Jeśli chcemy zrobić plecione grządki, to z doświadczenia nie polecam wikliny - jest nietrwała i ma skłonności do rośnięcia. Trwalsze są obramowania uplecione z grubszych drążków, jak na zdjęciu obok. Dobre są wszystkie drzewa znane jako twarde - dąb, jesion, olcha, buk i inne. Tutaj na zdjęciu są z korą, ale lepiej jest korę zedrzeć i to już teraz, po zbiorach, a tyczki lekko podsuszyć. Można je ustawić pionowo nawet na dworze, lepiej jednak w stodole lub innym budynku. wtedy jest szansa, że przetrwają kilka lat.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Z czym do ogrodu?
U nas zima już na całego, mróz do -15 stopni, zimny wiatr i sporo śniegu. Dziś czyściliśmy drogę dojazdową z zasp - bagatela, "tylko" ponad 300 metrów. Słoneczko świeci wesoło, robota przyjemna i rozgrzewająca, tylko moje plecy jej nie lubią. Rozbolały, jak szalone.
Podobnie jest podczas prac w ogrodzie, dlatego wymyślam różne sposoby. Najgorsza dla mnie jest pozycja na pół schylona, mogę pracować bez bólu stojąc prosto, klęcząc lub siedząc.
Do pielenia używam więc małej motyczki na długim trzonku, takim, który pozwala mi pracować w pozycji wyprostowanej. Mam dwie takie motyczki - jedną szerszą, drugą małą. Zmieniłam im trzonki na odpowiednio długie, wyostrzyłam jak noże i tylko czekam na słoneczną, suchą pogodę. Wtedy podcinam młode chwasty, przeciągając motyczkę tuż pod powierzchnią ziemi między rzędami. Nie zbieram, tylko zostawiam do wyschnięcia jako początek ściółki. Idzie to bardzo szybko, w kilka minut cały warzywnik jest zrobiony.
Pozostaje tylko wyrwać ręcznie chwasty rosnące w rzędach, więc kładę na ziemię worek z sianem jako poduszkę pod kolana i wyrywam spokojnie, składając do wiadra. Bardzo lubię tę pracę, bo mogę sobie klęczeć albo siedzieć, albo schylać się, w zależności od chęci, a zawsze blisko ziemi, schowana w roślinach.
Kiedy siewki podrosną, zaczynam dawać między rzędami ściółkę. W moim przypadku jest to rozdrobniona trawa z kosiarki, bo mamy spore podwórze do regularnego koszenia i jeszcze trawnik przy altanie. Daję ją cienką warstwą, żeby się nie zaparzyła, i dokładam co najmniej raz w tygodniu, w zasadzie przy każdym koszeniu.
Wyrośnięte rośliny dają sobie radę nawet, kiedy rośnie między nimi trochę chwastów, więc po połowie lata wyrywam tylko największe chwaściska. W przypadku wysadzanych flanców - dynie, cukinie, kapusta, selery i inne - ściółkuję natychmiast i to grubszym materiałem, czyli sianem lub słomą, ewentualnie liśćmi z zeszłego roku.
Druga strona małej motyczki, ta ze szpicem, służy mi do znaczenia rowków, w które wsiewam nasiona, potem przykrywam je leciutko i ugniatam drugą stroną motyczki.
Od dwóch lat nie motykuję też ziemniaków. Układam je w bruzdy i przysypuję lekko ziemią, następnie ściółkuję. Zamiast motykować i obsypywać, po prostu dokładam kilka razy w sezonie warstwę ściółki. Bardzo łatwo wybiera się ziemniaki tak rosnące, praktycznie można robić to gołymi rękami.
Motyczka służy mi też do spulchniania ziemi na grządkach wiosną. Nie kopię, tylko lekko spulchniam i zagrabiam. Ziemia jest już tak żywa i żyzna, że to w zupełności wystarcza.
Innym uniwersalnym narzędziem jest "croc", czyli takie zagięte pod prostym kątem widły, podobne do tych na zdjęciu. Tyle tylko, że nasze są bardziej solidne i zęby mają bliżej siebie, są też trochę węższe. Nasze przywieźliśmy z Francji, wydaje się, że w Polsce są nie do znalezienia. Można nimi wyrywać uparte kępy trawy, można rozluźniać czy wręcz przekopywać ziemię, a na koniec można ją ładnie zagrabić i wyrównać.
Do wykopywania większych roślin czy do przekopania ziemi w celu wydobycia z niej korzeni chwastów (bardzo przydatne przy zakładaniu nowego ogrodu) dobre są widły szerokozębne. Także na ciężkiej, gliniastej ziemi kopie się nimi łatwiej, niż szpadlem i od razu rozbija grudy. Oczywiście z czasem są coraz mniej potrzebne.
Jeszcze tylko ostry szpadel do kopania dołków pod drzewa i krzewy oraz grabie, przydatne do zgrabiania ściółki lub liści. I w zasadzie podstawowy zestaw narzędzi ogrodniczych jest w komplecie. A nie, zapomniałam jeszcze o sekatorze, bez którego każdy ogrodnik czuje się jak goły. Jeśli ktoś ma drzewa, to przydatna jest też jeszcze niewielka piła.
Podobnie jest podczas prac w ogrodzie, dlatego wymyślam różne sposoby. Najgorsza dla mnie jest pozycja na pół schylona, mogę pracować bez bólu stojąc prosto, klęcząc lub siedząc.
Do pielenia używam więc małej motyczki na długim trzonku, takim, który pozwala mi pracować w pozycji wyprostowanej. Mam dwie takie motyczki - jedną szerszą, drugą małą. Zmieniłam im trzonki na odpowiednio długie, wyostrzyłam jak noże i tylko czekam na słoneczną, suchą pogodę. Wtedy podcinam młode chwasty, przeciągając motyczkę tuż pod powierzchnią ziemi między rzędami. Nie zbieram, tylko zostawiam do wyschnięcia jako początek ściółki. Idzie to bardzo szybko, w kilka minut cały warzywnik jest zrobiony.
Pozostaje tylko wyrwać ręcznie chwasty rosnące w rzędach, więc kładę na ziemię worek z sianem jako poduszkę pod kolana i wyrywam spokojnie, składając do wiadra. Bardzo lubię tę pracę, bo mogę sobie klęczeć albo siedzieć, albo schylać się, w zależności od chęci, a zawsze blisko ziemi, schowana w roślinach.
Kiedy siewki podrosną, zaczynam dawać między rzędami ściółkę. W moim przypadku jest to rozdrobniona trawa z kosiarki, bo mamy spore podwórze do regularnego koszenia i jeszcze trawnik przy altanie. Daję ją cienką warstwą, żeby się nie zaparzyła, i dokładam co najmniej raz w tygodniu, w zasadzie przy każdym koszeniu.
Wyrośnięte rośliny dają sobie radę nawet, kiedy rośnie między nimi trochę chwastów, więc po połowie lata wyrywam tylko największe chwaściska. W przypadku wysadzanych flanców - dynie, cukinie, kapusta, selery i inne - ściółkuję natychmiast i to grubszym materiałem, czyli sianem lub słomą, ewentualnie liśćmi z zeszłego roku.
Druga strona małej motyczki, ta ze szpicem, służy mi do znaczenia rowków, w które wsiewam nasiona, potem przykrywam je leciutko i ugniatam drugą stroną motyczki.
Od dwóch lat nie motykuję też ziemniaków. Układam je w bruzdy i przysypuję lekko ziemią, następnie ściółkuję. Zamiast motykować i obsypywać, po prostu dokładam kilka razy w sezonie warstwę ściółki. Bardzo łatwo wybiera się ziemniaki tak rosnące, praktycznie można robić to gołymi rękami.
Motyczka służy mi też do spulchniania ziemi na grządkach wiosną. Nie kopię, tylko lekko spulchniam i zagrabiam. Ziemia jest już tak żywa i żyzna, że to w zupełności wystarcza.
Innym uniwersalnym narzędziem jest "croc", czyli takie zagięte pod prostym kątem widły, podobne do tych na zdjęciu. Tyle tylko, że nasze są bardziej solidne i zęby mają bliżej siebie, są też trochę węższe. Nasze przywieźliśmy z Francji, wydaje się, że w Polsce są nie do znalezienia. Można nimi wyrywać uparte kępy trawy, można rozluźniać czy wręcz przekopywać ziemię, a na koniec można ją ładnie zagrabić i wyrównać.
Do wykopywania większych roślin czy do przekopania ziemi w celu wydobycia z niej korzeni chwastów (bardzo przydatne przy zakładaniu nowego ogrodu) dobre są widły szerokozębne. Także na ciężkiej, gliniastej ziemi kopie się nimi łatwiej, niż szpadlem i od razu rozbija grudy. Oczywiście z czasem są coraz mniej potrzebne.
Jeszcze tylko ostry szpadel do kopania dołków pod drzewa i krzewy oraz grabie, przydatne do zgrabiania ściółki lub liści. I w zasadzie podstawowy zestaw narzędzi ogrodniczych jest w komplecie. A nie, zapomniałam jeszcze o sekatorze, bez którego każdy ogrodnik czuje się jak goły. Jeśli ktoś ma drzewa, to przydatna jest też jeszcze niewielka piła.
sobota, 18 stycznia 2014
Siła tworzenia i jasność myśli
Wczorajszy post, z konieczności zbyt krótki, pozostawił pewien niedosyt i uczucie, że nie do końca powiedziałam, o co mi chodzi. I chyba słusznie, bo pojawiły się już w komentarzach zarzuty, że namawiam do marzenia i bujania w obłokach. Tymczasem chodziło mi o nasycenie nas samych i tego, co robimy, czystymi i pozytywnymi emocjami i uczuciami.
Napisałam przecież, że nic się samo nie zrobi. Jest jednak różnica, kiedy np. przygotowujemy posiłek z miłością, wdzięcznością i zadowoleniem, albo tworzymy ogród z ciekawością, zachwytem i wdzięcznością, niż kiedy robimy to samo z wyrachowaniem, niechęcią czy poczuciem krzywdy. Różnica jest tak w nas, jak i w rezultacie naszych działań.
Rudolf Steiner, twórca biodynamiki, zachęcał wszystkich do takiej porannej medytacji (wystarczy 10 minut): spróbujmy myśleć o czymś czy o kimś, kto jest godzien naszej czci, podziwu i zachwytu. Może to być Bóg lub anioł dla wierzących,bogini czy bożek dla pogan, uosobienie sił natury, może to być jakaś idea, jak "czysta miłość", "honor", "piękno", "prawda","oddanie", może to być osoba czy jeszcze coś innego. Ważne, aby wzbudzała w nas poczucie szacunku, czci i miłości.
Ważne jest, aby wznieść się na inny poziom uczuć. Kiedy widzę, jak manipulowani jesteśmy w kierunku napełniania się złymi obrazami i uczuciami - wyrachowaniem, pychą, agresją, niechęcią, poczuciem krzywdy i zniechęcenia, katastrofami, krwią i przemocą, to wiem, że musi być coś na rzeczy. Także zatrute jedzenie i napoje, które wypalają nam mózgi, działają w tym kierunku. Później dziwimy się, jacy ci młodzi są bezduszni i agresywni. A oni po prostu inaczej nie mogą.
Nie możemy zmienić innych, ale możemy zmienić siebie. Nawet jeśli pielęgnowanie takich uczuć, jak wdzięczność, miłość, radość, honor, poczucie godności jest na początku trudne, daje niesłychaną satysfakcję.
Jesteśmy jak szklane naczynia, przez które prześwituje to, co jest w środku. Jeśli ktoś napełnia swoje wnętrze nieczystościami, katastrofami, lękiem, pogardą dla innych i tym podobnymi, to choćby polerował szkło po wierzchu i czuł się większy i lepszy od innych, to zawartość będzie widoczna. Jeśli ktoś napełni się światłem, to też to będzie to widać i czuć.
Nie zawsze jest to łatwe, czasem wymaga wielkiej odwagi tak do przełamywania samego siebie, jak do znoszenia ataków. Jednak jest niesamowicie piękne.
Jeśli namawiam do tworzenia w myślach pięknych obrazów, to nie dla bujania w obłokach, ale dla oczyszczenia siebie samych. A jeśli te obrazy powiązane są z tym, co zamierzamy zrobić lub już robimy, to stają się rzeczywistością. Negatywne obrazy tez mają swoją siłę, chociaż przegrywa ona z siłą Jasności. Może dlatego niektórzy tak bardzo starają się, żebyśmy nie napełniali się światłem i mocą, bo boją się tej siły. Podsuwają nam fałszywe rozwiązania, ale to łatwo przejrzeć, jeśli choć na chwilę uwolni się myśli z kołowrotu zdarzeń. A uwolnić myśli jest stosunkowo łatwo - wystarczy kilka minut wspomnianej medytacji, albo spojrzenie w niebo pełne gwiazd albo w obłoki, wsłuchanie się w wiatr czy szum liści.
Wiele osób mówiło mi, że po spędzeniu odrobiny czasu w lesie albo choćby w naszym ogrodzie, czuły się jakby obmyte wewnętrznie, wyciszone, a zarazem pełne nadziei. Tak działa na otwarte dusze spotkanie z naturą, jej mocą i pięknem.
Czasem, kiedy czuję się przytłoczona i zniechęcona, zastanawiam się, kiedy ostatnio robiłam kąpiel swojej duszy? Kiedy odczuwałam wdzięczność czy zachwyt? Robię więc to jak najszybciej i czuję, jak napełniam się mocą i radością.
Nie neguję istnienia zła czy głupoty, ale po prostu zakazuję im wstępu do siebie. Nie jest to cukierkowe snucie fantazji, ale realna praca nad tym, w jakiej drużynie chcę grać. To biadolenie i załamywanie rąk jest poddaniem się, natomiast szukanie okruchów dobra, piękna i jasności wokół nas, mimo wszytko i przeciw wszystkiemu, jest realną pracą.
Wolę zbierać chwile czystego piękna i zachowywać je jak klejnoty - czyjś uśmiech, pomocną rękę, kroplę rosy w promieniach słońca, płatek śniegu, dziecko tulące się do psa.... niż zbierać obrazy negatywne. wolno mi. Na dokładkę daje mi to zadowolenie i siłę. Też mi wolno. I nam wszystkim wolno tak robić, jeśli tylko zechcemy.
Napisałam przecież, że nic się samo nie zrobi. Jest jednak różnica, kiedy np. przygotowujemy posiłek z miłością, wdzięcznością i zadowoleniem, albo tworzymy ogród z ciekawością, zachwytem i wdzięcznością, niż kiedy robimy to samo z wyrachowaniem, niechęcią czy poczuciem krzywdy. Różnica jest tak w nas, jak i w rezultacie naszych działań.
Rudolf Steiner, twórca biodynamiki, zachęcał wszystkich do takiej porannej medytacji (wystarczy 10 minut): spróbujmy myśleć o czymś czy o kimś, kto jest godzien naszej czci, podziwu i zachwytu. Może to być Bóg lub anioł dla wierzących,bogini czy bożek dla pogan, uosobienie sił natury, może to być jakaś idea, jak "czysta miłość", "honor", "piękno", "prawda","oddanie", może to być osoba czy jeszcze coś innego. Ważne, aby wzbudzała w nas poczucie szacunku, czci i miłości.
Ważne jest, aby wznieść się na inny poziom uczuć. Kiedy widzę, jak manipulowani jesteśmy w kierunku napełniania się złymi obrazami i uczuciami - wyrachowaniem, pychą, agresją, niechęcią, poczuciem krzywdy i zniechęcenia, katastrofami, krwią i przemocą, to wiem, że musi być coś na rzeczy. Także zatrute jedzenie i napoje, które wypalają nam mózgi, działają w tym kierunku. Później dziwimy się, jacy ci młodzi są bezduszni i agresywni. A oni po prostu inaczej nie mogą.
Nie możemy zmienić innych, ale możemy zmienić siebie. Nawet jeśli pielęgnowanie takich uczuć, jak wdzięczność, miłość, radość, honor, poczucie godności jest na początku trudne, daje niesłychaną satysfakcję.
Jesteśmy jak szklane naczynia, przez które prześwituje to, co jest w środku. Jeśli ktoś napełnia swoje wnętrze nieczystościami, katastrofami, lękiem, pogardą dla innych i tym podobnymi, to choćby polerował szkło po wierzchu i czuł się większy i lepszy od innych, to zawartość będzie widoczna. Jeśli ktoś napełni się światłem, to też to będzie to widać i czuć.
Nie zawsze jest to łatwe, czasem wymaga wielkiej odwagi tak do przełamywania samego siebie, jak do znoszenia ataków. Jednak jest niesamowicie piękne.
Jeśli namawiam do tworzenia w myślach pięknych obrazów, to nie dla bujania w obłokach, ale dla oczyszczenia siebie samych. A jeśli te obrazy powiązane są z tym, co zamierzamy zrobić lub już robimy, to stają się rzeczywistością. Negatywne obrazy tez mają swoją siłę, chociaż przegrywa ona z siłą Jasności. Może dlatego niektórzy tak bardzo starają się, żebyśmy nie napełniali się światłem i mocą, bo boją się tej siły. Podsuwają nam fałszywe rozwiązania, ale to łatwo przejrzeć, jeśli choć na chwilę uwolni się myśli z kołowrotu zdarzeń. A uwolnić myśli jest stosunkowo łatwo - wystarczy kilka minut wspomnianej medytacji, albo spojrzenie w niebo pełne gwiazd albo w obłoki, wsłuchanie się w wiatr czy szum liści.
Wiele osób mówiło mi, że po spędzeniu odrobiny czasu w lesie albo choćby w naszym ogrodzie, czuły się jakby obmyte wewnętrznie, wyciszone, a zarazem pełne nadziei. Tak działa na otwarte dusze spotkanie z naturą, jej mocą i pięknem.
Czasem, kiedy czuję się przytłoczona i zniechęcona, zastanawiam się, kiedy ostatnio robiłam kąpiel swojej duszy? Kiedy odczuwałam wdzięczność czy zachwyt? Robię więc to jak najszybciej i czuję, jak napełniam się mocą i radością.
Nie neguję istnienia zła czy głupoty, ale po prostu zakazuję im wstępu do siebie. Nie jest to cukierkowe snucie fantazji, ale realna praca nad tym, w jakiej drużynie chcę grać. To biadolenie i załamywanie rąk jest poddaniem się, natomiast szukanie okruchów dobra, piękna i jasności wokół nas, mimo wszytko i przeciw wszystkiemu, jest realną pracą.
Wolę zbierać chwile czystego piękna i zachowywać je jak klejnoty - czyjś uśmiech, pomocną rękę, kroplę rosy w promieniach słońca, płatek śniegu, dziecko tulące się do psa.... niż zbierać obrazy negatywne. wolno mi. Na dokładkę daje mi to zadowolenie i siłę. Też mi wolno. I nam wszystkim wolno tak robić, jeśli tylko zechcemy.
piątek, 17 stycznia 2014
Siła tworzenia
U nas normalnie zimowo, czyli mrozi (7 na minusie), sypie i trochę wieje. Całkiem niezła pokrywa białego puchu się zebrała, od razu w domu zrobiło się cieplej i zaciszniej. Za oknem gile dokazują w krzewach pęcherznicy, psy i koty oraz mój mąż leżą w rozmaitych kątach domu, mąż na kanapie jednak, nie na dywaniku. Ogień pod płytą i w kozie w dużym pokoju pogaduje sobie i potrzaskuje. Taki tam zimowy obrazek, prawie bajkowy. Niby nic, ale ja go już kiedyś widziałam, tyle że w wyobraźni, w tęsknocie. A potem to, co wymarzyłam, dopieściłam w sferze ducha, stało się ciałem.
Niektórzy dziwili się, że Saba tak szybko znalazła dom i taki porządny - a ja wiedziałam, że taka suma połączonych dobrych myśli musi dać rezultat. To dzięki Wam wszystkim, którzy pomagaliście, udostępnialiście i okazaliście zainteresowanie.
Wierzę, że myślami i pragnieniami można kształtować do pewnego stopnia własną rzeczywistość. Nieraz tego doświadczyłam i wiem, że obowiązują przy tym pewne reguły. Po pierwsze - nasza podświadomość nie zna słowa "nie", więc, więc kiedy myślę "żebym tylko NIE spadła z drabiny", to ona słyszy to "żebym spadła z drabiny". Należy więc tak formułować nasze myśli, aby były obrazami pozytywnymi, a nie zaprzeczeniami.
Kiedy Sylwia chciała pozytywnymi wibracjami naładować wodę (w końcu każda myśl jest zjawiskiem elektromagnetycznym, dającym się mierzyć), na pewno nie tylko powtarzała słowa o wdzięczności i miłości, ale też starała się te uczucia w sobie wzbudzić. Samo powtarzanie słów nie działa, chodzi o prawdę uczuć. Rezultat mogła sama stwierdzić od razu.
No właśnie - uczucia. Powinny być, powinny też być pozytywne. Wiadomo, że posiłek ugotowany z miłością i w spokoju ducha jest smaczniejszy. Obraz, który wywołujemy z miłością - spokojnego domu, pięknego ogrodu, zdrowego dziecka ma duże szanse spełnienia się. Jednak zauważyłam, że zbyt gwałtowne, pomieszane uczucia czy raczej pasje, bardziej przeszkadzają, niż pomagają w tworzeniu. Najfajniejsze są spokojne, pogodne wizje, one też najczęściej się realizują.
Jeśli jednak tylko myślimy, a nic nie robimy, wizje i marzenia pozostają tylko w sferze podświadomości. Powinniśmy być czujni, zobaczyć okazję, jaka się nam zaprezentuje i zabrać się do roboty. Powracając do porównania z posiłkiem - sam się nie zrobi, to my musimy go robić z odpowiednim nastawieniem. Dopiero wtedy jest udany.
Niekiedy, niesieni świętym oburzeniem i zapałem, rzucamy się do walki z czymś albo o coś i dziwimy się, że nie przynosi rezultatów. To coś, wrogie i paskudne, wydaje się natomiast coraz bardziej rosnąć w siłę. Otóż tak jest, bo to zjawisko na ogół jest na tyle silne, że potrafi "żywić się" naszymi emocjami - strachem, obrzydzeniem, poczuciem krzywdy, niechęcią. Zamiast zwalczać nienawistne, to je wzmacniamy. Jaka jest na to rada? NIE KARMIĆ POTWORA. Stwierdzić, że nie jest wart, by tracić nasz cenny czas na niego i zająć się tworzeniem pozytywnej, dobrej wizji i pracować nad nią.
Czyli najlepiej zająć swoje myśli i uczucia, a także ręce tworzeniem czegoś dobrego, harmonijnego i nasyconego dobrymi uczuciami. Taka prosta higiena magii codziennej.
Mam wrażenie, że świat dzisiejszy próbuje za wszelką cenę sprawić, żebyśmy byli, na odwrót, przesyceni złymi myślami i niechęcią. Nie mówi się o tysiącach dobrych, cudownych rodziców, zapewniających swoim dzieciom szczęśliwe dzieciństwo. Mówi się o tej jednostce na milion, która zabiła swoje dziecko. I to mówi się bez przerwy. Nie mówi się o ludziach, którzy zrobili coś pięknego i dobrego (albo rzadko), a o tych, którzy robią źle. Nawet ci, którzy odwołują się do świętego oburzenia ludzi i ich chęci zmiany na lepsze, bazują na wywoływaniu w nich złych emocji i agresji. Dla mnie wszyscy oni są podejrzani. Jeśli ktoś chce nas pogrążyć w beznadziei i narzekaniu, to tak naprawdę wcale mu nie chodzi o nasze dobro. Oni nie są warci naszej uwagi.
Ogród jest bardzo wdzięcznym teren do rozwijania naszych sił s-twórczych. Każdy, kto próbował wymyślać plany, dobierał nasiona i rośliny, doświadczył uczucia błogostanu, które towarzyszy dobremu tworzeniu. Podobnie jest z rzeczami wykonanymi ręcznie: szyciem, haftem, pracą w drewnie czy w kamieniu, w glinie.... i innymi, gdzie pracują nasze ręce i głowa.
Niech nam się spełnią nasze dobre, piękne wizje. Niech już w przyszłym roku rozkwitną najpiękniejsze kwiaty, najsmaczniejsze owoce i warzywa!
A kładąc się spać, pomyślmy z wdzięcznością o domu, który nas chroni, ogniu, który nas grzeje i posiłku, który buduje nasze ciało. Oraz o tym człowieku obok, który po prostu jest....
Niektórzy dziwili się, że Saba tak szybko znalazła dom i taki porządny - a ja wiedziałam, że taka suma połączonych dobrych myśli musi dać rezultat. To dzięki Wam wszystkim, którzy pomagaliście, udostępnialiście i okazaliście zainteresowanie.
Wierzę, że myślami i pragnieniami można kształtować do pewnego stopnia własną rzeczywistość. Nieraz tego doświadczyłam i wiem, że obowiązują przy tym pewne reguły. Po pierwsze - nasza podświadomość nie zna słowa "nie", więc, więc kiedy myślę "żebym tylko NIE spadła z drabiny", to ona słyszy to "żebym spadła z drabiny". Należy więc tak formułować nasze myśli, aby były obrazami pozytywnymi, a nie zaprzeczeniami.
Kiedy Sylwia chciała pozytywnymi wibracjami naładować wodę (w końcu każda myśl jest zjawiskiem elektromagnetycznym, dającym się mierzyć), na pewno nie tylko powtarzała słowa o wdzięczności i miłości, ale też starała się te uczucia w sobie wzbudzić. Samo powtarzanie słów nie działa, chodzi o prawdę uczuć. Rezultat mogła sama stwierdzić od razu.
No właśnie - uczucia. Powinny być, powinny też być pozytywne. Wiadomo, że posiłek ugotowany z miłością i w spokoju ducha jest smaczniejszy. Obraz, który wywołujemy z miłością - spokojnego domu, pięknego ogrodu, zdrowego dziecka ma duże szanse spełnienia się. Jednak zauważyłam, że zbyt gwałtowne, pomieszane uczucia czy raczej pasje, bardziej przeszkadzają, niż pomagają w tworzeniu. Najfajniejsze są spokojne, pogodne wizje, one też najczęściej się realizują.
Jeśli jednak tylko myślimy, a nic nie robimy, wizje i marzenia pozostają tylko w sferze podświadomości. Powinniśmy być czujni, zobaczyć okazję, jaka się nam zaprezentuje i zabrać się do roboty. Powracając do porównania z posiłkiem - sam się nie zrobi, to my musimy go robić z odpowiednim nastawieniem. Dopiero wtedy jest udany.
Niekiedy, niesieni świętym oburzeniem i zapałem, rzucamy się do walki z czymś albo o coś i dziwimy się, że nie przynosi rezultatów. To coś, wrogie i paskudne, wydaje się natomiast coraz bardziej rosnąć w siłę. Otóż tak jest, bo to zjawisko na ogół jest na tyle silne, że potrafi "żywić się" naszymi emocjami - strachem, obrzydzeniem, poczuciem krzywdy, niechęcią. Zamiast zwalczać nienawistne, to je wzmacniamy. Jaka jest na to rada? NIE KARMIĆ POTWORA. Stwierdzić, że nie jest wart, by tracić nasz cenny czas na niego i zająć się tworzeniem pozytywnej, dobrej wizji i pracować nad nią.
Czyli najlepiej zająć swoje myśli i uczucia, a także ręce tworzeniem czegoś dobrego, harmonijnego i nasyconego dobrymi uczuciami. Taka prosta higiena magii codziennej.
Mam wrażenie, że świat dzisiejszy próbuje za wszelką cenę sprawić, żebyśmy byli, na odwrót, przesyceni złymi myślami i niechęcią. Nie mówi się o tysiącach dobrych, cudownych rodziców, zapewniających swoim dzieciom szczęśliwe dzieciństwo. Mówi się o tej jednostce na milion, która zabiła swoje dziecko. I to mówi się bez przerwy. Nie mówi się o ludziach, którzy zrobili coś pięknego i dobrego (albo rzadko), a o tych, którzy robią źle. Nawet ci, którzy odwołują się do świętego oburzenia ludzi i ich chęci zmiany na lepsze, bazują na wywoływaniu w nich złych emocji i agresji. Dla mnie wszyscy oni są podejrzani. Jeśli ktoś chce nas pogrążyć w beznadziei i narzekaniu, to tak naprawdę wcale mu nie chodzi o nasze dobro. Oni nie są warci naszej uwagi.
Ogród jest bardzo wdzięcznym teren do rozwijania naszych sił s-twórczych. Każdy, kto próbował wymyślać plany, dobierał nasiona i rośliny, doświadczył uczucia błogostanu, które towarzyszy dobremu tworzeniu. Podobnie jest z rzeczami wykonanymi ręcznie: szyciem, haftem, pracą w drewnie czy w kamieniu, w glinie.... i innymi, gdzie pracują nasze ręce i głowa.
Niech nam się spełnią nasze dobre, piękne wizje. Niech już w przyszłym roku rozkwitną najpiękniejsze kwiaty, najsmaczniejsze owoce i warzywa!
A kładąc się spać, pomyślmy z wdzięcznością o domu, który nas chroni, ogniu, który nas grzeje i posiłku, który buduje nasze ciało. Oraz o tym człowieku obok, który po prostu jest....
środa, 15 stycznia 2014
Woda
O wodzie można by w nieskończoność... W końcu jest najważniejszym warunkiem istnienia życia. Wszystko, co żywe, składa się głównie z wody - my w ok. 80%, rośliny nawet w 90%.
Przymierzałam się do tego posta już od dawna, nie wiedząc, jak zacząć i jak rozwinąć. Jako że nie ma w życiu przypadku, w tym czasie dostałam od znajomej link do niesamowitego filmu o wodzie.
Jeśli macie chwilę czasu, to radzę obejrzeć. Zatytułowany jest "Woda - wielka tajemnica". Z niego dowiedziałam się w końcu dokładnie czym jest ta "pamięć wody", o której tak często się mówi.
Często zastanawiałam się, jak to się dzieje, że drzewa potrafią podciągnąć wodę na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt metrów, do każdego listeczka w koronie. Jak to się dzieje, że ciśnienie wody w kiełkujących nasionach dochodzi do kilkuset atmosfer, tak, że potrafią przebić się nawet przez asfalt.
W każdym razie woda jest niezbędna w ogrodzie. Do podlewania oraz do tworzenia atmosfery, czyli tego wszystkiego, co sprawia, że zarówno rośliny, jak i my czujemy się dobrze w ogrodzie.
To tworzenie atmosfery odbywa się za pomocą jakiegoś zbiornika wodnego, nawet maleńkiego. Może to być staw naturalny albo sztuczny, może byś wkopana wanna lub duży pojemnik. W małych ogrodach może to być po prostu niewielka fontanna czy poidełko dla ptaków. Jednak lepiej jest, kiedy w takim oczku wodnym mogą żyć żaby, traszki i owady. Aby woda była pełna życia i czysta, należy posadzić rośliny wodne oraz dobrze jest zainstalować napowietrzanie. Szum małej fontanny działa niezwykle korzystnie na nasz organizm, uspokaja, wycisza. Istnieją obecnie niewielkie pompy wodne na baterie słoneczne, ale nie wiem, jak sprawdzają się w praktyce. A stawek można zrobić z różnych materiałów.
Wodę można uzupełniać z wodociągu, ale taniej i lepiej jest po prostu wykorzystać deszczówkę spływającą z dachu, o ile to jest możliwe - zbierać ją do zbiornika ustawionego na pewnej wysokości i doprowadzać wodę wężem ogrodniczym ukrytym w ziemi. Jeśli taki zbiornik ma kran, to nadmiar deszczówki można też wykorzystać do podlewania.
No właśnie, podlewanie. Są różne szkoły - jedni każą podlewać często i po trochu, inni dużo a rzadko, jeszcze inni wcale. Każda z tych metod sprawdza się w innych warunkach. Częste podlewanie niewielką ilością wody dobre jest na glebach bardzo płytkich, gdzie skała jest zaraz pod niewielką warstwą ziemi. Na normalnych glebach lepsza jest druga opcja. W końcu rośliny korzenią się bardzo głęboko ( z wyjątkiem oczywiście młodziutkich siewek czy flanców).
Przyznam się, że ja prawie w ogóle nie podlewam ogrodu, chyba w przypadku wyjątkowo upartej i długiej suszy oraz pod folią i w skrzyniach. Pisałam już, że preferuję podlewanie "dokorzenne" za pomocą wkopanych butelek. Oszczędza się wtedy sporo wody, która nie wyparowuje. W oszczędzaniu wody pomaga też ściółka.
Jak poznać, że rośliny potrzebują podlewania? Nie należy patrzeć na wierzchnią warstwę gleby, ona spokojnie może być sucha (z wyjątkiem świeżego siewu), ale rozgarnąć ją nieco i sprawdzić, na jakiej głębokości zaczyna być wilgotna. Jeśli na mniejszej, niż 10-15 cm, to podlewanie można sobie odpuścić, jeśli jest głęboko przesuszona, to trzeba lać, ociec! Podlewamy bardzo obficie, tak, żeby woda przesiąkła do głębi, wracając kilka razy w to samo miejsce.
Czasem wydaje się, że podlaliśmy naprawdę porządnie. No cóż, poczekajmy około pół godziny i rozgarnijmy ziemię. Na ogół tylko kilka pierwszych milimetrów jest nawilżone, a głębiej już woda nie dociera. To strata wody, która nie dochodzi prawie do korzeni, a niedługo wyparuje bez większego pożytku dla spragnionych roślin. Dlatego tak lubię podlewanie "butelkowe", które wprowadza wodę od razu w głąb ziemi. Korzystne jest zwłaszcza dla pomidorów, które nie lubią mieć mokrych liści.
Lać, ociec, lać wodę rzadko a dobrze! Wystarczy wtedy raz podlać na 7-10 dni. Na ogół taka potrzeba jest tylko 3 -4 razy w roku, czasem mniej. Na dodatek rośliny są leniwe (jak każdy) i podlewane często nie wysilają się na rozwijanie długich korzeni, a ścielą się tuż pod powierzchnią. Wtedy najmniejsze przesuszenie jest dla nich fatalne. Te zahartowane rozwijają głęboki korzenie, którymi czerpią wodę z głębszych warstw.
Podlewanie młodych zasiewów to inna para kaloszy. Na ogół wiosną jest sporo deszczu, który pomaga im wykiełkować, ale nie zawsze jest go dosyć. Wtedy należy podlewać częściej i mniej (żeby nie było błota i zgorzeli), ot, tak, żeby ziemia była lekko wilgotna. Podobnie trzeba postępować ze świeżo przesadzonymi roślinami. Tutaj lejemy często i z umiarem. No i ważne jest, żeby stopniowo, ale dość szybko podlewać coraz rzadziej - żeby rośliny rozwijały korzenie.
Niektóre rośliny lubią po gorącym dniu lekki prysznic po liściach - szczególnie ogórki. Innych - szczególnie pomidorów i innych psiankowatych - nie należy moczyć.
A co rośliny robią z nadmiarem wody, która już nie jest im potrzebna? Na liściach i na częściach zielonych znajdują się miliony malutkich usteczek, zwanych stomatami. One to wydychają do atmosfery parę wodną. Zamykają się one natomiast w czasie suszy. A my chodzimy po ogrodzie, nawilżając sobie skórę i oskrzela dzięki temu tchnieniu roślin.
Przymierzałam się do tego posta już od dawna, nie wiedząc, jak zacząć i jak rozwinąć. Jako że nie ma w życiu przypadku, w tym czasie dostałam od znajomej link do niesamowitego filmu o wodzie.
Jeśli macie chwilę czasu, to radzę obejrzeć. Zatytułowany jest "Woda - wielka tajemnica". Z niego dowiedziałam się w końcu dokładnie czym jest ta "pamięć wody", o której tak często się mówi.
Często zastanawiałam się, jak to się dzieje, że drzewa potrafią podciągnąć wodę na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt metrów, do każdego listeczka w koronie. Jak to się dzieje, że ciśnienie wody w kiełkujących nasionach dochodzi do kilkuset atmosfer, tak, że potrafią przebić się nawet przez asfalt.
W każdym razie woda jest niezbędna w ogrodzie. Do podlewania oraz do tworzenia atmosfery, czyli tego wszystkiego, co sprawia, że zarówno rośliny, jak i my czujemy się dobrze w ogrodzie.
To tworzenie atmosfery odbywa się za pomocą jakiegoś zbiornika wodnego, nawet maleńkiego. Może to być staw naturalny albo sztuczny, może byś wkopana wanna lub duży pojemnik. W małych ogrodach może to być po prostu niewielka fontanna czy poidełko dla ptaków. Jednak lepiej jest, kiedy w takim oczku wodnym mogą żyć żaby, traszki i owady. Aby woda była pełna życia i czysta, należy posadzić rośliny wodne oraz dobrze jest zainstalować napowietrzanie. Szum małej fontanny działa niezwykle korzystnie na nasz organizm, uspokaja, wycisza. Istnieją obecnie niewielkie pompy wodne na baterie słoneczne, ale nie wiem, jak sprawdzają się w praktyce. A stawek można zrobić z różnych materiałów.
Wodę można uzupełniać z wodociągu, ale taniej i lepiej jest po prostu wykorzystać deszczówkę spływającą z dachu, o ile to jest możliwe - zbierać ją do zbiornika ustawionego na pewnej wysokości i doprowadzać wodę wężem ogrodniczym ukrytym w ziemi. Jeśli taki zbiornik ma kran, to nadmiar deszczówki można też wykorzystać do podlewania.
No właśnie, podlewanie. Są różne szkoły - jedni każą podlewać często i po trochu, inni dużo a rzadko, jeszcze inni wcale. Każda z tych metod sprawdza się w innych warunkach. Częste podlewanie niewielką ilością wody dobre jest na glebach bardzo płytkich, gdzie skała jest zaraz pod niewielką warstwą ziemi. Na normalnych glebach lepsza jest druga opcja. W końcu rośliny korzenią się bardzo głęboko ( z wyjątkiem oczywiście młodziutkich siewek czy flanców).
Przyznam się, że ja prawie w ogóle nie podlewam ogrodu, chyba w przypadku wyjątkowo upartej i długiej suszy oraz pod folią i w skrzyniach. Pisałam już, że preferuję podlewanie "dokorzenne" za pomocą wkopanych butelek. Oszczędza się wtedy sporo wody, która nie wyparowuje. W oszczędzaniu wody pomaga też ściółka.
Jak poznać, że rośliny potrzebują podlewania? Nie należy patrzeć na wierzchnią warstwę gleby, ona spokojnie może być sucha (z wyjątkiem świeżego siewu), ale rozgarnąć ją nieco i sprawdzić, na jakiej głębokości zaczyna być wilgotna. Jeśli na mniejszej, niż 10-15 cm, to podlewanie można sobie odpuścić, jeśli jest głęboko przesuszona, to trzeba lać, ociec! Podlewamy bardzo obficie, tak, żeby woda przesiąkła do głębi, wracając kilka razy w to samo miejsce.
Czasem wydaje się, że podlaliśmy naprawdę porządnie. No cóż, poczekajmy około pół godziny i rozgarnijmy ziemię. Na ogół tylko kilka pierwszych milimetrów jest nawilżone, a głębiej już woda nie dociera. To strata wody, która nie dochodzi prawie do korzeni, a niedługo wyparuje bez większego pożytku dla spragnionych roślin. Dlatego tak lubię podlewanie "butelkowe", które wprowadza wodę od razu w głąb ziemi. Korzystne jest zwłaszcza dla pomidorów, które nie lubią mieć mokrych liści.
Lać, ociec, lać wodę rzadko a dobrze! Wystarczy wtedy raz podlać na 7-10 dni. Na ogół taka potrzeba jest tylko 3 -4 razy w roku, czasem mniej. Na dodatek rośliny są leniwe (jak każdy) i podlewane często nie wysilają się na rozwijanie długich korzeni, a ścielą się tuż pod powierzchnią. Wtedy najmniejsze przesuszenie jest dla nich fatalne. Te zahartowane rozwijają głęboki korzenie, którymi czerpią wodę z głębszych warstw.
Podlewanie młodych zasiewów to inna para kaloszy. Na ogół wiosną jest sporo deszczu, który pomaga im wykiełkować, ale nie zawsze jest go dosyć. Wtedy należy podlewać częściej i mniej (żeby nie było błota i zgorzeli), ot, tak, żeby ziemia była lekko wilgotna. Podobnie trzeba postępować ze świeżo przesadzonymi roślinami. Tutaj lejemy często i z umiarem. No i ważne jest, żeby stopniowo, ale dość szybko podlewać coraz rzadziej - żeby rośliny rozwijały korzenie.
Niektóre rośliny lubią po gorącym dniu lekki prysznic po liściach - szczególnie ogórki. Innych - szczególnie pomidorów i innych psiankowatych - nie należy moczyć.
A co rośliny robią z nadmiarem wody, która już nie jest im potrzebna? Na liściach i na częściach zielonych znajdują się miliony malutkich usteczek, zwanych stomatami. One to wydychają do atmosfery parę wodną. Zamykają się one natomiast w czasie suszy. A my chodzimy po ogrodzie, nawilżając sobie skórę i oskrzela dzięki temu tchnieniu roślin.
poniedziałek, 13 stycznia 2014
Im nas więcej, tym ciekawiej
Chcę serdecznie powitać w naszej grupie dwie nowe blogowiczki - Mamalinkę i Kuro Neko. Ich blogi to "w lekkości myśli" i "Wędrując przez życie". Dwie wspaniałe, młode dziewczyny, które wyskoczyły z miasta na wieś. Nie tylko planują tam żyć, ale też pracować. Ach! te kurki i owoce Sylwii, ach! te prześliczne zabawki wełniane, własnoręcznie filcowane przez Iskierkę!
Obie też zaczęły już uprawę ekologicznych warzywników. Obie też mają jeszcze wiele umiejętności i opowiadań w zanadrzu, którymi - mam nadzieję - podzielą się z nami.
Obie też zaczęły już uprawę ekologicznych warzywników. Obie też mają jeszcze wiele umiejętności i opowiadań w zanadrzu, którymi - mam nadzieję - podzielą się z nami.
niedziela, 12 stycznia 2014
Staw kąpielowy
Tutaj http://www.youtube.com/watch?v=7JoQthEBl6U film instruktażowy o tym, jak robi się dość tanio piękny staw kąpielowy. A jakie piękne zdjęcia podwodne! Aż prawie żałuję, że właśnie tak nie zrobiliśmy. Chociaż nasz staw też niczego sobie - całkowicie naturalny...
To kadr z tego filmiku. Prawda, że zachęcający?
W takich basenach zamiast kosztownych filtrów i chemicznych środków do odkażania wody używa się roślin wodnych i bagiennych, które tę rolę spełniają znakomicie, w sposób zgodny z naturą i nie tylko nie trują, ale jeszcze zapewniają bioróżnorodność. Jedyny wydatek energetyczny to pompy napowietrzające (można założyć takie napędzane bateriami słonecznymi) oraz ewentualnie niewielki filtr do wyłapywania różnych paprochów.
To kadr z tego filmiku. Prawda, że zachęcający?
W takich basenach zamiast kosztownych filtrów i chemicznych środków do odkażania wody używa się roślin wodnych i bagiennych, które tę rolę spełniają znakomicie, w sposób zgodny z naturą i nie tylko nie trują, ale jeszcze zapewniają bioróżnorodność. Jedyny wydatek energetyczny to pompy napowietrzające (można założyć takie napędzane bateriami słonecznymi) oraz ewentualnie niewielki filtr do wyłapywania różnych paprochów.
sobota, 11 stycznia 2014
Cykoria sałatowa
Niedawno kupowałam Paczkę cykorii sałatowej w małym sklepiku i sprzedawca zwrócił mi uwagę na cenę, zdziwiony, że tak drogie warzywo kupuję. W tej chwili nie musimy już kupować, żeby zajadać się smakowitymi sałatkami i zapiekankami z delikatnej cykorii, bo nasza mini-plantacja zaczęła wydawać plony i to jakie! Główki są dwukrotnie większe od kupnych.
Tak wygląda cykoria kupna.
Miło jest mieć zimą własne warzywko, a wyhodowanie go wcale nie jest trudne.
Wiosną, w żyznej ziemi należy wysiać nasionka cykorii sałatowej, dość rzadko, bo korzenie bywają grube, jak marchewki. Rośnie ona sobie przez całe lato, dając bujne liście podobne trochę do szpinaku. Wysiewać najlepiej jest w dzień korzenia, można też w dzień liścia, ale należy wystrzegać się dni kwiatów i owoców, bo te krzaczki, które zakwitną, nie nadają się do pędzenia.
Liście można dodawać do sałatek, ale mało kto to robi ze względu na gorzki smak.
Późną jesienią wykopujemy korzenie. Przycinamy je - u góry pod kątem prostym, u dołu skośnie, następnie sadzimy w kilku pojemnikach. Najczęściej w wiadrach lub ogromnych donicach. W dobrej ziemi kompostowej.
Przykrywamy te pojemniki i stawiamy w zimnym miejscu, w naszym przypadku w zimnej piwnicy lub w hangarze, o ile nie ma zbyt wielkich mrozów. Jeden z nich zabieramy do domu, do chłodnego, nieogrzewanego pomieszczenia, w którym jednak temperatura jest zwykle powyżej 7 stopni. W takiej chłodnej temperaturze, przy odpowiednim podlewaniu, zaczynają wyrastać głąbiki.
Oczywiście wiadro musi być bezwzględnie przykryte lub stać w zupełnie ciemnym pomieszczeni (jeśli używa się np. piwnicy). My po prostu przykrywamy drugim wiadrem.
I to wszystko - po paru tygodniach głąbiki są dobre do zbiorów. Kolejne wiadra donosimy później, żeby jak najdłużej zbierać smakowite warzywko. W tym roku jest z tym trochę problemu, bo nawet te zostawione na zewnątrz zaczęły rosnąć, tak jest ciepło.
Przepis na zapiekankę:
Cykorie przekroić wzdłuż, wykroić piętki. Wrzucić do osolonego wrzątku i chwilę podgotować. Odcedzić. Brytfankę wysmarować olejem lub masłem, wyłożyć głąbiki. Można też na dno dać inne warzywa lub puree z ziemniaków. Posypać ulubionymi przyprawami, w tym koniecznie odrobiną czosnku, ostrą papryczką i dość grubo startym żółtym serem. Zapiec, aż z sera zrobi się rumiana skórka.
Smacznego!
Tak wygląda cykoria kupna.
Miło jest mieć zimą własne warzywko, a wyhodowanie go wcale nie jest trudne.
Wiosną, w żyznej ziemi należy wysiać nasionka cykorii sałatowej, dość rzadko, bo korzenie bywają grube, jak marchewki. Rośnie ona sobie przez całe lato, dając bujne liście podobne trochę do szpinaku. Wysiewać najlepiej jest w dzień korzenia, można też w dzień liścia, ale należy wystrzegać się dni kwiatów i owoców, bo te krzaczki, które zakwitną, nie nadają się do pędzenia.
Liście można dodawać do sałatek, ale mało kto to robi ze względu na gorzki smak.
Późną jesienią wykopujemy korzenie. Przycinamy je - u góry pod kątem prostym, u dołu skośnie, następnie sadzimy w kilku pojemnikach. Najczęściej w wiadrach lub ogromnych donicach. W dobrej ziemi kompostowej.
Przykrywamy te pojemniki i stawiamy w zimnym miejscu, w naszym przypadku w zimnej piwnicy lub w hangarze, o ile nie ma zbyt wielkich mrozów. Jeden z nich zabieramy do domu, do chłodnego, nieogrzewanego pomieszczenia, w którym jednak temperatura jest zwykle powyżej 7 stopni. W takiej chłodnej temperaturze, przy odpowiednim podlewaniu, zaczynają wyrastać głąbiki.
Oczywiście wiadro musi być bezwzględnie przykryte lub stać w zupełnie ciemnym pomieszczeni (jeśli używa się np. piwnicy). My po prostu przykrywamy drugim wiadrem.
I to wszystko - po paru tygodniach głąbiki są dobre do zbiorów. Kolejne wiadra donosimy później, żeby jak najdłużej zbierać smakowite warzywko. W tym roku jest z tym trochę problemu, bo nawet te zostawione na zewnątrz zaczęły rosnąć, tak jest ciepło.
Przepis na zapiekankę:
Cykorie przekroić wzdłuż, wykroić piętki. Wrzucić do osolonego wrzątku i chwilę podgotować. Odcedzić. Brytfankę wysmarować olejem lub masłem, wyłożyć głąbiki. Można też na dno dać inne warzywa lub puree z ziemniaków. Posypać ulubionymi przyprawami, w tym koniecznie odrobiną czosnku, ostrą papryczką i dość grubo startym żółtym serem. Zapiec, aż z sera zrobi się rumiana skórka.
Smacznego!
wtorek, 7 stycznia 2014
Dobra nowina
Kochane, Saba ma już dom! Pojedzie do leśniczówki w okolicach Giżycka, do bardzo miłych ludzi, którzy niedawno stracili swego starego psa, też zresztą przygarniętego. Będzie miała wspaniałe warunki - ciepły kąt, dwoje państwa, którzy kochają psy i dbają o nie, gwarantowane długie spacery po lesie, żadnych innych psów i zwierząt, które by ją denerwowały.
Mam nadzieję, że jak w bajce będą żyli długo i szczęśliwie. :)
Mam nadzieję, że jak w bajce będą żyli długo i szczęśliwie. :)
piątek, 3 stycznia 2014
Pies do adopcji
Po pierwsze - to nie pies, tylko sunia. W typie owczarka niemieckiego, czarno - brązowa, podpalana. Bardzo piękna i duża. Reaguje na imię Saba. Wiek też uległ obniżeniu - ma najwyżej 2 lata. Żadnego czipa ani tatuażu. Poszukiwania właściciela nic nie dały.
Sunia błąkała się po okolicy już od kilku tygodni, beznadziejnie poszukując kogoś, kto ją polubi. Jest ufna, posłuszna i inteligentna. Garnie się do ludzi. Prawdopodobnie bywała w domu.
Była skrajnie wychudzona i zagłodzona, ale poza tym jest w formie. Obecnie dochodzi do siebie, już wygląda ładniej, ma dużo energii i szczeniackich pomysłów.
Przychodzi natychmiast na wołanie, całkiem ładnie chodzi na smyczy. Raz pogoniła koguta, dostała reprymendę, teraz go zupełnie ignoruje. Koty też toleruje jako tako, tylko owce ją denerwują. W mieszkaniu zachowuje się spokojnie, jak stały bywalec - przywłaszczyła sobie kanapę, ale zaraz ją zgoniłam i posłuchała od razu. Z Luną ciągle konflikty, z Tikim się bawi.
Nie mogę jej zatrzymać, bo Luna jej nie toleruje. Nie może być dwóch królowych na jednym podwórzu. Bardzo proszę - udostępniajcie, pytajcie. Może ona być cudowną towarzyszką i stróżem posiadłości. Tylko w dobrym domu!
Sunia błąkała się po okolicy już od kilku tygodni, beznadziejnie poszukując kogoś, kto ją polubi. Jest ufna, posłuszna i inteligentna. Garnie się do ludzi. Prawdopodobnie bywała w domu.
Była skrajnie wychudzona i zagłodzona, ale poza tym jest w formie. Obecnie dochodzi do siebie, już wygląda ładniej, ma dużo energii i szczeniackich pomysłów.
Przychodzi natychmiast na wołanie, całkiem ładnie chodzi na smyczy. Raz pogoniła koguta, dostała reprymendę, teraz go zupełnie ignoruje. Koty też toleruje jako tako, tylko owce ją denerwują. W mieszkaniu zachowuje się spokojnie, jak stały bywalec - przywłaszczyła sobie kanapę, ale zaraz ją zgoniłam i posłuchała od razu. Z Luną ciągle konflikty, z Tikim się bawi.
Nie mogę jej zatrzymać, bo Luna jej nie toleruje. Nie może być dwóch królowych na jednym podwórzu. Bardzo proszę - udostępniajcie, pytajcie. Może ona być cudowną towarzyszką i stróżem posiadłości. Tylko w dobrym domu!
środa, 1 stycznia 2014
Noworoczny prezent
Znalazłam go dziś na naszej łące. Zabiedzone to-to, chudziutkie, ale jednak pełne młodzieńczej energii. Pies - śliczny, młody owczarek niemiecki (ale już dorosły), podobny raczej do Szarika, niż do współczesnych psów tej rasy z paskudnie opadającymi zadami. U niego ten spad ledwie się zaznacza.
Przyjazny i przyzwyczajony do ludzi, bo przestraszony przez moje brytany nie uciekał w łąki, ale biegł do mnie. Zjadł, co mu dałam, napił się i grzecznie dał się pogłaskać i zaprowadzić do dużego wybiegu. Musiałam go zamknąć, bo gęś i kogut na jego widok dostały histerii, a i on coś za bardzo się nimi interesował. Czyżbym trzymała zabójcę swoich kur? No cóż, głód jest usprawiedliwieniem.
Posłuszny, inteligentny, zabawny. Mimo wygłodzenia wolał psie suchary, niż warzywa. Chciał wcisnąć się za mną do domu.
Na szyi ma ślad po obroży i chyba łańcuchu, zbyt ciężkim nawet dla niego - taki prawie łysy placek z boku szyi. Oraz chyba zagojoną, a w każdym razie podgojoną ranę na gardle.
Śliczny, puszysty pies. Niestety, nie mogę go zatrzymać - Tiki ma ochotę roznieść go na strzępy. No i drób... Jutro dla porządku zapytam tutejszego weterynarza, który szczepi wszystkie okoliczne psy, ale mam nadzieję, że go nie rozpozna i nie wróci do ludzi, którzy go tak potraktowali. Mimo to mam trochę nadziei, że jego kontakty z ludźmi nie musiały być takie złe, bo ciągle jest ufny, posłuszny i wcale nie kuli się pod dotykiem ręki. Może to wychudzenie to efekt błądzenia przez wiele dni? Tylko te znaki na szyi nie dają mi spokoju...
Czy ewentualnie ktoś z Was by chciał mieć takiego przyjaciela? Zauważyłam, że jest bardzo inteligentny i delikatny.
Przyjazny i przyzwyczajony do ludzi, bo przestraszony przez moje brytany nie uciekał w łąki, ale biegł do mnie. Zjadł, co mu dałam, napił się i grzecznie dał się pogłaskać i zaprowadzić do dużego wybiegu. Musiałam go zamknąć, bo gęś i kogut na jego widok dostały histerii, a i on coś za bardzo się nimi interesował. Czyżbym trzymała zabójcę swoich kur? No cóż, głód jest usprawiedliwieniem.
Posłuszny, inteligentny, zabawny. Mimo wygłodzenia wolał psie suchary, niż warzywa. Chciał wcisnąć się za mną do domu.
Na szyi ma ślad po obroży i chyba łańcuchu, zbyt ciężkim nawet dla niego - taki prawie łysy placek z boku szyi. Oraz chyba zagojoną, a w każdym razie podgojoną ranę na gardle.
Śliczny, puszysty pies. Niestety, nie mogę go zatrzymać - Tiki ma ochotę roznieść go na strzępy. No i drób... Jutro dla porządku zapytam tutejszego weterynarza, który szczepi wszystkie okoliczne psy, ale mam nadzieję, że go nie rozpozna i nie wróci do ludzi, którzy go tak potraktowali. Mimo to mam trochę nadziei, że jego kontakty z ludźmi nie musiały być takie złe, bo ciągle jest ufny, posłuszny i wcale nie kuli się pod dotykiem ręki. Może to wychudzenie to efekt błądzenia przez wiele dni? Tylko te znaki na szyi nie dają mi spokoju...
Czy ewentualnie ktoś z Was by chciał mieć takiego przyjaciela? Zauważyłam, że jest bardzo inteligentny i delikatny.