Mówiłam już o tajemniczym życiu gleby, ale nie wszystko powiedziałam. Umyślnie opuściłam bardzo ważną część tego życia - korzenie wszelakich roślin.
To, co widzimy na powierzchni i przywykliśmy nazywać rośliną, to tylko jej część. Mniej, niż jej połowa. Reszta rośliny, czyli korzenie, rozwija się i działa w ciszy i ciemności gleby, w ukryciu. Tam tka się skomplikowana siatka korzeni, korzonków i włośników, które rozprzestrzeniają się wszerz, a przede wszystkim w głąb, aż do skał macierzystych i wód podziemnych.
Jedna jedyna roślina pszenicy potrafi mieć w sumie 200 kilometrów korzeni, a żyto nawet 600 kilometrów. Jeśli natomiast policzymy także włośniki (te mikrowłoski przy końcówce korzeni, które czerpią wodę i sole mineralne), to jedna roślina pszenicy ma ich na przykład ok. 5 000 kilometrów.
Najwięcej korzeni jest w żyznej warstwie humusu, ale w poszukiwaniu wody niektóre rośliny mogą sięgać bardzo głęboko - drzewa nawet na głębokość ponad 100 metrów.
Każdy korzeń jest jakby wielkim targowiskiem, gdzie następuje wymiana: korzenie pobierają wodę i sole mineralne, które do stanu rozpuszczalnych doprowadziły mikroorganizmy, ale też dostarczają swoim współpracownikom sok wzbogacony w cukry, wytworzone w liściach, rozluźniają glebę i doprowadzają do niej powietrze i wodę deszczową, która spływa wzdłuż korzeni jak kanalikami.
Co więcej, roślina za pośrednictwem korzeni może sama modyfikować swój jadłospis! Mniej więcej 20% soku wzbogaconego w cukry w liściach jest odprowadzane do korzeni, gdzie wydziela się w formie malutkich kropelek. Kropelki te przywabiają bakterie, które rozkładają skały i szczątki organiczne na sole mineralne. Bakterie te wydalają te sole, jakby w podziękowaniu za "cukrową" ucztę, ale także są zjadane przez nicienie, ameby i innych "mikrodrapieżców", które tez wydalają sole mineralne. Otóż stwierdzono, że roślina potrafi modyfikować skład tych kropelek soku, przywabiając takie bakterie, które jej są potrzebne. Potrzebuje potasu - więc przywabia bogate w potas, fosforu - w fosfór.
Stwierdzono też, że rośliny potrafią komunikować się między sobą za pośrednictwem korzeni, a nawet przekazywać sobie nawzajem substancje pokarmowe. Niektórzy uczeni nie wahają się porównywać tę skomplikowaną siatkę, przewodzącą na dodatek słabe impulsy elektryczne, do mózgu. To już pachnie "Awatarem" - prawdopodobnie jednak oni korzystali właśnie z tych nowych odkryć.
Pod wpływem teorii Darwina długo widziano w przyrodzie tylko walkę o byt i konkurencję, teraz, kiedy w końcu niektórzy zadają sobie trud, aby to zbadać, odkrywają ze zdumieniem współpracę i symbiozę. Na przykład drzewa iglaste, które asymilują i fotosyntezują przez cały rok, wspomagają rosnące w pobliżu drzewa liściaste wtedy, kiedy te nie mają liści, czyli głównie na przedwiośniu. Wysyłają im "paczki żywnościowe", kurczę blade. A drzewa liściaste odwdzięczają im się latem, kiedy ich masa liści jest większa i bardziej wydajna, niż drzew iglastych. Innym taki przykładem jest symbioza między grzybnią a korzeniami - drzewo znowu dostarcza grzybowi słodkiego soczku, natomiast grzyb zwiększa powierzchnię chłonną jego korzeni nawet o 1/3 i na dokładkę chroni go przed atakami złośliwych grzybów. Borowik ochroniarz?
W końcu po śmierci rośliny cała ta masa korzeni na ogół zostaje w ziemi, wzbogacając ją w materię organiczną, a wydrążone przez nie kanaliki są prawdziwymi autostradami dla drobnoustrojów. Nie mówiąc już o tym, że wydzielane za życia rośliny dwutlenek węgla i kwasy powodują rozpad skał do pożądanych glin.
Idąc po łące czy w lesie nie zdajemy sobie na ogół sprawy, że pod naszymi stopami, w ciszy i ciemności, toczy się intensywne życie, nawiązują się sojusze i wypowiadane są wojny. Ba, może nawet przekazywane wiadomości o naszym zbliżaniu się?
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
piątek, 29 listopada 2013
środa, 27 listopada 2013
Złota zasada
Alchemicy mają takie powiedzenie, które jakoby zawiera niesamowitą mądrość: "Jako na górze, tak i na dole". Nieco parafrazując tę złotą myśl, mogę co roku powiedzieć : "To, co na górze - to na górę, to co na dole - na dół". Chodzi oczywiście o przechowywanie owoców i warzyw.
Kiedyś wszystko było jasne: to, co rośnie "u góry", czyli wszelkie owoce (jabłka, dynie, gruszki itp) oraz to, co suszone (grzyby, jabłka) przechowuje się na strychu. Oraz dwa wyjątki: cebulę i czosnek powiązane w warkocze.
Natomiast to, co rośnie w ziemi, przechowuje się w piwnicy - czyli wszystkie korzeniowe, poza czosnkiem i cebulą.
Nowoczesna chemia podpowiedziała nam, dlaczego nie należy przechowywać jabłek z ziemniakami - każde z nich wydziela związki chemiczne (etylen, dwutlenek), które szkodzą drugiemu. Być może na tym polega antagonizm między owocami, a korzeniowymi?
Być może wchodzi tu w grę wilgotność otoczenia? Inna mikroflora i mikrofauna? Drgania astralne? Przepływ energii chi? Trudno mi odpowiedzieć, jednak nasza praktyka potwierdza na 100% te spostrzeżenia. Zamiast strychu może być ewentualnie chłodna spiżarnia, ale NAD POWIERZCHNIĄ ZIEMI.
Z jakichś, trudnych też do wytłumaczenia względów, warzywa lubią towarzystwo - swoje własne. Owoce też. Ziemniaki dużo lepiej przechowują się stłoczone w dużej skrzyni, wszystkie razem, niż w oddzielnych woreczkach. Jabłka lubią też leżeć obok siebie, ale arystokratycznie przedzielone słomą lub sianem i otulone nim, jak kołderką.
Wszystkie warzywa powinny odrobinę obeschnąć - najlepiej po zbiorach i powierzchownym oczyszczeniu zostawić je na parę dni w przewiewnym pomieszczeniu . My zostawiamy w hangarze.
Jabłka powinny być zerwane z drzewa, nie spady. Oraz oczywiście zdrowe.
Czytałam w bardzo starych księgach o przechowywaniu owoców w otrębach - prawdopodobnie niektórym udawało się utrzymać soczyste śliwki aż do Karnawału, jednak sama tego nie praktykowałam (z braku odpowiedniej ilości otrąb).
Podsumowanie: jako na dworze, tak i w spiżarni, czyli to, co rosło na górze - na górę, to co pod ziemią - pod ziemię z wyjątkiem czosnku i cebuli, które robią na odwrót.
Kiedyś wszystko było jasne: to, co rośnie "u góry", czyli wszelkie owoce (jabłka, dynie, gruszki itp) oraz to, co suszone (grzyby, jabłka) przechowuje się na strychu. Oraz dwa wyjątki: cebulę i czosnek powiązane w warkocze.
Natomiast to, co rośnie w ziemi, przechowuje się w piwnicy - czyli wszystkie korzeniowe, poza czosnkiem i cebulą.
Nowoczesna chemia podpowiedziała nam, dlaczego nie należy przechowywać jabłek z ziemniakami - każde z nich wydziela związki chemiczne (etylen, dwutlenek), które szkodzą drugiemu. Być może na tym polega antagonizm między owocami, a korzeniowymi?
Być może wchodzi tu w grę wilgotność otoczenia? Inna mikroflora i mikrofauna? Drgania astralne? Przepływ energii chi? Trudno mi odpowiedzieć, jednak nasza praktyka potwierdza na 100% te spostrzeżenia. Zamiast strychu może być ewentualnie chłodna spiżarnia, ale NAD POWIERZCHNIĄ ZIEMI.
Z jakichś, trudnych też do wytłumaczenia względów, warzywa lubią towarzystwo - swoje własne. Owoce też. Ziemniaki dużo lepiej przechowują się stłoczone w dużej skrzyni, wszystkie razem, niż w oddzielnych woreczkach. Jabłka lubią też leżeć obok siebie, ale arystokratycznie przedzielone słomą lub sianem i otulone nim, jak kołderką.
Wszystkie warzywa powinny odrobinę obeschnąć - najlepiej po zbiorach i powierzchownym oczyszczeniu zostawić je na parę dni w przewiewnym pomieszczeniu . My zostawiamy w hangarze.
Jabłka powinny być zerwane z drzewa, nie spady. Oraz oczywiście zdrowe.
Czytałam w bardzo starych księgach o przechowywaniu owoców w otrębach - prawdopodobnie niektórym udawało się utrzymać soczyste śliwki aż do Karnawału, jednak sama tego nie praktykowałam (z braku odpowiedniej ilości otrąb).
Podsumowanie: jako na dworze, tak i w spiżarni, czyli to, co rosło na górze - na górę, to co pod ziemią - pod ziemię z wyjątkiem czosnku i cebuli, które robią na odwrót.
poniedziałek, 25 listopada 2013
Cieplarnie, inspekty i stany pośrednie
W miasteczku, w którym się wychowałam, był kiedyś dwór. Potem dwór ten z przyległościami oddano zakonnikom. Nikt mi nie umiał powiedzieć, co to był za zakon, wszyscy nazywali ich "Braciszkami", ale każdy opowiadał, jakie to wspaniałe ogrody uprawiali. W części, do której mieli wstęp goście, były przepiękne altany, sadzawki, kwiaty i zioła. Dalej mieli ogrody warzywne, sady i szklarnie. Jako dziecko widziałam resztki murów otaczających warzywniki, zdziczałe drzewa i zamulone sadzawki. Bo Braciszków wyrzucono stamtąd w latach 50. Wyjeżdżając, jak skarb największy, zabrali ze sobą parę wagonów kompostu...
Widziałam też ich cieplarnie, używane częściowo przez miejscowego ogrodnika. Było to sprytne połączenie ziemianki i cieplarni z inspektem. Nad ziemię wystawał tylko szklany dach, pod którym było widać kolorowe kwiaty, natomiast do środka schodziło się po schodach i przechodziło obmurowaną ścieżką środkiem szklarni, mając grządki na wysokości ramion. Pod każdą grządką biegł wymurowany z cegieł "leżak" czyli poziomy piec, przykryty ziemią. Palenisko było w przedsionku.
Oj, poplątałam się, ale chyba mnie zrozumiecie. Był to rodzaj ziemianki, z ogrzewanymi od spodu grządkami.
Widziałam też ślady po inspektach wzdłuż południowej strony muru. Także murowanych.
My w tej chwili połączyliśmy inspekty z tunelem foliowym, ale na początku mieliśmy ich o wiele więcej. Jakoś tak nie wyobrażam sobie prawdziwego warzywnika bez inspektów....
A zrobić je bardzo łatwo - wystarczy zbić prostokątną skrzynię i zrobić do niej przezroczystą przykrywę. Najłatwiej jest drewnianą ramę obić folią, ale można też zrobić szklane szybki (to trudniejsze, bo kantówki muszą mieć ranty, na których to szkło będzie spoczywać) albo założyć taki sztywny, przezroczysty plastyk izolujący (odpada wtedy przykrywanie matami). Skrzynka może być pochyła, ale może też być prosta, wtedy po prostu ustawia się ją na pochyło usypanej ziemi.
Następnie kopiemy dół głęboki na ok. 1 metra lub nawet więcej, większy od naszej skrzyni o co najmniej 20 cm. z każdej strony. Dół wypełniamy do 3/4 obornikiem pomieszanym ze słomą czy sianem, obficie podlewamy i dobrze udeptujemy. Tak potraktowany obornik powinien dość szybko się rozgrzać. Każdy obornik grzeje, ale najlepszy i najmocniejszy pod tym względem jest jednak koński.
Udeptany obornik przykrywamy grubą warstwą (co najmniej 40 cm) ziemi kompostowej i ustawiamy nasze okno. Jeszcze tylko otulamy je dookoła słomą i ziemią i przygotowujemy coś do przykrycia - matę albo choćby stary chodnik. Oraz kilka drewnianych klocków, którymi będziemy podpierać pokrywę w czasie wietrzenia, bo wietrzyć trzeba koniecznie i codziennie!
I już można siać nowalijki, mimo że na świecie jeszcze przedwiośnie i zadymka hula. Między nowalijkami wysiewa się rośliny do przesadzenia do ogrodu - np. kapustne. Można też posiać ogórki, dynie lub melony - wykiełkują w cieple między nowalijkami, a kiedy te zabierzemy na talerze, będą mogły rozrosnąć się i latem "wykipią" z otwartego już na stałe inspektu.
Jesienią możemy w podobny sposób przedłużyć sobie sezon na zieleninę. Jeśli pogoda sprzyja, to nawet do Bożego Narodzenia.
Dawniej, kiedy nie było takiej obfitości sklepów z warzywami i owocami świeżymi przez cały rok, a ludzie żywili się tym, co sami wyhodowali, różne inspekty były bardzo w cenie, jako łatwe i oszczędne urządzenia i źródła witamin, tak potrzebnych na przedwiośniu.
Pomysłowość ludzka w tej dziedzinie jest bez granic, przekonałam się o tym tu, w naszej wsi, gdzie ziemia rozmarza bardzo późno i jest często zbyt podmokła, by kopać doły. Otóż miejscowi gospodarze urządzają "wzniesione inspekty" przy południowych ścianach budynków gospodarczych. Budują (a właściwie budowali, bo teraz raczej używają tuneli lub kupują nafaszerowane chemią wiechcie w Pierdonce) przy tej południowej ścianie skrzynię bez dna wysoką na ok. metr, wypełniają ją obornikiem ubitym ze słomą i podlanym jak wyżej, na to sypią ziemię i stawiają okno inspektowe. Okno jest oczywiście mniejsze od skrzyni i obłożone sowicie słomą po bokach. Już w marcu (a u nas to jeszcze mróz) miewali rzodkiewki, sałaty, koperek, szczypiorek i młodą boćwinkę.
Rozłożony obornik, wybrany z dołu inspektowego (ten sam dół można użytkować przez wiele lat) jest świetnym nawozem na grządki.
A tak w ogóle to dziś mieliśmy pierwszy mroźny dzionek, za to jasny i wietrzny. W tej chwili wysypały się na niebo gwiazdy. Paliliśmy ognisko po ciemku z obciętych drobnych gałązek i różnych resztek nie nadających się na kompost (pędy malin na przykład). Podniosłam głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy i akurat zobaczyłam jedną spadającą. Pomyślałam życzenie - żeby mnożyły się takie kawałeczki raju, żeby jak najwięcej ludzi mogło być szczęśliwymi i żyć zdrowo i z radością i spokojem...
Widziałam też ich cieplarnie, używane częściowo przez miejscowego ogrodnika. Było to sprytne połączenie ziemianki i cieplarni z inspektem. Nad ziemię wystawał tylko szklany dach, pod którym było widać kolorowe kwiaty, natomiast do środka schodziło się po schodach i przechodziło obmurowaną ścieżką środkiem szklarni, mając grządki na wysokości ramion. Pod każdą grządką biegł wymurowany z cegieł "leżak" czyli poziomy piec, przykryty ziemią. Palenisko było w przedsionku.
Oj, poplątałam się, ale chyba mnie zrozumiecie. Był to rodzaj ziemianki, z ogrzewanymi od spodu grządkami.
Widziałam też ślady po inspektach wzdłuż południowej strony muru. Także murowanych.
My w tej chwili połączyliśmy inspekty z tunelem foliowym, ale na początku mieliśmy ich o wiele więcej. Jakoś tak nie wyobrażam sobie prawdziwego warzywnika bez inspektów....
A zrobić je bardzo łatwo - wystarczy zbić prostokątną skrzynię i zrobić do niej przezroczystą przykrywę. Najłatwiej jest drewnianą ramę obić folią, ale można też zrobić szklane szybki (to trudniejsze, bo kantówki muszą mieć ranty, na których to szkło będzie spoczywać) albo założyć taki sztywny, przezroczysty plastyk izolujący (odpada wtedy przykrywanie matami). Skrzynka może być pochyła, ale może też być prosta, wtedy po prostu ustawia się ją na pochyło usypanej ziemi.
Następnie kopiemy dół głęboki na ok. 1 metra lub nawet więcej, większy od naszej skrzyni o co najmniej 20 cm. z każdej strony. Dół wypełniamy do 3/4 obornikiem pomieszanym ze słomą czy sianem, obficie podlewamy i dobrze udeptujemy. Tak potraktowany obornik powinien dość szybko się rozgrzać. Każdy obornik grzeje, ale najlepszy i najmocniejszy pod tym względem jest jednak koński.
Udeptany obornik przykrywamy grubą warstwą (co najmniej 40 cm) ziemi kompostowej i ustawiamy nasze okno. Jeszcze tylko otulamy je dookoła słomą i ziemią i przygotowujemy coś do przykrycia - matę albo choćby stary chodnik. Oraz kilka drewnianych klocków, którymi będziemy podpierać pokrywę w czasie wietrzenia, bo wietrzyć trzeba koniecznie i codziennie!
I już można siać nowalijki, mimo że na świecie jeszcze przedwiośnie i zadymka hula. Między nowalijkami wysiewa się rośliny do przesadzenia do ogrodu - np. kapustne. Można też posiać ogórki, dynie lub melony - wykiełkują w cieple między nowalijkami, a kiedy te zabierzemy na talerze, będą mogły rozrosnąć się i latem "wykipią" z otwartego już na stałe inspektu.
Jesienią możemy w podobny sposób przedłużyć sobie sezon na zieleninę. Jeśli pogoda sprzyja, to nawet do Bożego Narodzenia.
Dawniej, kiedy nie było takiej obfitości sklepów z warzywami i owocami świeżymi przez cały rok, a ludzie żywili się tym, co sami wyhodowali, różne inspekty były bardzo w cenie, jako łatwe i oszczędne urządzenia i źródła witamin, tak potrzebnych na przedwiośniu.
Pomysłowość ludzka w tej dziedzinie jest bez granic, przekonałam się o tym tu, w naszej wsi, gdzie ziemia rozmarza bardzo późno i jest często zbyt podmokła, by kopać doły. Otóż miejscowi gospodarze urządzają "wzniesione inspekty" przy południowych ścianach budynków gospodarczych. Budują (a właściwie budowali, bo teraz raczej używają tuneli lub kupują nafaszerowane chemią wiechcie w Pierdonce) przy tej południowej ścianie skrzynię bez dna wysoką na ok. metr, wypełniają ją obornikiem ubitym ze słomą i podlanym jak wyżej, na to sypią ziemię i stawiają okno inspektowe. Okno jest oczywiście mniejsze od skrzyni i obłożone sowicie słomą po bokach. Już w marcu (a u nas to jeszcze mróz) miewali rzodkiewki, sałaty, koperek, szczypiorek i młodą boćwinkę.
Rozłożony obornik, wybrany z dołu inspektowego (ten sam dół można użytkować przez wiele lat) jest świetnym nawozem na grządki.
A tak w ogóle to dziś mieliśmy pierwszy mroźny dzionek, za to jasny i wietrzny. W tej chwili wysypały się na niebo gwiazdy. Paliliśmy ognisko po ciemku z obciętych drobnych gałązek i różnych resztek nie nadających się na kompost (pędy malin na przykład). Podniosłam głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy i akurat zobaczyłam jedną spadającą. Pomyślałam życzenie - żeby mnożyły się takie kawałeczki raju, żeby jak najwięcej ludzi mogło być szczęśliwymi i żyć zdrowo i z radością i spokojem...
piątek, 22 listopada 2013
Gnojna sprawa
Kochani, niektóre wpisy, na jakie wpadłam tu i tam dały mi do myślenia i wskutek tego myślenia chciałam Was przestrzec przed nadmiernym stosowaniem gnoju w pogoni za dorodnymi roślinami. Gnój może nawet być niebezpieczny - zawiera dużo azotu i rośliny przenawożone mogą kumulować azotany i azotyny szkodliwe dla naszego zdrowia, podobnie jak rośliny nawożone chemicznie. Co z tego, że będą wielkie, kiedy to będzie sztuczne "nadmuchane" nadmiarem azotu? To tak, jakby żywić dziecko odżywkami proteinowymi i hormonalnymi dla "mięśniaków" - przeżyć przeżyje, będzie nawet ogromne, ale czy zdrowe?
Tym, co decyduje o żyzności gleby i zapewnia dobre plony jest zawartość próchnicy. Gnój jest jednym z surowców, z którego otrzymujemy próchnicę. Dla równowagi powinien być wymieszany z resztkami roślinnymi (słoma, siano,liście, zrębki, chwasty) i ziemią. Dlatego też na wałach, podniesionych grządkach i "kanapkach" w pierwszym roku sadzimy rośliny, które nie akumulują azotu albo zielony nawóz.
Jeśli mamy dużo gnoju, to dobrze jest zrobić z niego kompost, mieszając jak wyżej.
Każdy gnój jest dobry, ale każdy ma nieco inne właściwości. Najbardziej kompletne jest gówienko krowie. Koński gnój znany jest ze swoich właściwości grzejących. Jest świetnym "kaloryferem" do inspektów. Można też pozbyć się uciążliwych chwastów, wykładając na wybranym kawałku ziemi grubą warstwę końskiego obornika, udeptując i przykrywając ją. Niepożądane rośliny zostaną po prostu ugotowane!
Jeśli ktoś ma dostęp do końskiego obornika, to gorąco zachęcam do zakładania inspektów. W klimacie Polski pozwalają zarobić kilka tygodni, mieć nowalijki już w kwietniu i własną rozsadę oraz przedłużyć sezon jesienią.
O inspektach napiszę szerzej w następnym poście, bo są niesłusznie zapomniane, a łatwe do zrobienia. Nawet i bez końskiego obornika jest w nich cieplej, niż na grządkach.
Tym, co decyduje o żyzności gleby i zapewnia dobre plony jest zawartość próchnicy. Gnój jest jednym z surowców, z którego otrzymujemy próchnicę. Dla równowagi powinien być wymieszany z resztkami roślinnymi (słoma, siano,liście, zrębki, chwasty) i ziemią. Dlatego też na wałach, podniesionych grządkach i "kanapkach" w pierwszym roku sadzimy rośliny, które nie akumulują azotu albo zielony nawóz.
Jeśli mamy dużo gnoju, to dobrze jest zrobić z niego kompost, mieszając jak wyżej.
Każdy gnój jest dobry, ale każdy ma nieco inne właściwości. Najbardziej kompletne jest gówienko krowie. Koński gnój znany jest ze swoich właściwości grzejących. Jest świetnym "kaloryferem" do inspektów. Można też pozbyć się uciążliwych chwastów, wykładając na wybranym kawałku ziemi grubą warstwę końskiego obornika, udeptując i przykrywając ją. Niepożądane rośliny zostaną po prostu ugotowane!
Jeśli ktoś ma dostęp do końskiego obornika, to gorąco zachęcam do zakładania inspektów. W klimacie Polski pozwalają zarobić kilka tygodni, mieć nowalijki już w kwietniu i własną rozsadę oraz przedłużyć sezon jesienią.
O inspektach napiszę szerzej w następnym poście, bo są niesłusznie zapomniane, a łatwe do zrobienia. Nawet i bez końskiego obornika jest w nich cieplej, niż na grządkach.
wtorek, 19 listopada 2013
Zapasy
Prawie wszystkie warzywa już zebrane, została jeszcze brukselka, której przymrozki niestraszne i kilka marchewek specjalnie zostawionych na nasiona. Reszta posegregowana i złożona: owoce (w tym dynie i jabłka) na strychu, gdzie znalazła się też cebula i szalotka, korzeniowe częściowo w piwnicy, częściowo w sieni i zimnej spiżarni.
Warzywa korzeniowe zawsze sortujemy na dwa albo trzy rodzaje, poczynając od najmniejszych i uszkodzonych, a kończąc na najbardziej dorodnych. Te małe i pokaleczone idą na pierwszy ogień, bo szybko wysychają albo się psują. Tak więc obieram teraz ziemniaczki niewiele większe od orzechów włoskich, za to potem będą wielkości jabłek, a później pięści.
Zrobiłam około 300 słoików rozmaitych, na słodko i na słono, konfitury, soki, grzyby, buraczki itp. Także dwa garnki 10 litrowe pełne kapusty stoją w spiżarce. Już ją jedliśmy w surówce, pyszna jest. Oderwać się od niej nie mogłam.
Sporo mrożonek też zrobiłam w tym roku - miękkie owoce, fasolka, groszek, mieszanka warzyw na zupę, też trochę grzybów.
Niemało tego wszystkiego, ale za mało, żeby przetrwać całą zimę, dlatego przenosimy maliny z warzywnika do lasku, żeby w następnych latach mieć więcej. Będzie więcej miejsca na zagony, poza tym krzaki już stare i przerośnięte perzem, przyda się je odmłodzić. Mąż cieszy się, że ma zajęcie, bo on nie cierpi bezrobocia, marudzi wtedy, że nie zasłużył sobie na jedzenie i spanie, nudzi się i ma jakieś dolegliwości. To w ogóle ciekawa sprawa: kiedy pracuje, jest w pełnej formie i biega jak młodzik, a kiedy tylko ma wymuszony odpoczynek zimą, to zaraz zaczyna mu coś dolegać. Pewnie dlatego zaproponował sąsiadowi, że przytnie mu jabłonie. Sąsiadów mamy bardzo miłych i dobrych, dużo nam pomagają, przyjemnie jest z nimi porozmawiać.
W zasadzie nawet lubię listopad, bo spiżarnia pełna i zadowolenie z dobrze wykonanej pracy jest. Dni krótkie, melancholijne, ale jak przyjemnie o zmierzchu siedzieć w domu przy gadającym ogniu, ze szklanką naparu jakiegoś. Świeczka woskowa pachnie, my gwarzymy spokojnie, w tle dobra muzyczka (mamy teraz fazę na Mozarta, wcześniej był Czajkowski). A mnie przyciągają już kolorowe nitki w pudełkach, ciągnie do komputera i do ciekawej książki. Psy chrapią na podłodze a koty w skrzyni z papierami na rozpałkę... I żeby kicz był całkowity - nad zębatą liną lasu prześwieca przez nagie gałęzie jesionu księżyc w pełni.
W sumie to ja nawet lubię ten melancholijny, zadumany świat jesieni. Syty i senny jak kot, pachnący dymem drzewnym i jabłkami. I herbatką z cynamonem....
Warzywa korzeniowe zawsze sortujemy na dwa albo trzy rodzaje, poczynając od najmniejszych i uszkodzonych, a kończąc na najbardziej dorodnych. Te małe i pokaleczone idą na pierwszy ogień, bo szybko wysychają albo się psują. Tak więc obieram teraz ziemniaczki niewiele większe od orzechów włoskich, za to potem będą wielkości jabłek, a później pięści.
Zrobiłam około 300 słoików rozmaitych, na słodko i na słono, konfitury, soki, grzyby, buraczki itp. Także dwa garnki 10 litrowe pełne kapusty stoją w spiżarce. Już ją jedliśmy w surówce, pyszna jest. Oderwać się od niej nie mogłam.
Sporo mrożonek też zrobiłam w tym roku - miękkie owoce, fasolka, groszek, mieszanka warzyw na zupę, też trochę grzybów.
Niemało tego wszystkiego, ale za mało, żeby przetrwać całą zimę, dlatego przenosimy maliny z warzywnika do lasku, żeby w następnych latach mieć więcej. Będzie więcej miejsca na zagony, poza tym krzaki już stare i przerośnięte perzem, przyda się je odmłodzić. Mąż cieszy się, że ma zajęcie, bo on nie cierpi bezrobocia, marudzi wtedy, że nie zasłużył sobie na jedzenie i spanie, nudzi się i ma jakieś dolegliwości. To w ogóle ciekawa sprawa: kiedy pracuje, jest w pełnej formie i biega jak młodzik, a kiedy tylko ma wymuszony odpoczynek zimą, to zaraz zaczyna mu coś dolegać. Pewnie dlatego zaproponował sąsiadowi, że przytnie mu jabłonie. Sąsiadów mamy bardzo miłych i dobrych, dużo nam pomagają, przyjemnie jest z nimi porozmawiać.
W zasadzie nawet lubię listopad, bo spiżarnia pełna i zadowolenie z dobrze wykonanej pracy jest. Dni krótkie, melancholijne, ale jak przyjemnie o zmierzchu siedzieć w domu przy gadającym ogniu, ze szklanką naparu jakiegoś. Świeczka woskowa pachnie, my gwarzymy spokojnie, w tle dobra muzyczka (mamy teraz fazę na Mozarta, wcześniej był Czajkowski). A mnie przyciągają już kolorowe nitki w pudełkach, ciągnie do komputera i do ciekawej książki. Psy chrapią na podłodze a koty w skrzyni z papierami na rozpałkę... I żeby kicz był całkowity - nad zębatą liną lasu prześwieca przez nagie gałęzie jesionu księżyc w pełni.
W sumie to ja nawet lubię ten melancholijny, zadumany świat jesieni. Syty i senny jak kot, pachnący dymem drzewnym i jabłkami. I herbatką z cynamonem....
niedziela, 17 listopada 2013
Ręczniki obrzędowe
Na Podlasiu, podobnie jak na Białorusi i Ukrainie, zachowała się jeszcze tradycja ręczników obrzędowych. Mam wrażenie, że dawniej była ona wspólna dla całej Słowiańszczyzny. Obecnie kultywują ją głównie Prawosławni, ale też grekokatolicy i Staroobrzędowcy.
Ręczniki, wbrew nazwie, nie służą do wycierania rąk, ale do różnych uroczystych obrzędów i mają znaczenie symboliczne oraz magiczne. Przedstawiają życie człowieka, jeden koniec to narodziny, drugi - śmierć. I tak towarzyszą człowiekowi od chwili narodzin (przystrajano nim dziecko do chrztu), do śmierci (trumny dzieci niesiono na ręcznikach, starszym wkłada się je do trumny). W międzyczasie towarzyszył wszystkim uroczystym chwilom życia : obdarowywano nim tych, których chciano uhonorować, panna młoda tkała je na swoje wesele i obdarowywała narzeczonego i drużbów, którzy zakładali je przez ramię, dekorowano nimi ikony w świętym kącie, kładziono na nich chleb i sól i miały jeszcze wiele innych zastosowań... Zwyczaj obdarowywania nimi ważnych gości przypomina mi obyczaje tybetańskie - tam też wręcza się takie długie, białe szale przy uroczystych okazjach.
To jest zdjęcie z netu, widać na nim przepięknie haftowany ręcznik zdobiący ikony. Często haft jest czerwony, ale bywają też różnokolorowe.
Zainteresowałam się nimi odwiedzając regionalne izby pamięci i postanowiłam coś podobnego zrobić tej zimy. Pamiętałam, że w Dąbrowie Białostockiej, w Domu Kultury, widziałam kilka takich ręczników. Bez haftów, za to z przepięknie utkanego płótna i zdobionych misternymi koronkami. Pojechałam tam z aparatem, niestety, z całej ekspozycji były tylko dwa ręczniki, dość barbarzyńsko przypięte do ściany zszywaczem. Na szczęście był tam mój ulubiony:
Marny ze mnie fotograf, ale ta koronka jest niezwykle misterna, przypomina koronki koniakowskie. Wszystkie koronki - zarówno te szydełkowe, jak siatkowa, zrobione są z niezwykle cienkich nici. Szydełko musiało być nie grubsze od igły. Jako doświadczona "szydełkowiczka" nie mogłam przestać podziwiać tej misternej roboty.
Na pociechę sfotografowałam też dwie chusteczki na głowę z haftowanymi naczółkami. Wiązano je z tyłu, a ten rożek tak śmiesznie sterczał. Nosiły je na ogół młodsze kobiety i dziewczęta, starsze wiązały chustki pod brodą. Aż nie mogłam uwierzyć, że te hafty zrobiono ręcznie, tak są dokładne i drobniutkie, ale przyjrzałam się dobrze - ręczna robota. Robota mistrza.
Myślę, że te ręczniki, chusteczki i inne obrusy czy odzież, wykonane z takim mistrzostwem, ręcznie i z dbałością o szczegóły, miały naprawdę niesamowitą moc.
No to mam robotę na całą zimę... I to piękną, ważną robotę. Obrzędowo-magiczną.
A tutaj link do wystawy ręczników obrzędowych w Lipsku nad Biebrzą, to bardzo blisko naszego domu: http://www.kulturalipsk.pl/index.php?option=com_phocagallery&view=category&id=47:tradycyjny-rcznik-ludowy-pogranicza-wschodniego&Itemid=8
Ręczniki, wbrew nazwie, nie służą do wycierania rąk, ale do różnych uroczystych obrzędów i mają znaczenie symboliczne oraz magiczne. Przedstawiają życie człowieka, jeden koniec to narodziny, drugi - śmierć. I tak towarzyszą człowiekowi od chwili narodzin (przystrajano nim dziecko do chrztu), do śmierci (trumny dzieci niesiono na ręcznikach, starszym wkłada się je do trumny). W międzyczasie towarzyszył wszystkim uroczystym chwilom życia : obdarowywano nim tych, których chciano uhonorować, panna młoda tkała je na swoje wesele i obdarowywała narzeczonego i drużbów, którzy zakładali je przez ramię, dekorowano nimi ikony w świętym kącie, kładziono na nich chleb i sól i miały jeszcze wiele innych zastosowań... Zwyczaj obdarowywania nimi ważnych gości przypomina mi obyczaje tybetańskie - tam też wręcza się takie długie, białe szale przy uroczystych okazjach.
To jest zdjęcie z netu, widać na nim przepięknie haftowany ręcznik zdobiący ikony. Często haft jest czerwony, ale bywają też różnokolorowe.
Zainteresowałam się nimi odwiedzając regionalne izby pamięci i postanowiłam coś podobnego zrobić tej zimy. Pamiętałam, że w Dąbrowie Białostockiej, w Domu Kultury, widziałam kilka takich ręczników. Bez haftów, za to z przepięknie utkanego płótna i zdobionych misternymi koronkami. Pojechałam tam z aparatem, niestety, z całej ekspozycji były tylko dwa ręczniki, dość barbarzyńsko przypięte do ściany zszywaczem. Na szczęście był tam mój ulubiony:
Marny ze mnie fotograf, ale ta koronka jest niezwykle misterna, przypomina koronki koniakowskie. Wszystkie koronki - zarówno te szydełkowe, jak siatkowa, zrobione są z niezwykle cienkich nici. Szydełko musiało być nie grubsze od igły. Jako doświadczona "szydełkowiczka" nie mogłam przestać podziwiać tej misternej roboty.
Na pociechę sfotografowałam też dwie chusteczki na głowę z haftowanymi naczółkami. Wiązano je z tyłu, a ten rożek tak śmiesznie sterczał. Nosiły je na ogół młodsze kobiety i dziewczęta, starsze wiązały chustki pod brodą. Aż nie mogłam uwierzyć, że te hafty zrobiono ręcznie, tak są dokładne i drobniutkie, ale przyjrzałam się dobrze - ręczna robota. Robota mistrza.
Myślę, że te ręczniki, chusteczki i inne obrusy czy odzież, wykonane z takim mistrzostwem, ręcznie i z dbałością o szczegóły, miały naprawdę niesamowitą moc.
No to mam robotę na całą zimę... I to piękną, ważną robotę. Obrzędowo-magiczną.
A tutaj link do wystawy ręczników obrzędowych w Lipsku nad Biebrzą, to bardzo blisko naszego domu: http://www.kulturalipsk.pl/index.php?option=com_phocagallery&view=category&id=47:tradycyjny-rcznik-ludowy-pogranicza-wschodniego&Itemid=8
sobota, 16 listopada 2013
Samosiejki
Istnieją rośliny, które raz wysiane w ogrodzie przez lata wysiewają się same, jeśli tylko pozwoli im się zakwitnąć i wydać ziarna. W naszym ogrodzie jest cała plejada ziół i warzyw, które tak "wędrują" z roku na rok.
Pierwsza jest sałata - umyślnie zostawiam wyrośnięte pędy, żeby się rozsiały. Potem młode sałaty wyrastają wiosną w nieprawdopodobnych miejscach - kiedyś miałam kolekcję pięknych flanców na drodze dojazdowej! Często różne odmiany sałaty mieszają się ze sobą, tworząc nowe hybrydy, bardzo ciekawe z wyglądu i smaku. Pojawiają się też wcześniej, niż te wysiane z ziaren, już na przedwiośniu, czasem jesienią. Z roślin sałatowych podobnie rozsiewają się rukola i roszponka. Rukola, wysiana wczesną wiosną, dała już w tej chwili trzecie pokolenie, którego listki ciągle zbieram - nie boją się przymrozków. Czasem znajduję też dorodne rośliny roszponki między cebulą czy truskawkami.
Wszystkim znany jest koper - gdyby mu pozwolić rosnąć, gdzie chce, wkrótce zdominował by cały warzywnik. Fajne to jest, bo zawędrował nawet do tunelu, gdzie już w marcu-kwietniu zbieram młode listki. Z tym koprem to dziwna sprawa - chodzi o jego stosunek do marchewki. Otóż młody koperek pomaga jej rosnąć, jest dobrym sąsiedztwem, a kiedy zaczyna kwitnąć, zmienia się we wroga i hamuje wzrost jej korzeni. Kiedyś nie pamiętałam o tym, zostawiłam koper na grządce z marchwią i cebulą, i dziwiłam się, że mam takie rachityczne marchewki mimo bardzo dobrej ziemi.
Szpinak nowozelandzki i pomidorki koktajlowe też wyrastają, gdzie się da. Pomidorki mają w naszym klimacie przechlapane - rzadko udaje im się wydać owoce poza tunelem.
Posiałam też kiedyś kilka ziół, które dobrze wpływają na wzrost i smak warzyw, a przy tym przydają się w domu - nagietek, rumianek lekarski, ogórecznik, żywokost. Wszystkie one rosną jak szalone. W tej chwili nie muszę przykrywać kilku zagonów na zimę - są porośnięte gęsto rumiankiem. Wiosną większość pójdzie na kompost, a w tym miejscu posadzę kapustne. Ogórecznik wprawdzie niektórzy stosują zamiast ogórków (liście), ale ja ich nie lubię. Natomiast kwiaty - to co innego. Mają smak podobny do owoców morza, a poza tym dodają koloru i właściwości leczniczych każdej sałatce. Żywokost jest bogaty w potas, dobry na kompost i do ściółkowania, a z jego korzeni robię lecznicze maści.
Spomiędzy warzyw wychylają się wiosną pędy słoneczników. To ptaki rozniosły ziarna po całym ogrodzie. Ziarna cienkiego szczypiorku, tego kwitnącego fioletowo, roznoszą mrówki.
Czasem, z części ozdobnej, zawędrują do warzywnika kwiaty: powój, smagliczka, petunia, nasturcje, kosmos. Jeśli nie przeszkadzają, to pozwalam im rosnąć. Dodają koloru i zapachu, zwabiają pożyteczne owady.
Na zabój rozsiewają się też szparagi. Z nimi wręcz trzeba walczyć, bo rosną jak las. A co do lasu - często znajduję młode siewki drzew, które w pulchnej ziemi znalazły dobre miejsce do wyrośnięcia. Takie drzewka przesadzamy ostrożnie w inne miejsce. Mam już całkiem spory lasek z tych samosiejek. Najdziwniejszą samosiejkę znalazłam kiedyś przy kopaniu ziemniaków. Patrzymy z mężem, a tu malutka cytryna rośnie między ziemniakami. W tej chwili to spore drzewko, które hodujemy w donicy, na lato wynosimy do ogrodu, a zimą przechowujemy w domu.
Lubię takie roślinki-niespodzianki. Jeśli tylko nie przeszkadzają, pozwalam im rosnąć. Często są zdrowsze i ładniejsze od tych wysianych czy wysadzonych umyślnie. W tym roku zauważyłam, że kilka ziemniaków, które wyrosły same z zapomnianych bulw, między innymi warzywami, było pozbawionych stonki i nie zapadło na zarazę ziemniaka aż do jesieni.
Pomyślałam więc o stworzeniu na części warzywnika takiego artystycznego bałaganu, gdzie rośliny pomieszane ze sobą będą tworzyć dżunglę. Wprawdzie od początku stosuję sadzenie roślin sprzyjających sobie w zestawach, ale najczęściej są to jednak rzędy czy grządki. W przyszłym roku spróbuję je pomieszać jak w złym śnie "porządnego" ogrodnika. Zobaczymy, co to da .
Pierwsza jest sałata - umyślnie zostawiam wyrośnięte pędy, żeby się rozsiały. Potem młode sałaty wyrastają wiosną w nieprawdopodobnych miejscach - kiedyś miałam kolekcję pięknych flanców na drodze dojazdowej! Często różne odmiany sałaty mieszają się ze sobą, tworząc nowe hybrydy, bardzo ciekawe z wyglądu i smaku. Pojawiają się też wcześniej, niż te wysiane z ziaren, już na przedwiośniu, czasem jesienią. Z roślin sałatowych podobnie rozsiewają się rukola i roszponka. Rukola, wysiana wczesną wiosną, dała już w tej chwili trzecie pokolenie, którego listki ciągle zbieram - nie boją się przymrozków. Czasem znajduję też dorodne rośliny roszponki między cebulą czy truskawkami.
Wszystkim znany jest koper - gdyby mu pozwolić rosnąć, gdzie chce, wkrótce zdominował by cały warzywnik. Fajne to jest, bo zawędrował nawet do tunelu, gdzie już w marcu-kwietniu zbieram młode listki. Z tym koprem to dziwna sprawa - chodzi o jego stosunek do marchewki. Otóż młody koperek pomaga jej rosnąć, jest dobrym sąsiedztwem, a kiedy zaczyna kwitnąć, zmienia się we wroga i hamuje wzrost jej korzeni. Kiedyś nie pamiętałam o tym, zostawiłam koper na grządce z marchwią i cebulą, i dziwiłam się, że mam takie rachityczne marchewki mimo bardzo dobrej ziemi.
Szpinak nowozelandzki i pomidorki koktajlowe też wyrastają, gdzie się da. Pomidorki mają w naszym klimacie przechlapane - rzadko udaje im się wydać owoce poza tunelem.
Posiałam też kiedyś kilka ziół, które dobrze wpływają na wzrost i smak warzyw, a przy tym przydają się w domu - nagietek, rumianek lekarski, ogórecznik, żywokost. Wszystkie one rosną jak szalone. W tej chwili nie muszę przykrywać kilku zagonów na zimę - są porośnięte gęsto rumiankiem. Wiosną większość pójdzie na kompost, a w tym miejscu posadzę kapustne. Ogórecznik wprawdzie niektórzy stosują zamiast ogórków (liście), ale ja ich nie lubię. Natomiast kwiaty - to co innego. Mają smak podobny do owoców morza, a poza tym dodają koloru i właściwości leczniczych każdej sałatce. Żywokost jest bogaty w potas, dobry na kompost i do ściółkowania, a z jego korzeni robię lecznicze maści.
Spomiędzy warzyw wychylają się wiosną pędy słoneczników. To ptaki rozniosły ziarna po całym ogrodzie. Ziarna cienkiego szczypiorku, tego kwitnącego fioletowo, roznoszą mrówki.
Czasem, z części ozdobnej, zawędrują do warzywnika kwiaty: powój, smagliczka, petunia, nasturcje, kosmos. Jeśli nie przeszkadzają, to pozwalam im rosnąć. Dodają koloru i zapachu, zwabiają pożyteczne owady.
Na zabój rozsiewają się też szparagi. Z nimi wręcz trzeba walczyć, bo rosną jak las. A co do lasu - często znajduję młode siewki drzew, które w pulchnej ziemi znalazły dobre miejsce do wyrośnięcia. Takie drzewka przesadzamy ostrożnie w inne miejsce. Mam już całkiem spory lasek z tych samosiejek. Najdziwniejszą samosiejkę znalazłam kiedyś przy kopaniu ziemniaków. Patrzymy z mężem, a tu malutka cytryna rośnie między ziemniakami. W tej chwili to spore drzewko, które hodujemy w donicy, na lato wynosimy do ogrodu, a zimą przechowujemy w domu.
Lubię takie roślinki-niespodzianki. Jeśli tylko nie przeszkadzają, pozwalam im rosnąć. Często są zdrowsze i ładniejsze od tych wysianych czy wysadzonych umyślnie. W tym roku zauważyłam, że kilka ziemniaków, które wyrosły same z zapomnianych bulw, między innymi warzywami, było pozbawionych stonki i nie zapadło na zarazę ziemniaka aż do jesieni.
Pomyślałam więc o stworzeniu na części warzywnika takiego artystycznego bałaganu, gdzie rośliny pomieszane ze sobą będą tworzyć dżunglę. Wprawdzie od początku stosuję sadzenie roślin sprzyjających sobie w zestawach, ale najczęściej są to jednak rzędy czy grządki. W przyszłym roku spróbuję je pomieszać jak w złym śnie "porządnego" ogrodnika. Zobaczymy, co to da .
środa, 13 listopada 2013
Warsztaty ogrodnicze
Czasem proszona jestem o prowadzenie warsztatów z zakładania ogrodów naturalnych. Zwykle są to niezapomniane przygody, spotkania ze wspaniałymi ludźmi.
Pierwsze z nich odbyły się w Stajni Rudej Wiedźmy w Kikach, potem była cała seria w Akademii Bosej Stopy w Barkowie, a w tej chwili jesteśmy na etapie planowania następnych - he he he - już w przyszłym roku. Z dużym wyprzedzeniem, ale może to dobrze? tym razem w Kukówce na Kaszubach.
Tutaj link do ogłoszenia i programu: http://kukowka.blogspot.com/. Może ktoś się skusi?
Pierwsze z nich odbyły się w Stajni Rudej Wiedźmy w Kikach, potem była cała seria w Akademii Bosej Stopy w Barkowie, a w tej chwili jesteśmy na etapie planowania następnych - he he he - już w przyszłym roku. Z dużym wyprzedzeniem, ale może to dobrze? tym razem w Kukówce na Kaszubach.
Tutaj link do ogłoszenia i programu: http://kukowka.blogspot.com/. Może ktoś się skusi?
wtorek, 12 listopada 2013
BRF
Ten dziwny skrót oznacza rozdrobnione gałęzie, używane jako ściółka. Artur Milicki z Barkowa ostatnio podał link do filmu o nich.
Tutaj można obejrzeć film Artura: https://www.youtube.com/watch?v=52qAtM1IrDo#t=10
W każdym razie te rozdrobnione drewno było ostatnim wrzaskiem ekologicznej mody na Zachodzie przez ostatnich kilkanaście lat. Teraz zaczyna to przycichać i wracać do właściwych proporcji, czyli do tego, że jest to jedna z wielu metod, która ma niezaprzeczalnie wiele zalet, ale też i wad.
Przede wszystkim - nie wszystkie gałązki nadają się na mulcz. Najlepsze są liściaste, z zielonymi liśćmi. W normalnym ogrodzie nie jest ich zbyt wiele, bo drzewa na ogół przycina się pod koniec zimy. Nawet jednak takie bezlistne daje się wykorzystać pod pewnymi warunkami.
Otóż drewno zawiera wiele ligniny, która jest rozkładana prze grzyby, nie przez bakterie. W związku z tym pobierany jest azot z gleby, co powoduje brak tego pierwiastka. Można temu zaradzić mieszając zrębki z gnojówką lub obornikiem i kompostując przed użyciem.
Następnie - zrębki są dość duże, co może być niewygodne w warzywniku, natomiast świetnie nadają się do ściółkowania pod drzewami, krzewami i na rabatach. Można też nimi ściółkować ścieżki. Ich rozkład do próchnicy jest też dość długi, trzeba więc czekać kilka lat na polepszenie gleby. Ale świetnie chronią ją przed wysychaniem i czynnikami atmosferycznymi zaraz po zastosowaniu.
Zrębki z gałązek iglastych można stosować tylko na wrzosowiskach lub plantacjach borówki, także w połączeniu z substancjami bogatymi w azot. Zakwaszają one silnie glebę oraz mają sporo żywic i innych związków, niekorzystnych dla innych roślin.
Inną zaletą zrębków jest to, że wiemy skąd pochodzą i co zawierają, czego nie można powiedzieć o kupnej słomie. Jednak najlepsze niezaprzeczalnie jest siano z naszego własnego kawałka łąki czy nieużytku. Nawet kupne siano zawiera o wiele mniej pestycydów, herbicydów czy resztek nawozów, niż słoma. Szybciej się też rozkłada i stosunek węgla do azotu jest o wiele bardziej korzystny, niż w drewnie i słomie.
Trudno pominąć też inny aspekt - to zużycie energii przez rozdrabniacze. Istnieją spalinowe i elektryczne. I jedna i druga energia jest dość "brudna" ekologicznie i dość kosztowna. Trzeba to sobie skalkulować, rozejrzeć się, co w naszym przypadku jest najłatwiejsze i najtańsze. W końcu gałązki można zużyć też do budowania wałów, bez rozdrabniania.
Jest też inny sposób wykorzystania zrębków, który czasem stosuję i uważam za ciekawy. Otóż na początku można je użyć jako ściółkę dla zwierząt - znakomicie wchłaniają odchody i przykre zapachy. Potem dopiero idą albo na kompost, albo na wały, albo jako ściółka w ogrodzie.
Najważniejsze jest to, aby wykorzystać wszystkie resztki organiczne z naszego ogrodu do polepszenia żyzności ziemi.
Na koniec jeszcze jedno zastosowanie dla gałązek - ułożyć z nich stos w kącie ogrodu, jako schronienie dla jeży i ptaków. Powolutku tam też się rozłożą, w międzyczasie spełniając rolę "przytuliska". :)
Tutaj można obejrzeć film Artura: https://www.youtube.com/watch?v=52qAtM1IrDo#t=10
W każdym razie te rozdrobnione drewno było ostatnim wrzaskiem ekologicznej mody na Zachodzie przez ostatnich kilkanaście lat. Teraz zaczyna to przycichać i wracać do właściwych proporcji, czyli do tego, że jest to jedna z wielu metod, która ma niezaprzeczalnie wiele zalet, ale też i wad.
Przede wszystkim - nie wszystkie gałązki nadają się na mulcz. Najlepsze są liściaste, z zielonymi liśćmi. W normalnym ogrodzie nie jest ich zbyt wiele, bo drzewa na ogół przycina się pod koniec zimy. Nawet jednak takie bezlistne daje się wykorzystać pod pewnymi warunkami.
Otóż drewno zawiera wiele ligniny, która jest rozkładana prze grzyby, nie przez bakterie. W związku z tym pobierany jest azot z gleby, co powoduje brak tego pierwiastka. Można temu zaradzić mieszając zrębki z gnojówką lub obornikiem i kompostując przed użyciem.
Następnie - zrębki są dość duże, co może być niewygodne w warzywniku, natomiast świetnie nadają się do ściółkowania pod drzewami, krzewami i na rabatach. Można też nimi ściółkować ścieżki. Ich rozkład do próchnicy jest też dość długi, trzeba więc czekać kilka lat na polepszenie gleby. Ale świetnie chronią ją przed wysychaniem i czynnikami atmosferycznymi zaraz po zastosowaniu.
Zrębki z gałązek iglastych można stosować tylko na wrzosowiskach lub plantacjach borówki, także w połączeniu z substancjami bogatymi w azot. Zakwaszają one silnie glebę oraz mają sporo żywic i innych związków, niekorzystnych dla innych roślin.
Inną zaletą zrębków jest to, że wiemy skąd pochodzą i co zawierają, czego nie można powiedzieć o kupnej słomie. Jednak najlepsze niezaprzeczalnie jest siano z naszego własnego kawałka łąki czy nieużytku. Nawet kupne siano zawiera o wiele mniej pestycydów, herbicydów czy resztek nawozów, niż słoma. Szybciej się też rozkłada i stosunek węgla do azotu jest o wiele bardziej korzystny, niż w drewnie i słomie.
Trudno pominąć też inny aspekt - to zużycie energii przez rozdrabniacze. Istnieją spalinowe i elektryczne. I jedna i druga energia jest dość "brudna" ekologicznie i dość kosztowna. Trzeba to sobie skalkulować, rozejrzeć się, co w naszym przypadku jest najłatwiejsze i najtańsze. W końcu gałązki można zużyć też do budowania wałów, bez rozdrabniania.
Jest też inny sposób wykorzystania zrębków, który czasem stosuję i uważam za ciekawy. Otóż na początku można je użyć jako ściółkę dla zwierząt - znakomicie wchłaniają odchody i przykre zapachy. Potem dopiero idą albo na kompost, albo na wały, albo jako ściółka w ogrodzie.
Najważniejsze jest to, aby wykorzystać wszystkie resztki organiczne z naszego ogrodu do polepszenia żyzności ziemi.
Na koniec jeszcze jedno zastosowanie dla gałązek - ułożyć z nich stos w kącie ogrodu, jako schronienie dla jeży i ptaków. Powolutku tam też się rozłożą, w międzyczasie spełniając rolę "przytuliska". :)
poniedziałek, 11 listopada 2013
Tradycyjne wartości
Żyjąc zgodnie z rytmem przyrody oraz starając się, w miarę możliwości, o jak największą samowystarczalność, powoli odkrywamy też wagę tradycyjnych wartości. Ot choćby takich, jak rodzina wielopokoleniowa, gdzie każdy ma swoje miejsce i jest potrzebny.
Żyjąc i pracując na swojej ziemi, a w związku z tym rzadziej komunikując się ze światem zewnętrznym, z konieczności lgniemy do siebie, rozmawiamy więcej ze sobą, dzielimy się doświadczeniem. Im nas więcej, tym te doświadczenia i rozmowy ciekawsze i szersze kręgi zataczają.
Jest też proza - zwyczajny podział obowiązków, gdzie każda para rąk się przyda. A najlepiej, żeby to była swojska, bliska i kochana para rąk. Ileż razy latem i wiosną, kiedy musiałam porzucić pilną pracę w ogrodzie i iść gotować, wzdychałam za kimś, kto by tę strawę uwarzył na moje miejsce, a ja bym wtedy o wiele więcej ciężkiej i mocno potrzebnej pracy mogła zrobić. Spokojna, że w porze posiłku zasiądziemy nad pełną michą. A jaki komfort, kiedy ma się mniej spraw na głowie i przynajmniej o niektóre martwi się ktoś inny!
Podobnie jest zimą. Palenie drewnem w piecach kaflowych jest bardzo ekonomiczne (jak podliczyła to pięknie Ewa z Kresowej Zagrody), ale ma jedną poważną wadę - ktoś musi przy tym być, podrzucić do pieca, dbać, by dom się nie wyziębił. Im więcej mieszkańców w domu, tym większa swoboda dla każdego z osobna, bo można sobie wyjechać, wiedząc, że ktoś nas zastąpi.
Jako dziecko mieszkałam głównie u Dziadków i do tej pory pamiętam fascynację, z jaką przysłuchiwałam się wspominkom i rozmowom starszych. A były to czasy, kiedy ludzie wieczorami lubili się spotykać, posiedzieć, pogadać. Ot tak, niezobowiązująco. wiem więc, jak dla dzieci ważne jest obcowanie z różnymi osobami, w różnym wieku i słuchanie ich. Żadna szkoła, żadne zajęcia pozalekcyjne nie zastąpią takiej edukacji na żywo. A niektórzy z nich umieli opowiadać wspaniale!
Wspólne mieszkanie jest też szkołą miłości i troski o innych. Nad tym rozwodzić się nie będę, to jest oczywiste. Może też być odwrotnie, kiedy wzajemne kwasy i niechęć stają się trucizną. Myślę jednak, że kiedy ludzie chcą, kiedy się lubią, to potrafią się dogadać. U moich Dziadków zawsze były tabuny osób, które albo odwiedzały ich, albo mieszkały wspólnie. Tyle tylko, że oboje, wychowani w dużych, wielopokoleniowych rodzinach, mieli tę kulturę uczuć, które kazała im łagodzić i dbać o zadowolenie innych, a nie jątrzyć i żądać. Czyli można żyć w zgodzie, jeśli się tego chce.
Niestety, jest nas tylko troje, w tym córka na studiach. Moja Mama, mimo słabego zdrowia, za nic nie chce słyszeć o opuszczeniu swego mieszkania w bloku (ale w MIEŚCIE!). Mogę więc sobie tylko pomarzyć....
Żyjąc i pracując na swojej ziemi, a w związku z tym rzadziej komunikując się ze światem zewnętrznym, z konieczności lgniemy do siebie, rozmawiamy więcej ze sobą, dzielimy się doświadczeniem. Im nas więcej, tym te doświadczenia i rozmowy ciekawsze i szersze kręgi zataczają.
Jest też proza - zwyczajny podział obowiązków, gdzie każda para rąk się przyda. A najlepiej, żeby to była swojska, bliska i kochana para rąk. Ileż razy latem i wiosną, kiedy musiałam porzucić pilną pracę w ogrodzie i iść gotować, wzdychałam za kimś, kto by tę strawę uwarzył na moje miejsce, a ja bym wtedy o wiele więcej ciężkiej i mocno potrzebnej pracy mogła zrobić. Spokojna, że w porze posiłku zasiądziemy nad pełną michą. A jaki komfort, kiedy ma się mniej spraw na głowie i przynajmniej o niektóre martwi się ktoś inny!
Podobnie jest zimą. Palenie drewnem w piecach kaflowych jest bardzo ekonomiczne (jak podliczyła to pięknie Ewa z Kresowej Zagrody), ale ma jedną poważną wadę - ktoś musi przy tym być, podrzucić do pieca, dbać, by dom się nie wyziębił. Im więcej mieszkańców w domu, tym większa swoboda dla każdego z osobna, bo można sobie wyjechać, wiedząc, że ktoś nas zastąpi.
Jako dziecko mieszkałam głównie u Dziadków i do tej pory pamiętam fascynację, z jaką przysłuchiwałam się wspominkom i rozmowom starszych. A były to czasy, kiedy ludzie wieczorami lubili się spotykać, posiedzieć, pogadać. Ot tak, niezobowiązująco. wiem więc, jak dla dzieci ważne jest obcowanie z różnymi osobami, w różnym wieku i słuchanie ich. Żadna szkoła, żadne zajęcia pozalekcyjne nie zastąpią takiej edukacji na żywo. A niektórzy z nich umieli opowiadać wspaniale!
Wspólne mieszkanie jest też szkołą miłości i troski o innych. Nad tym rozwodzić się nie będę, to jest oczywiste. Może też być odwrotnie, kiedy wzajemne kwasy i niechęć stają się trucizną. Myślę jednak, że kiedy ludzie chcą, kiedy się lubią, to potrafią się dogadać. U moich Dziadków zawsze były tabuny osób, które albo odwiedzały ich, albo mieszkały wspólnie. Tyle tylko, że oboje, wychowani w dużych, wielopokoleniowych rodzinach, mieli tę kulturę uczuć, które kazała im łagodzić i dbać o zadowolenie innych, a nie jątrzyć i żądać. Czyli można żyć w zgodzie, jeśli się tego chce.
Niestety, jest nas tylko troje, w tym córka na studiach. Moja Mama, mimo słabego zdrowia, za nic nie chce słyszeć o opuszczeniu swego mieszkania w bloku (ale w MIEŚCIE!). Mogę więc sobie tylko pomarzyć....
piątek, 8 listopada 2013
Szyszki na kowadle
Prawie codziennie, wychodząc z domu, słyszę uporczywe stukanie, jakby ktoś leciutko uderzał młotkiem w masę gwoździków. Dzień w dzień. Chwila ciszy i na nowo stu-stuk-stuk.
Pod jabłonką najbliższą ganku, tą z zieloną ławeczką, rośnie stos rozłupanych szyszek sosnowych. Chyba już większość sosen w okolicy jest ogołocona.
To nasz ogrodowy dzięcioł, czy raczej dzięcioły, bo jest ich kilka, znalazły sobie na tej jabłonce dogodne rozwidlenie konarów, w którym osadzają szyszki i wydziubują z nich nasionka. A jednocześnie obserwują, czy przypadkiem już nie zaczepiam słoninki na ganku. No to sobie poczekają do pierwszego śniegu. Szyszki zbieram do pieca.
Nie tylko zresztą dzięcioły przylatują zimą na słoninkę. Oprócz sikorek także nasze wróble nauczyły się akrobacji i czepiają się na niej głową w dół, mimo że mają ziarno w karmniku.
Obserwuję co roku więcej gatunków ptaków, które osiedlają się w ogrodzie. Zostawiamy dla nich część jabłek na jabłonkach, nieskoszone trawy i zielska z nasionami. Zimą, po mrozach, dokarmiamy je. Jak inaczej robić, kiedy człowiek zostawia nagie, zorane pola i krótko wykoszone łąki w miejsce dawnych zarośli? Zabieramy im stołówki i miejsca do życia, a potem dziwimy się, że jest ich coraz mniej. Dlatego więc próbuję stworzyć tutaj taki ptasi azyl, z dostępem do wody latem i do pokarmu zimą, a cały rok do kryjówek i miejsc do gniazdowania. W końcu ptaki są częścią raju :)
Kochani, teraz apel: nie palmy przed zimą stert liści i gałęzi, bo jeże, ropuchy i inne stworzenia znajdują w nich schronienie. Można nawet specjalnie zrobić im takie schrony w spokojnych kątach ogrodu, jeśli chcemy, by na wiosnę pomogły nam w pracy. A wiosną też nie radzę ich ruszać - wiele ptaków wije gniazda w takich właśnie miejscach. Raj to także odrobina bałaganu, który dobrze służy naszym małym pomocnikom.
Pod jabłonką najbliższą ganku, tą z zieloną ławeczką, rośnie stos rozłupanych szyszek sosnowych. Chyba już większość sosen w okolicy jest ogołocona.
To nasz ogrodowy dzięcioł, czy raczej dzięcioły, bo jest ich kilka, znalazły sobie na tej jabłonce dogodne rozwidlenie konarów, w którym osadzają szyszki i wydziubują z nich nasionka. A jednocześnie obserwują, czy przypadkiem już nie zaczepiam słoninki na ganku. No to sobie poczekają do pierwszego śniegu. Szyszki zbieram do pieca.
Nie tylko zresztą dzięcioły przylatują zimą na słoninkę. Oprócz sikorek także nasze wróble nauczyły się akrobacji i czepiają się na niej głową w dół, mimo że mają ziarno w karmniku.
Obserwuję co roku więcej gatunków ptaków, które osiedlają się w ogrodzie. Zostawiamy dla nich część jabłek na jabłonkach, nieskoszone trawy i zielska z nasionami. Zimą, po mrozach, dokarmiamy je. Jak inaczej robić, kiedy człowiek zostawia nagie, zorane pola i krótko wykoszone łąki w miejsce dawnych zarośli? Zabieramy im stołówki i miejsca do życia, a potem dziwimy się, że jest ich coraz mniej. Dlatego więc próbuję stworzyć tutaj taki ptasi azyl, z dostępem do wody latem i do pokarmu zimą, a cały rok do kryjówek i miejsc do gniazdowania. W końcu ptaki są częścią raju :)
Kochani, teraz apel: nie palmy przed zimą stert liści i gałęzi, bo jeże, ropuchy i inne stworzenia znajdują w nich schronienie. Można nawet specjalnie zrobić im takie schrony w spokojnych kątach ogrodu, jeśli chcemy, by na wiosnę pomogły nam w pracy. A wiosną też nie radzę ich ruszać - wiele ptaków wije gniazda w takich właśnie miejscach. Raj to także odrobina bałaganu, który dobrze służy naszym małym pomocnikom.
wtorek, 5 listopada 2013
Figa z makiem, z pasternakiem...
Mam permanentne kłopoty z pietruszką - nie zawsze wschodzi, często daje ledwie kilka korzonków. W tym roku na szczęście się udało przy trzecim siewie. Jednak kilka lat temu miałam posuchę pietruszkową, więc byłam zmuszona ją kupować.
W sklepie były piękne, białe korzenie, bardzo dorodne i napis jak wół: "Pietruszka". Kupiłam więc kilka większych korzeni na zupę i kilka malutkich (musiałam długo szukać), żeby je zasadzić do doniczki na natkę. I co? I figa - kiedy w końcu wyrosły liście, w niczym nie przypominały pietruszki. Raczej selery na sterydach, bez zapachu.
Zrozumiałam od razu - to nie pietruszka, tylko pasternak. A jego liście są trujące, w przeciwieństwie do korzeni, bardzo smacznych i przydatnych.
Gdzie jest więc oszukaństwo? Pasternak jest rośliną mniej wymagającą, niż pietruszka. Udaje się świetnie nawet na średnich glebach. Jego korzenie z zasady są większe, bardziej krępe. Pietruszka jest wymagająca i kapryśna, a przez to droższa. Sprzedając nam tani pasternak jako drogą pietruszkę, sklepy zarabiają na nas. Po prostu jeszcze jedno oszukaństwo.
Obydwa te warzywa są bardzo dobre i przydatne, tyle że zapach mają nieco inny. Pietruszka nadaje się głównie do zup, pasternak również, ale można też z niego przyrządzać świetne zapiekanki i częściowo zastępować nim ziemniaki.
Jak je odróżnić? Kiedy widzimy tylko korzeń, jest to bardzo trudne. W zasadzie korzenie pasternaku są większe i bardziej krępe, ale różnica między średnim pasternakiem a dużą pietruszką jest prawie niewidoczna. Różne są liście. Pasternak ma szerokie, bujne liście, o wiele większe, niż selery. Są one trujące, nadają się tylko na kompost. Na początku, kiedy jeszcze o tym nie wiedziałam, próbowałam karmić nimi króliki i byłam zdziwiona, że nie chcą ich jeść.
Korzenie są bardzo podobne, niesłychanie trudno je odróżnić. Pasternak jest nieco bardziej kremowy, w odróżnieniu od białej pietruszki, ale to widzi się dopiero przy krojeniu.
Najlepiej posiać w ogrodzie jedno i drugie, przyjrzeć się dobrze i oba wrzucić do zupy. Oba są świetne. Tylko nie trzeba używać liści pasternaku.
To liście pasternaku.
A to pietruszki.
W sklepie były piękne, białe korzenie, bardzo dorodne i napis jak wół: "Pietruszka". Kupiłam więc kilka większych korzeni na zupę i kilka malutkich (musiałam długo szukać), żeby je zasadzić do doniczki na natkę. I co? I figa - kiedy w końcu wyrosły liście, w niczym nie przypominały pietruszki. Raczej selery na sterydach, bez zapachu.
Zrozumiałam od razu - to nie pietruszka, tylko pasternak. A jego liście są trujące, w przeciwieństwie do korzeni, bardzo smacznych i przydatnych.
Gdzie jest więc oszukaństwo? Pasternak jest rośliną mniej wymagającą, niż pietruszka. Udaje się świetnie nawet na średnich glebach. Jego korzenie z zasady są większe, bardziej krępe. Pietruszka jest wymagająca i kapryśna, a przez to droższa. Sprzedając nam tani pasternak jako drogą pietruszkę, sklepy zarabiają na nas. Po prostu jeszcze jedno oszukaństwo.
Obydwa te warzywa są bardzo dobre i przydatne, tyle że zapach mają nieco inny. Pietruszka nadaje się głównie do zup, pasternak również, ale można też z niego przyrządzać świetne zapiekanki i częściowo zastępować nim ziemniaki.
Jak je odróżnić? Kiedy widzimy tylko korzeń, jest to bardzo trudne. W zasadzie korzenie pasternaku są większe i bardziej krępe, ale różnica między średnim pasternakiem a dużą pietruszką jest prawie niewidoczna. Różne są liście. Pasternak ma szerokie, bujne liście, o wiele większe, niż selery. Są one trujące, nadają się tylko na kompost. Na początku, kiedy jeszcze o tym nie wiedziałam, próbowałam karmić nimi króliki i byłam zdziwiona, że nie chcą ich jeść.
Korzenie są bardzo podobne, niesłychanie trudno je odróżnić. Pasternak jest nieco bardziej kremowy, w odróżnieniu od białej pietruszki, ale to widzi się dopiero przy krojeniu.
Najlepiej posiać w ogrodzie jedno i drugie, przyjrzeć się dobrze i oba wrzucić do zupy. Oba są świetne. Tylko nie trzeba używać liści pasternaku.
To liście pasternaku.
A to pietruszki.
poniedziałek, 4 listopada 2013
Zmieniłam imię
Oberwało mi się od niektórych z Was za wybór nicka, źle się im kojarzył i prawdopodobnie nie pasował do mnie. Zmieniłam więc go na inny, którego też czasem używam, a który jest mi bardzo bliski. To bardzo ładne imię słowiańskie, chyba odpowiednie dla wiedźmy (od wiedzy) :)
Oprócz tego, co znaczy po polsku, jest to tłumaczenie imienia pewnego szamana Szewanezów, który był bardzo mądrym i godnym człowiekiem, a że czuję jakąś więź duchową z Indianami, to poprosiłam jego ducha, żeby pozwolił mi używać tego imienia.
Oprócz tego, co znaczy po polsku, jest to tłumaczenie imienia pewnego szamana Szewanezów, który był bardzo mądrym i godnym człowiekiem, a że czuję jakąś więź duchową z Indianami, to poprosiłam jego ducha, żeby pozwolił mi używać tego imienia.
Dotknięcie prawdy
Wydaje się czasem, że w świecie nie ma już nic prawdziwego, że każda teoria ma swoje przeciwieństwo. Ludzie wierzą w to czy tamto, a inni w coś wręcz przeciwnego. Kłamstwa, manipulacje i półprawdy. Aż się w głowie kręci. Człowiek czuje się, jakby grzązł w bagnie. Czego się wtedy uchwycić? Co jest autentyczne, prawdziwe, co nie zawiedzie?
Najbardziej prawdziwą jest Natura, ziemia i to, co na niej rośnie i żyje. Prawdziwi też jesteśmy my, nasze ręce i twórczy duch. Kiedy znajdziemy czas i ochotę, żeby się nad ziemią pochylić, dotknąć ją gołymi rękami, poczuć jej zapach, kiedy włożymy w nią z miłością nasiona i będziemy je pielęgnować z uwagą, kiedy starczy nam ochoty, aby zagłębić się w zachodzące w niej złożone procesy i związki, to zetkniemy się z czymś absolutnie prawdziwym, szczerym i prawym. Co więcej, ta natura nie jest nam wroga. Jeśli tylko przestajemy traktować ją jak wroga, którego trzeba poskromić, a szczerze i prawdziwie chcemy z nią współpracować i uczyć się od niej, bo ona jest mądrzejsza od najmędrszych ludzi, to zyskamy wspaniałego przyjaciela i współpracownika, który nas nigdy nie zawiedzie.
Potrzeba pewnej pokory, żeby zrozumieć, że nie wszystko musi tak być, jak my byśmy sobie chcieli. Nie zawsze wszystko się udaje. Bywają lata zbyt chłodne i deszczowe, to znów suche i gorące. Bywają zimy, kiedy wiele roślin wymarza. Mimo to, jeśli nie gwałcimy natury, nie zatruwamy jej, nie chcemy być mądrzejsi, a tylko podpatrujemy naturalne procesy, będziemy wręcz zasypani wspaniałymi jej darami. Nie tylko będziemy się zdrowo odżywiać, ale w dodatku dostaniemy piękno, zapachy, sprawność ciała i ogromną satysfakcję. Oraz takie poczucie więzi i przynależności, wręcz przyjaźni i miłości, że chce się śpiewać z zachwytu.
Ziemia powoli, wręcz niedostrzegalnie uczy mądrości, cierpliwości, prawdy. Pomaga wyzbyć się egoizmu i wchłania nasze stresy. Dobrze, powiecie, to dlaczego rolnicy nie są najmądrzejszymi i najszczęśliwszymi ludźmi na świecie? Prawdopodobnie jest to kwestia podejścia. Jeśli podchodzisz do kogoś, jak do wroga, którego trzeba zniewolić, albo jak do niewolnika, z którego trzeba wycisnąć jak największy zysk, to trudno mówić o przyjaźni i wzajemnym uczeniu się, prawda? W swoim ogródku czy na skrawku pola można czuć się jak nędzarz czy wyrzutek i wtedy będzie się nędzarzem i wyrzutkiem, a można czuć się jak milioner i król świata i wtedy będzie się milionerem i królem świata. Tych milionów nie da się złożyć w banku, ale można z nich korzystać do woli - błysk słońca w kropli rosy, pieszczota wiatru i źdźbła trawy, kolor otwierającego się kwiatu, zapachy ożywcze i owijające nas, jak najdroższe perfumy, niezrównany smak owocu zerwanego w pełnej dojrzałości, marchewki świeżo wyjętej z ziemi i opłukanej w beczce z deszczówką...
Często słyszę: "Ile to trzeba pracy, to harówka...", a potem często mówiący to idą na siłownię albo na gimnastykę do dusznej sali, żeby poprawić sprawność ciała. Praca i ruch na świeżym powietrzu są dla nas jak najbardziej naturalne i potrzebne. Można też tak to wszystko urządzić, żeby nie było to harówką ponad siły, a przyjemną gimnastyką na powietrzu, w dodatku przynoszącą korzyść. Dlatego sprawdzam różne sposoby ułatwiania sobie pracy i mówię Wam o nich.
Są jeszcze inne prawdziwe rzeczy - kiedy bierzesz kawałek drewna, kamienia lub nici i tworzysz coś z tego, coś użytecznego i pięknego zarazem. Naczynie, mebel, suknię, ozdobę. Tutaj też nie ma miejsca na matactwa. Albo coś jest zrobione pięknie i solidnie, albo nie. Kiedy miesisz chleb, kroisz warzywa, gotujesz posiłek - to też jest prawda. O ile nie użyjesz sztucznych polepszaczy, to będzie to albo dobre, albo wręcz przeciwnie, to zależy od Ciebie. Podobnie ze zwierzętami - jeśli są szczęśliwe, zadbane i ufają Ci, jeśli czujesz z nimi więź i wiesz, czego im trzeba, to jest autentyczne. One kochają nas i uczą miłości, wychodzenia poza swoje egoizmy i wygodnictwo.
Czytałam kiedyś o idealnym społeczeństwie, gdzie każdy, nawet król czy najwyższy urzędnik, musiał znać i praktykować codziennie jakieś rzemiosło, choćby przez godzinę. Jest w tym wielka mądrość. Jeśli robimy coś konkretnego i użytecznego naszymi rękami, to zmieniamy nie tylko materię, ale zmieniamy też siebie. Odnajdujemy prawdę o sobie, godność, solidność, umiejętność skupienia i współpracy, odzyskujemy nasz honor. Dziś coraz bardziej odchodzi się od pracy z konkretnym przedmiotem, od początku do końca. Może stąd bierze się ten zanik jądra naszej osobowości, o którym napisała Kretowata w jednym z komentarzy. Można je jednak odzyskać i pielęgnować - trzeba tylko chcieć.
Idę teraz do ogrodu, trochę już smutnego w listopadowy sposób i będę go podziwiać i kochać. Wiem, że wrócę mądrzejsza i pogodniejsza. Zajrzę do kur, a one przybiegną do mnie, pogadam do owiec, a one, wyjątkowo płochliwe, wtulą pyszczki w moją rękę. Jestem milionerką i królową na swojej ziemi.
Najbardziej prawdziwą jest Natura, ziemia i to, co na niej rośnie i żyje. Prawdziwi też jesteśmy my, nasze ręce i twórczy duch. Kiedy znajdziemy czas i ochotę, żeby się nad ziemią pochylić, dotknąć ją gołymi rękami, poczuć jej zapach, kiedy włożymy w nią z miłością nasiona i będziemy je pielęgnować z uwagą, kiedy starczy nam ochoty, aby zagłębić się w zachodzące w niej złożone procesy i związki, to zetkniemy się z czymś absolutnie prawdziwym, szczerym i prawym. Co więcej, ta natura nie jest nam wroga. Jeśli tylko przestajemy traktować ją jak wroga, którego trzeba poskromić, a szczerze i prawdziwie chcemy z nią współpracować i uczyć się od niej, bo ona jest mądrzejsza od najmędrszych ludzi, to zyskamy wspaniałego przyjaciela i współpracownika, który nas nigdy nie zawiedzie.
Potrzeba pewnej pokory, żeby zrozumieć, że nie wszystko musi tak być, jak my byśmy sobie chcieli. Nie zawsze wszystko się udaje. Bywają lata zbyt chłodne i deszczowe, to znów suche i gorące. Bywają zimy, kiedy wiele roślin wymarza. Mimo to, jeśli nie gwałcimy natury, nie zatruwamy jej, nie chcemy być mądrzejsi, a tylko podpatrujemy naturalne procesy, będziemy wręcz zasypani wspaniałymi jej darami. Nie tylko będziemy się zdrowo odżywiać, ale w dodatku dostaniemy piękno, zapachy, sprawność ciała i ogromną satysfakcję. Oraz takie poczucie więzi i przynależności, wręcz przyjaźni i miłości, że chce się śpiewać z zachwytu.
Ziemia powoli, wręcz niedostrzegalnie uczy mądrości, cierpliwości, prawdy. Pomaga wyzbyć się egoizmu i wchłania nasze stresy. Dobrze, powiecie, to dlaczego rolnicy nie są najmądrzejszymi i najszczęśliwszymi ludźmi na świecie? Prawdopodobnie jest to kwestia podejścia. Jeśli podchodzisz do kogoś, jak do wroga, którego trzeba zniewolić, albo jak do niewolnika, z którego trzeba wycisnąć jak największy zysk, to trudno mówić o przyjaźni i wzajemnym uczeniu się, prawda? W swoim ogródku czy na skrawku pola można czuć się jak nędzarz czy wyrzutek i wtedy będzie się nędzarzem i wyrzutkiem, a można czuć się jak milioner i król świata i wtedy będzie się milionerem i królem świata. Tych milionów nie da się złożyć w banku, ale można z nich korzystać do woli - błysk słońca w kropli rosy, pieszczota wiatru i źdźbła trawy, kolor otwierającego się kwiatu, zapachy ożywcze i owijające nas, jak najdroższe perfumy, niezrównany smak owocu zerwanego w pełnej dojrzałości, marchewki świeżo wyjętej z ziemi i opłukanej w beczce z deszczówką...
Często słyszę: "Ile to trzeba pracy, to harówka...", a potem często mówiący to idą na siłownię albo na gimnastykę do dusznej sali, żeby poprawić sprawność ciała. Praca i ruch na świeżym powietrzu są dla nas jak najbardziej naturalne i potrzebne. Można też tak to wszystko urządzić, żeby nie było to harówką ponad siły, a przyjemną gimnastyką na powietrzu, w dodatku przynoszącą korzyść. Dlatego sprawdzam różne sposoby ułatwiania sobie pracy i mówię Wam o nich.
Są jeszcze inne prawdziwe rzeczy - kiedy bierzesz kawałek drewna, kamienia lub nici i tworzysz coś z tego, coś użytecznego i pięknego zarazem. Naczynie, mebel, suknię, ozdobę. Tutaj też nie ma miejsca na matactwa. Albo coś jest zrobione pięknie i solidnie, albo nie. Kiedy miesisz chleb, kroisz warzywa, gotujesz posiłek - to też jest prawda. O ile nie użyjesz sztucznych polepszaczy, to będzie to albo dobre, albo wręcz przeciwnie, to zależy od Ciebie. Podobnie ze zwierzętami - jeśli są szczęśliwe, zadbane i ufają Ci, jeśli czujesz z nimi więź i wiesz, czego im trzeba, to jest autentyczne. One kochają nas i uczą miłości, wychodzenia poza swoje egoizmy i wygodnictwo.
Czytałam kiedyś o idealnym społeczeństwie, gdzie każdy, nawet król czy najwyższy urzędnik, musiał znać i praktykować codziennie jakieś rzemiosło, choćby przez godzinę. Jest w tym wielka mądrość. Jeśli robimy coś konkretnego i użytecznego naszymi rękami, to zmieniamy nie tylko materię, ale zmieniamy też siebie. Odnajdujemy prawdę o sobie, godność, solidność, umiejętność skupienia i współpracy, odzyskujemy nasz honor. Dziś coraz bardziej odchodzi się od pracy z konkretnym przedmiotem, od początku do końca. Może stąd bierze się ten zanik jądra naszej osobowości, o którym napisała Kretowata w jednym z komentarzy. Można je jednak odzyskać i pielęgnować - trzeba tylko chcieć.
Idę teraz do ogrodu, trochę już smutnego w listopadowy sposób i będę go podziwiać i kochać. Wiem, że wrócę mądrzejsza i pogodniejsza. Zajrzę do kur, a one przybiegną do mnie, pogadam do owiec, a one, wyjątkowo płochliwe, wtulą pyszczki w moją rękę. Jestem milionerką i królową na swojej ziemi.
sobota, 2 listopada 2013
Zamyślenie nad polaryzacją
Czwartek spędziłam na robieniu wianków na groby bliskich. Kupne znicze i chryzantemy to jakoś nie do końca to, chcę im dać czasem coś od siebie...
Wianki robi się łatwo - najpierw baza ze splecionych pędów dzikiego wina, potem zielone gałązki i różne jagody i suszki. tym razem wzięłam gałęzie żywotnika, jakoś nie miałam ochoty na kłujące świerki czy jałowce.
W piątek bladym świtem pojechałam do rodzinnej miejscowości, oprócz wianków targając także chryzantemy, żeby sprawić przyjemność mojej Mamie, której poglądy są, jakie są. Okazało się, że Mama czuje się tak źle, że nie da rady pojechać na cmentarz. Mimo moich rad i zakazów przez kilka dni wlokła się na cmentarz o kulach, żeby myć groby i z pomocą znajomej ustawić dekorację. Bez sensu to wszystko - miałyśmy zrobić to razem, mogłam pojechać w czwartek, jak było zaplanowane.
Na cmentarzu tłumy odświętne, mikrofony przygotowywane do mszy chrypiały i gwizdały, trudno się skupić. Mimo to pogadałam sobie z kochanymi Dziadkami i z siostrą, poprzypominałam sobie... Potem posiedziałam trochę z Mamą i do domu... A po drodze spotkanie z wieeeelkim łosiem, który przyglądał mi się z pobocza leśnej drogi.
W domu mąż w ogrodzie palił wielkie ognisko bardzo a propos w tym dniu, tak nasi przodkowie czcili swoich zmarłych. Z tym, że on to robił po prostu z potrzeby serca, bo i przodków ma innych.
Poczytałam trochę, co dzieje się na świecie, rozmaite blogi i wypowiedzi i włos mi się jeży. Jak łatwo jest napuszczać ludzi jednych na drugich, ile paskudnej agresji wychodzi z tych różnych, rzekomo miłujących pokój i tolerancję. Myślę o wszystkich, różnej maści i orientacji "wyznawcach". Ileż frustracji i niechęci do innych... Mam takie wrażenie, że ktoś tym manipuluje, że komuś zależy na tym, by ludzi dzielić i wznosić mury niechęci.
A przecież życie jest zbyt krótkie, żeby tracić je na frustracje i złe emocje. Naturalnie, każdy będzie przysięgał, że ma do tego jedyne prawdziwe i słuszne powody. A nie widzi, że to spreparowane, że prawda zmyślnie została zmieszana z kłamstwem i podsunięta mu na talerzu. Traci się cenne chwile życia z kłamstwem zasłaniającym oczy...
Życie jest tak kruche i mamy go tak mało. Szkoda, naprawdę szkoda tracić go na coś, co nie daje nam szczęścia albo przynajmniej dobrej satysfakcji. A my je tracimy - na nielubiana pracę,na toksyczne związki, na strach, na dorabianie się, na czekanie, na teksty pełne jadu. Potem frustracja, którą trzeba wyładować. Trudno przychodzi winić siebie samego, więc winimy "innych". A nienawiść rośnie...
Wystarczyłoby tak niewiele - lekka zmiana optyki, lekkie porządki i pozbycie się schematów, wyciszenie rozbujałych, jątrzących emocji. Mam wrażenie, że lepiej zrobię, jeśli zajmę się tym, co dobre, piękne i łagodne, a odetnę od siebie te wszystkie miałkie spory. To jak choroba zakaźna, więc ogłaszam osobistą kwarantannę. Będę stać na straży swojej Krainy Łagodności i mam nadzieję, że doczekam czasu, kiedy ta fala rozmaitych fanatyzmów załamie się pod własnym ciężarem Zawsze tak się dzieje. Tylko szkody, jakie wyrządzi, trudno będzie zaleczyć...
Wianki robi się łatwo - najpierw baza ze splecionych pędów dzikiego wina, potem zielone gałązki i różne jagody i suszki. tym razem wzięłam gałęzie żywotnika, jakoś nie miałam ochoty na kłujące świerki czy jałowce.
W piątek bladym świtem pojechałam do rodzinnej miejscowości, oprócz wianków targając także chryzantemy, żeby sprawić przyjemność mojej Mamie, której poglądy są, jakie są. Okazało się, że Mama czuje się tak źle, że nie da rady pojechać na cmentarz. Mimo moich rad i zakazów przez kilka dni wlokła się na cmentarz o kulach, żeby myć groby i z pomocą znajomej ustawić dekorację. Bez sensu to wszystko - miałyśmy zrobić to razem, mogłam pojechać w czwartek, jak było zaplanowane.
Na cmentarzu tłumy odświętne, mikrofony przygotowywane do mszy chrypiały i gwizdały, trudno się skupić. Mimo to pogadałam sobie z kochanymi Dziadkami i z siostrą, poprzypominałam sobie... Potem posiedziałam trochę z Mamą i do domu... A po drodze spotkanie z wieeeelkim łosiem, który przyglądał mi się z pobocza leśnej drogi.
W domu mąż w ogrodzie palił wielkie ognisko bardzo a propos w tym dniu, tak nasi przodkowie czcili swoich zmarłych. Z tym, że on to robił po prostu z potrzeby serca, bo i przodków ma innych.
Poczytałam trochę, co dzieje się na świecie, rozmaite blogi i wypowiedzi i włos mi się jeży. Jak łatwo jest napuszczać ludzi jednych na drugich, ile paskudnej agresji wychodzi z tych różnych, rzekomo miłujących pokój i tolerancję. Myślę o wszystkich, różnej maści i orientacji "wyznawcach". Ileż frustracji i niechęci do innych... Mam takie wrażenie, że ktoś tym manipuluje, że komuś zależy na tym, by ludzi dzielić i wznosić mury niechęci.
A przecież życie jest zbyt krótkie, żeby tracić je na frustracje i złe emocje. Naturalnie, każdy będzie przysięgał, że ma do tego jedyne prawdziwe i słuszne powody. A nie widzi, że to spreparowane, że prawda zmyślnie została zmieszana z kłamstwem i podsunięta mu na talerzu. Traci się cenne chwile życia z kłamstwem zasłaniającym oczy...
Życie jest tak kruche i mamy go tak mało. Szkoda, naprawdę szkoda tracić go na coś, co nie daje nam szczęścia albo przynajmniej dobrej satysfakcji. A my je tracimy - na nielubiana pracę,na toksyczne związki, na strach, na dorabianie się, na czekanie, na teksty pełne jadu. Potem frustracja, którą trzeba wyładować. Trudno przychodzi winić siebie samego, więc winimy "innych". A nienawiść rośnie...
Wystarczyłoby tak niewiele - lekka zmiana optyki, lekkie porządki i pozbycie się schematów, wyciszenie rozbujałych, jątrzących emocji. Mam wrażenie, że lepiej zrobię, jeśli zajmę się tym, co dobre, piękne i łagodne, a odetnę od siebie te wszystkie miałkie spory. To jak choroba zakaźna, więc ogłaszam osobistą kwarantannę. Będę stać na straży swojej Krainy Łagodności i mam nadzieję, że doczekam czasu, kiedy ta fala rozmaitych fanatyzmów załamie się pod własnym ciężarem Zawsze tak się dzieje. Tylko szkody, jakie wyrządzi, trudno będzie zaleczyć...