Korzystając z pięknej, mroźnej pogody wychodzimy prawie codziennie na spacery po lesie. Puszcza Augustowska, to obok terenów górskich, jedno z niewielu miejsc w Polsce, gdzie świerki występują naturalnie. Obecnie rosną w całym kraju, ale to dlatego, że je posadzono. Ich naturalne siedliska, to góry i północno-wschodnia Polska. Czyli tam, gdzie jest zimno, hu-ha. Świerk ma niesamowite właściwości bakteriobójcze i aseptyczne. Tablice informacyjne w rezerwacie Kozi Rynek informują, że do 15 metrów wokół świerka nie uświadczy się szkodliwych mikroorganizmów ani grzybów, jedynie te dobre. Poza tym wspaniale jonizuje powietrze.
Ponieważ moja mama skarży się na wiele bolących stawów oraz na niewyleczalną grzybicę stóp, to postanowiłam połączyć piękne z pożytecznym, czyli spacery ze zbieraniem żywicy świerkowej i zrobić balsam świerkowy. W czasie mrozów dobrze jest zbierać żywicę, bo zastyga jak bursztyn, podczas gdy w cieplejszych miesiącach jest ciągnąca się i kleista. Po godzinnym spacerze miałam już pełny niewielki słoik. Głęboka wdzięczność do lasu, który jakby specjalnie podsuwał mi świerki płaczące kroplami żywicy. Normalnie jest ich bardzo mało, a podczas tego spaceru widziałam je co kawałek.
Miałam potrzebne składniki, poza świeżym, tegorocznym woskiem. Ale od czego są przyjaciele? Jan Głowacz użyczył mi gomułkę pachnącego ulem wosku dziś rano i balsam naciąga w tej chwili na brzegu plity ogrzewanej drewnem.
Balsam świerkowy jest dobry na:
bóle artretyczne i reumatyczne
bóle mięśniowe
zmęczenie mięśni i stawów
stany zapalne skóry i wszelkie nieprawidłowości
grzybice
brodawczaki, kurzajki, brodawki
złe krążenie
oparzenia
uszkodzenia skóry, ranki, siniaki.
O jej wręcz cudownych właściwościach przekonałam się nieraz. Ostatnio tuż przed Świętami. Prysnął mi wrzący olej na wewnętrzny przegub lewej ręki. Oparzenie było dość rozległe, jakby ślad całego kciuka. Ból okropny. Od razu wsadziłam rękę pod zimną wodę, potrzymałam chwilę i osuszyłam. No i od razu zaaplikowałam balsam roboty Utygan. Ból minął, pozostało tylko lekkie ciągnięcie. Pęcherz, który już zaczął się tworzyć, sklęsł. Mogłam dalej pracować, od czasu do czasu pokrywając oparzenie balsamem. Zagoiło się w ciągu kilku dni, bez bólu i bez pęcherzy.
Nic dziwnego, że chciałam go zrobić sama. Nazbierałam więc słoiczek żywicy. Następnie drugi pędów świerka z pączkami szczytowymi i igiełkami z tego roku. Pocięłam je drobno, spryskałam alkoholem, zamknęłam zakrętkę i postawiłam niedaleko pieca na 24 godziny, żeby puściło soki. Chodzi o to, że pewne składniki lecznicze rozpuszczają się w tłuszczu, inne w alkoholu, a mi zależy, żeby w balsamie były wszystkie. Nie należy pędów zalewać, a jedynie je lekko zmoczyć, bo nie chcemy mieć nalewki, a balsam.
Następnie przygotowałam mniej więcej tyle, ile żywicy każdego z pozostałych składników: masło kokosowe, olej (użyłam mieszanki ekologicznych olejów - rzepakowego, słonecznikowego i lnianego) i nieco mniej wosku, ale niewiele mniej oraz odrobinę propolisu. Ten propolis to wisienka na torcie, jeśli ktoś go nie ma, to można pominąć. W czystym, dużym słoju wymieszałam wszystko i postawiłam na brzegu plity, żeby naciągało. Roztwór powinien stopić sie, połączyć się harmonijnie, ale nie wrzeć. Ta alchemiczna przemiana potrzebuje czasu, nawet do kilkunastu godzin. Choć niektórzy twierdzą, że 3-4 godziny wystarczą. Potem płynną zawartość filtrujemy przez drobne sitko lub gazę i rozlewamy do niewielkich słoiczków.
Użyłam tu masła kokosowego, co wzbudza we mnie dość mieszane uczucia ze względu na szkody, jakie środowisku wyrządzają plantacje palmy kokosowej. No cóż, jako zamiennika można użyć smalcu i tak się dawniej robiło. Jednak część balsamu przeznaczona jest dla wegetarian, więc ten wariant odpada. A kokosa i tak miałam już w domu. Z plantacji ekologicznej, jakby co.
Będę miała kilka słoiczków pachnącego lasem i ulem skarbu, dla siebie i dla przyjaciół. Warto go sobie zrobić, jeśli mamy dostęp do składników. Zwłaszcza, jeśli widzi się cenę tej maści sprzedawanej prze internet. Nasza, własna, jest na pewno lepsza, bo w niej jest nasze serce.
NIECH WAM NOWY ROK NAJSŁODSZYM BALSAMEM, WSZELKI BÓL KOJĄCYM, NA SERCA PŁYNIE!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
czwartek, 31 grudnia 2015
poniedziałek, 28 grudnia 2015
Umiar we wszystkim
Trwające właśnie Święta na pewno po raz kolejny przekonały niejednego i niejedną, że za dużo dobrego też może szkodzić. Bardzo podobnie sprawy mają się w naturze - za dużo dobrego może zaszkodzić.
Chodzi mi głównie o obornik i gnojówki stosowane nagminnie w ogrodach. Zbyt duża ilość azotu przekłada się na odkładanie rakotwórczych i w ogóle szkodliwych azotynów i azotanów w tkankach roślin. Za wiele materii organicznej, zwłaszcza gnojówek, zaburza normalne funkcjonowanie gleby podobnie jak nieograniczone obżeranie się zaburza żołądek.
Podobnie jest z rozmaitego typu gnojówkami roślinnymi. Można je stosować doraźnie, raz albo dwa na sezon, żeby pomóc roślinkom, ale hodowanie roślin tylko na nich to jak żywienie człowieka tylko mięsem albo tylko czekoladą. Zawierają tylko część potrzebnych soli i minerałów. Na dokładkę nie poprawiają one na trwale struktury gleby.
Także materii organicznej można dać za dużo, chociaż nam, w naszych ogrodach raczej to nie grozi. Państwo Bourgignon, z których ogromnej wiedzy nieraz korzystam, zaprezentowali kiedyś filmik o działce, na którą ktoś kiedyś nawiózł ogromne ilości materii organicznej - zdaje się, że błota ze studzienek ściekowych w mieście. Utworzyła się ponad metrowa warstwa, która dokładnie zdusiła glebę pod nią. Nawet dżdżownice nie fatygowały się na powierzchnię, bo dochodziły tylko do dawnej powierzchni gleby i znajdowały materię organiczną. Skutek - powstała zlewna, zbita "czapa".
Nam, przy zakładaniu wałów i "kanapek" raczej coś takiego nie grozi, bo są one dobrze napowietrzone. Zwracajmy tylko uwagę na to, by gnój był dodatkiem, a nie głównym ich składnikiem. Najwyżej 1/3 całej masy "wkładu", oprócz niego potrzebne są kawałki drewna, zdrewniałe łodygi, liście, siano, słoma itp.
Skoro dbamy o dobrze zbilansowane posiłki dla nas i naszych dzieci, to dbajmy też o naszą Matkę-Ziemię. Ona też potrzebuje dobrze zbilansowanego pożywienia i uzupełnienia tego, czego jej brakuje. Na glebach piaszczystych jest to dodatek glin i iłów, na glebach gliniastych - piasku. Torfu nie polecam, wcale nie jest taki dobry.
Trudno powiedzieć, skąd wzięło się takie mechaniczne podejście do ziemi, która ma produkować jak najwięcej, choćby za cenę całkowitego wyczerpania. O szkodliwości nawozów chemicznych i różnych -ydów na ogół wiadomo, ale nawet nawozami naturalnymi można przedobrzyć. Tymczasem ziemia jest skomplikowanym, żywym organizmem, niesłychanie wdzięcznym i łaskawym, ale delikatnym. Trzeba do niej też podchodzić z delikatnością i wyczuciem. Poprawiać na trwale jej właściwości, przywracać życie i żyzność, ale nie gonić za gigantyzmem warzyw czy kwiatów.
Mam wrażenie że to właśnie jest istotą tzw. peramkultury.
Czyli bądźmy zen i praktykujmy Tao w naszym ogrodzie, a pomału dojdziemy do cudownej harmonii, kiedy gleba jest żyzna, wszystkie potrzebne pierwiastki są w równowadze, a plony piękne, zdrowe i smaczne.
Zanim zacznę uprawę jakiegoś kawałka ziemi, to medytuję nad nią i z nią nad tym, jak można to zrobić najlepiej. Oglądam zioła, które w tym miejscu rosną, badam podglebie. A potem pomalutku, bez szarpania się i wysilania, robimy razem to, co najlepsze. Bo tu nie chodzi tylko o to, żeby mieć dużo, a byle co, ale żeby wprowadzać harmonię, piękno i prawdziwe zdrowie.
Chodzi mi głównie o obornik i gnojówki stosowane nagminnie w ogrodach. Zbyt duża ilość azotu przekłada się na odkładanie rakotwórczych i w ogóle szkodliwych azotynów i azotanów w tkankach roślin. Za wiele materii organicznej, zwłaszcza gnojówek, zaburza normalne funkcjonowanie gleby podobnie jak nieograniczone obżeranie się zaburza żołądek.
Podobnie jest z rozmaitego typu gnojówkami roślinnymi. Można je stosować doraźnie, raz albo dwa na sezon, żeby pomóc roślinkom, ale hodowanie roślin tylko na nich to jak żywienie człowieka tylko mięsem albo tylko czekoladą. Zawierają tylko część potrzebnych soli i minerałów. Na dokładkę nie poprawiają one na trwale struktury gleby.
Także materii organicznej można dać za dużo, chociaż nam, w naszych ogrodach raczej to nie grozi. Państwo Bourgignon, z których ogromnej wiedzy nieraz korzystam, zaprezentowali kiedyś filmik o działce, na którą ktoś kiedyś nawiózł ogromne ilości materii organicznej - zdaje się, że błota ze studzienek ściekowych w mieście. Utworzyła się ponad metrowa warstwa, która dokładnie zdusiła glebę pod nią. Nawet dżdżownice nie fatygowały się na powierzchnię, bo dochodziły tylko do dawnej powierzchni gleby i znajdowały materię organiczną. Skutek - powstała zlewna, zbita "czapa".
Nam, przy zakładaniu wałów i "kanapek" raczej coś takiego nie grozi, bo są one dobrze napowietrzone. Zwracajmy tylko uwagę na to, by gnój był dodatkiem, a nie głównym ich składnikiem. Najwyżej 1/3 całej masy "wkładu", oprócz niego potrzebne są kawałki drewna, zdrewniałe łodygi, liście, siano, słoma itp.
Skoro dbamy o dobrze zbilansowane posiłki dla nas i naszych dzieci, to dbajmy też o naszą Matkę-Ziemię. Ona też potrzebuje dobrze zbilansowanego pożywienia i uzupełnienia tego, czego jej brakuje. Na glebach piaszczystych jest to dodatek glin i iłów, na glebach gliniastych - piasku. Torfu nie polecam, wcale nie jest taki dobry.
Trudno powiedzieć, skąd wzięło się takie mechaniczne podejście do ziemi, która ma produkować jak najwięcej, choćby za cenę całkowitego wyczerpania. O szkodliwości nawozów chemicznych i różnych -ydów na ogół wiadomo, ale nawet nawozami naturalnymi można przedobrzyć. Tymczasem ziemia jest skomplikowanym, żywym organizmem, niesłychanie wdzięcznym i łaskawym, ale delikatnym. Trzeba do niej też podchodzić z delikatnością i wyczuciem. Poprawiać na trwale jej właściwości, przywracać życie i żyzność, ale nie gonić za gigantyzmem warzyw czy kwiatów.
Mam wrażenie że to właśnie jest istotą tzw. peramkultury.
Czyli bądźmy zen i praktykujmy Tao w naszym ogrodzie, a pomału dojdziemy do cudownej harmonii, kiedy gleba jest żyzna, wszystkie potrzebne pierwiastki są w równowadze, a plony piękne, zdrowe i smaczne.
Zanim zacznę uprawę jakiegoś kawałka ziemi, to medytuję nad nią i z nią nad tym, jak można to zrobić najlepiej. Oglądam zioła, które w tym miejscu rosną, badam podglebie. A potem pomalutku, bez szarpania się i wysilania, robimy razem to, co najlepsze. Bo tu nie chodzi tylko o to, żeby mieć dużo, a byle co, ale żeby wprowadzać harmonię, piękno i prawdziwe zdrowie.
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Drzewa, nasze drzewa
Niedawno rozmawiałam z pewną panią, która aż żachnęła się, kiedy powiedziałam, że większość lasów w naszym kraju jest zupełnie nienaturalna, że przypominają plantację marchewek, tylko na dłuższy czas. Bo niestety, tak jest. To ludzie arbitralnie zdecydowali, jakie gatunki opłaci się sadzić i to bez względu na glebę czy warunki. Są one sadzone zbyt gęsto, aby mieć długi, prosty pień zdatny na deski, regularnie są wycinane i opryskiwane, bo wiadomo, że w każdej monokulturze występuje nasilenie szkodników.
Dziś trudno nam wyobrazić ogromne bogactwo lasów, jakie rosły na naszych ziemiach. Jaka w nich była moc, jaka różnorodność. Nawet malutki skrawek Puszczy Białowieskiej, jak mamy, niesamowicie działa na ludzi. A wyobraźmy sobie takie puszcze, z przewagą drzew liściastych, w różnym wieku, zamieszkane przez olbrzymie drzewa. Trzeba takiego olbrzyma zobaczyć, żeby wiedzieć, jaką ma moc.
U nas zostało wiele nazw miejscowości, które mówią o tym, co tam rosło: Cisów, Dąbrowa, Lipsk, Jasionowo, Gruszki, Sosnowo, Olszany, Wierzbno, Brzozowo...
Mam to szczęście, że na naszym terenie rośnie kilka starych, dostojnych drzew, w tym nasze otaczane czcią jesion i lipa, oba pomniki przyrody. Oraz ogromne wierzby (jedna z koroną w kształcie serca) i wiele innych.
Zabraliśmy naszej ziemi jej drzewa, wyrąbaliśmy święte gaje, poszły pod siekierę Wspaniałe olbrzymy. Sadzimy w rządkach sosenki. No cóż, takie lasy też potrafią być piękne. I one ciągle walczą. Wystarczy zostawić je na kilka lat w spokoju, kiedy ze ściółki wystrzelają młode pędy i korony drzew liściastych. Z jakich nasion? Z jakich czasów zachowanych w łonie ziemi?
Pisałam już o rezerwacie Trzyrzeczki, gdzie na podstawie analizy pyłkowej przywraca się pierwotny skład drzewostanu. Żyje też tam trochę leśnych olbrzymów, w tym majestatyczny dąb przy leśniczówce. W lesie tym już teraz panuje specyficzna atmosfera, inna od wszystkich mi znanych lasów. Mieszany, a mimo to świetlisty jest ten las.
Pewien mój znajomy postanowił posadzić na swojej ziemi święty gaj - po jednym drzewie dla każdego ze swoich przodków aż do 7 pokoleń. Bardzo to piękne. Jeszcze niedawno drzewa sadzono na cmentarzach, przetrwało to w pieśniach i legendach - wierzono, że jakaś cząstka zmarłych bytuje w tych drzewach i krzewach. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy cmentarze przypominały ogromne parki. Teraz stały się odrażającą, betonową pustynią, gdzie zmarłych przywala się kamieniami, żeby przypadkiem nie zmartwychwstali....
Dlatego bardzo proszę tych, którzy chcą i mogą, którzy mają trochę miejsca: przywróćmy naszej ziemi jej rodzinne drzewa: Lipy, Limby, Jesiony, Dęby, Buki, Wiązy, Brzozy, Wierzby, Cisy.... I to pomniejsze bractwo: Leszczyny, Kruszyny, Jarzębiny, Jałowce,Głogi, Dzikie Grusze, Dzikie Róże, Dzikie Bzy.... Posadźmy choćby po jednym drzewie - pomniku dla tych, których kochaliśmy. A jeśli ktoś nie chce dla Przodków, to niech posadzi dla jakiegoś symbolu, który temu drzewu przypisze. Pozwólmy im rosnąć swobodnie, uczyńmy z nich swoich powierników. Możemy je też nazwać swoim imieniem lub imionami swoich dzieci. Przyniesie to tylko pożytek nam i światu. Stwórzmy sobie taką "Świątynię Dumania", a świat będzie trochę lepszy.
Teraz jest jeszcze dobry czas na sadzenie dzikich drzew, pamiętajmy tylko, żeby dobrze je podlać i otulić korzenie ściółką. A przedtem posłuchajmy tej pieśni, którą dałam w poprzednim poście.
czwartek, 3 grudnia 2015
Przedzimie i zmysł węchu.
Przedzimie na dobre zagościło w naszych stronach. Czasem mrozi, czasem popada śnieg albo marznąca chlapa, ale jeszcze nie zostaje z nami na dłużej. Świat wokoło domu przybrał wszystkie odcienie kolorów ziemi - od rozbielonej żółci czy beżu, przez rudy, całą gamę brązów i szarości, aż do czarnego. Czasem złamane zielenią świerków, sosen i jałowców, ale też jakąś taką przyrudziałą. Wczoraj na naszej łące za stawem spotkałam trzy sarny - również ubarwione pod kolor. Nawet nie bardzo się bały, przyglądały mi się spokojnie, a następnie pokicały w kierunku zagajnika olch. Ten maleńki zagajnik, jak wyspa pośrodku łąk, jest od lat ich schronieniem na czas polowań. Tam są względnie bezpieczne.
Nie pachnie jeszcze zimą, ale też już nie jesienią. Tak się złożyło, że mam bardzo czuły zmysł węchu. Jestem węchowcem logicznym, czyli na ogół mam trudności z przypomnieniem czyjegoś imienia, a o nazwisku już nie wspomnę, ale doskonale pamiętam, co ktoś mi powiedział i w jaki sposób oraz pamiętam zapachy. Kiedy ma spaść śnieg, to dla mnie wiele godzin wcześniej pachnie sniegiem. A zapachy ziół, kwiatów i żywicy - co za odlot! Moje wspomnienia są powiązane z zapachami, rozmaitymi, często trudnymi do zdefiniowania. Każdy dom, każdy kawałek ziemi i każda osoba mają swój zapach. Swoich zapachów na ogół się nie czuje, kwestia przyzwyczajenia. Kiedy jednak po kilku godzinach czy dniach nieobecności wracamy do domu, on wita nas zapachem.
No i na przedzimiu zaczyna się dla mnie problem z tymi domowymi zapachami. Nasza chałupka nie ma żadnej wentylacji, poza otwieraniem okienek. Otwieram więc i wietrzę, ale nie mogę, tak jak latem, trzymać okien ciągle otwartych. A w domu, oprócz nas dwojga, kotłują się dwa psy i dwa koty. Kocie kuwety, choć codziennie szorowane, nie pachną fiołkami. Psy wnoszą swoją nutkę zapachową, ich obroże przeciw kleszczom również. A Luna przestawiła się na nocny tryb życia. Cały dzień śpi w kuchni, chrapiąc rozgłośnie i popierdując również rozgłośnie, a nocą się ożywia i prosi, żeby ją wypuścić. Dochodzi jeszcze gotowanie, które pachnie smakowicie w momencie przygotowania, ale zimne zapachy (zwłaszcza pieczeni i smażenia), nawet mimo wietrzenia, wchodzą w meble i tkaniny. Dochodzi dym z paleniska i wiele innych, niezbyt przyjemnych woni. A ja cierpię, bo te wonie akurat czuję. Stosuję sporo środków ekologicznych, ale czasem ani suszona lawenda i inne zioła, ani ocet jabłkowy nie pomagają.
Wiecie, że walczy we mnie zagorzały ekolog z tym, co mi wpojono - czyli zaufaniem do nowoczesnych produktów. To ostatnie tli się gdzieś w podświadomości i czasem wypływa na wierzch. No i zwykle się na nim zawodzę. Otóż obejrzałam kiedyś program popularnonaukowy na francuskiej telewizji męża (on ogląda wieczorami, ja obok szydełkuję i też mimowolnie słyszę) odnośnie pochłaniaczy zapachów. Że niby dopadają cząsteczki brzydkiego zapachu i go niejako neutralizują. No i podczas zakupów skusiłam się i kupiłam taki jeden pochłaniacz do naszej bezokiennej łazienki. Oprócz nas korzystają z niej z uporem koty, które nauczyły się załatwiać swoje potrzeby w kabinie prysznicowej. Po prostu mają gdzieś kuwety, ale tylko momentami. Nie zniechęcam ich za bardzo, bo wolę, kiedy robią to w kabinie prysznicowej, którą łatwo sprzątnąć i wyszorować, niż pod meblami (co im się kiedyś zdarzało). Czyli pochłaniacz był tam naprawdę potrzebny....
Rzeczywiście, zauważyłam, że mniej czuję różne odorki. Tyle, że one wcale nie zostały pochłonięte, jak się przekonałam. To mój zmysł węchu został mocno stępiony. To stępienie ustępuje po kilku godzinach spędzonych z dala od pochłaniacza. Czyli w domu pośmierduje, jak dawniej, tylko ja to mniej czuję...
Nie lubię, jak się mnie czegoś pozbawia, co z natury jest mi dane. Już muszę godzić się z tym, że wzrok mi siada z wiekiem (a właściwie zmienia się - w dal widzę nawet lepiej, niż kiedyś, ale do czytania i robótek potrzebuję okularów), to teraz jeszcze węch... Niech sobie będzie momentami źródłem dyskomfortu, ale dzięki niemu mój świat jest bogatszy.
Mam wielką ochotę wyrzucić ten pochłaniacz. Tylko co w zamian?
Nie pachnie jeszcze zimą, ale też już nie jesienią. Tak się złożyło, że mam bardzo czuły zmysł węchu. Jestem węchowcem logicznym, czyli na ogół mam trudności z przypomnieniem czyjegoś imienia, a o nazwisku już nie wspomnę, ale doskonale pamiętam, co ktoś mi powiedział i w jaki sposób oraz pamiętam zapachy. Kiedy ma spaść śnieg, to dla mnie wiele godzin wcześniej pachnie sniegiem. A zapachy ziół, kwiatów i żywicy - co za odlot! Moje wspomnienia są powiązane z zapachami, rozmaitymi, często trudnymi do zdefiniowania. Każdy dom, każdy kawałek ziemi i każda osoba mają swój zapach. Swoich zapachów na ogół się nie czuje, kwestia przyzwyczajenia. Kiedy jednak po kilku godzinach czy dniach nieobecności wracamy do domu, on wita nas zapachem.
No i na przedzimiu zaczyna się dla mnie problem z tymi domowymi zapachami. Nasza chałupka nie ma żadnej wentylacji, poza otwieraniem okienek. Otwieram więc i wietrzę, ale nie mogę, tak jak latem, trzymać okien ciągle otwartych. A w domu, oprócz nas dwojga, kotłują się dwa psy i dwa koty. Kocie kuwety, choć codziennie szorowane, nie pachną fiołkami. Psy wnoszą swoją nutkę zapachową, ich obroże przeciw kleszczom również. A Luna przestawiła się na nocny tryb życia. Cały dzień śpi w kuchni, chrapiąc rozgłośnie i popierdując również rozgłośnie, a nocą się ożywia i prosi, żeby ją wypuścić. Dochodzi jeszcze gotowanie, które pachnie smakowicie w momencie przygotowania, ale zimne zapachy (zwłaszcza pieczeni i smażenia), nawet mimo wietrzenia, wchodzą w meble i tkaniny. Dochodzi dym z paleniska i wiele innych, niezbyt przyjemnych woni. A ja cierpię, bo te wonie akurat czuję. Stosuję sporo środków ekologicznych, ale czasem ani suszona lawenda i inne zioła, ani ocet jabłkowy nie pomagają.
Wiecie, że walczy we mnie zagorzały ekolog z tym, co mi wpojono - czyli zaufaniem do nowoczesnych produktów. To ostatnie tli się gdzieś w podświadomości i czasem wypływa na wierzch. No i zwykle się na nim zawodzę. Otóż obejrzałam kiedyś program popularnonaukowy na francuskiej telewizji męża (on ogląda wieczorami, ja obok szydełkuję i też mimowolnie słyszę) odnośnie pochłaniaczy zapachów. Że niby dopadają cząsteczki brzydkiego zapachu i go niejako neutralizują. No i podczas zakupów skusiłam się i kupiłam taki jeden pochłaniacz do naszej bezokiennej łazienki. Oprócz nas korzystają z niej z uporem koty, które nauczyły się załatwiać swoje potrzeby w kabinie prysznicowej. Po prostu mają gdzieś kuwety, ale tylko momentami. Nie zniechęcam ich za bardzo, bo wolę, kiedy robią to w kabinie prysznicowej, którą łatwo sprzątnąć i wyszorować, niż pod meblami (co im się kiedyś zdarzało). Czyli pochłaniacz był tam naprawdę potrzebny....
Rzeczywiście, zauważyłam, że mniej czuję różne odorki. Tyle, że one wcale nie zostały pochłonięte, jak się przekonałam. To mój zmysł węchu został mocno stępiony. To stępienie ustępuje po kilku godzinach spędzonych z dala od pochłaniacza. Czyli w domu pośmierduje, jak dawniej, tylko ja to mniej czuję...
Nie lubię, jak się mnie czegoś pozbawia, co z natury jest mi dane. Już muszę godzić się z tym, że wzrok mi siada z wiekiem (a właściwie zmienia się - w dal widzę nawet lepiej, niż kiedyś, ale do czytania i robótek potrzebuję okularów), to teraz jeszcze węch... Niech sobie będzie momentami źródłem dyskomfortu, ale dzięki niemu mój świat jest bogatszy.
Mam wielką ochotę wyrzucić ten pochłaniacz. Tylko co w zamian?