Czasem nie można uniknąć kopania ziemi, nawet jeśli się tego nie pochwala. Zwłaszcza przy zakładaniu czy odnawianiu rabat bylinowych. Mamy taka jedną rabatę, bardzo długą, wzdłuż alejki centralnej. Na samym początku kwitną na niej prymulki, a razem z nimi krzew pigwowca japońskiego. Następnie wystrzelają w górę kaskadami chłodnego błękitu ostróżki "Blue Pacific", obok nich wabiące pszczoły i motyle kwiaty oregano, astry brodate... Kiedy ostróżki przekwitną, rabata barwi się na złoto-czerwono rozmaitymi odmianami liliowców, a jesienią na nowo niebieszczy astrami. tyle tylko, że mimo corocznego pielenia, po kilku latach wyglądała już bardzo nieciekawie. Kępy bylin zachodziły na siebie, poprzerastane gęsto perzem i innymi chwastami. Ziemia też stala się bardzo uboga.
Trudna rada, jak każdą rabatę bylinową trzeba było ją odnowić. Zaczęło się od wykopania roślin wraz z bryłami ziemi i pieczołowitym ułożeniu ich pod płotkiem warzywnika. Następnie mój niezmordowany mąż robił za koparkę, przekopując dokładnie ziemię i usuwając z niej chwasty, głównie korzenie perzu, mniszki, powoje. Najtrudniej było oczyścić Jego Kolczastość Pigwowca, ale i z nim daliśmy radę. Ja woziłam niezmordowanie coraz to nowe taczki kompostu, które mąż mieszał i lekko przykopywał.
Zmieniliśmy też trochę kształt rabaty, z jednej strony zyskała fantazyjne zawijasy zamiast nudnego prostokąta.
Dziś padał deszcz, więc w hangarze, nie na dworze, przygotowywaliśmy byliny do powtórnego sadzenia. Duże bryły trzeba było podzielić, usunąć z nich korzenie chwastów, przyciąć ich własne korzonki i przygotować do sadzenia.
Po południu rozłożyliśmy je na rabacie, planując nową kompozycję. Część posadziliśmy już, część posadzimy jutro. Już widzę, że będę musiała wyrzucić lub oddać sporo liliowców, oraz dosadzić nowe goździki i może jeszcze kilka innych roślin komponujących się z już istniejącymi.
Ta praca zajęła nam prawie tydzień... Zwłaszcza przekopywanie jest trudne. Na szczęście można sobie przy tym wyobrażać, jak nasze rośliny rozkwitną na nowo, jak dobrze poczują się we wzbogaconej ziemi. W zeszłym roku zaczęły już marnieć, a teraz dostają druga młodość.
Czeka na nas jeszcze czyszczenie innych rabat i oczywiście warzywniki! Mam nadzieję, że zdążymy.
Tak to wyglądało przed . Prawda, że niezbyt ciekawie?
A tak wygląda po oczyszczeniu i wzbogaceniu ziemi. Pierwsze roślinki już zajmują swoje miejsca.
Te białe kropki to padający deszcz, ale nas nic nie odstrasza, a co tam!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
środa, 26 marca 2014
piątek, 21 marca 2014
Nareszcie się zaczęło!
Dzisiaj mieliśmy pierwszy naprawdę ciepły dzień! A jeszcze niedawno rankiem śnieg leżał... Rzuciłam się na ogród jak wygłodniały wilk na kości. Trzeba wszystko odkrywać, czyścić, wycinać badyle, budować grządki.
A tu ptaszory wrzeszczą, niebem klucze gęsi ciągną i kołują, pszczoły już latają i słoneczko świeci. Aż człowiek otrząsnął się po zimie, energii nabrał i dalej w busz! Wywiozłam niemało taczek owczego obornika, wspólnie z mężem postawiliśmy nowy słup w konstrukcji przytrzymującej powojniki botaniczne, powywoziliśmy śmieci.
Zrobiłam też wiosenny posiłek: kopiata micha salaty z samego ogrodu (roszponka, szpinak, szczaw, bluszczyk kurdybanek, pędy czosnku i cebuli siedmiolatki, mniszek i inna zielenina), zupę z pokrzyw i sok brzozowy do popicia. Od prawie 10 dni przestrzegam diety prawie że wegańskiej, jak to dawniej w Wielkim Poście robiono i już czuję efekty. Może nie widać, żebym schudła, ale czuję się dużo lżej, plecy mnie nie bolą nawet teraz, po całym dniu pracy, a przede wszystkim odzyskałam energię. Dzięki tym, którzy mnie do tego zachęcali i doradzali! Dzięki Utygan!
Możliwe, że teraz będę pisać rzadziej, bo w ogródku u nas wiosna wybucha jak pożar, ale postaram się zrobić trochę zdjęć. W tej chwili ogród wygląda dość nieporządnie i szaro-buro, ale już młodziutkie pąki wystawiają zielone noski, trawy aż szumią pod ziemią, szykując efektowne wejście, a pierwsze kwiatki przyciągają zgłodniałe pszczoły.
Nareszcie serce aż skacze z radości, robota idzie, aż miło. Po miesiącach zamknięcia w domu można spędzać prawie całe dnie na dworze. Tak dobrze...
A tu ptaszory wrzeszczą, niebem klucze gęsi ciągną i kołują, pszczoły już latają i słoneczko świeci. Aż człowiek otrząsnął się po zimie, energii nabrał i dalej w busz! Wywiozłam niemało taczek owczego obornika, wspólnie z mężem postawiliśmy nowy słup w konstrukcji przytrzymującej powojniki botaniczne, powywoziliśmy śmieci.
Zrobiłam też wiosenny posiłek: kopiata micha salaty z samego ogrodu (roszponka, szpinak, szczaw, bluszczyk kurdybanek, pędy czosnku i cebuli siedmiolatki, mniszek i inna zielenina), zupę z pokrzyw i sok brzozowy do popicia. Od prawie 10 dni przestrzegam diety prawie że wegańskiej, jak to dawniej w Wielkim Poście robiono i już czuję efekty. Może nie widać, żebym schudła, ale czuję się dużo lżej, plecy mnie nie bolą nawet teraz, po całym dniu pracy, a przede wszystkim odzyskałam energię. Dzięki tym, którzy mnie do tego zachęcali i doradzali! Dzięki Utygan!
Możliwe, że teraz będę pisać rzadziej, bo w ogródku u nas wiosna wybucha jak pożar, ale postaram się zrobić trochę zdjęć. W tej chwili ogród wygląda dość nieporządnie i szaro-buro, ale już młodziutkie pąki wystawiają zielone noski, trawy aż szumią pod ziemią, szykując efektowne wejście, a pierwsze kwiatki przyciągają zgłodniałe pszczoły.
Nareszcie serce aż skacze z radości, robota idzie, aż miło. Po miesiącach zamknięcia w domu można spędzać prawie całe dnie na dworze. Tak dobrze...
poniedziałek, 17 marca 2014
Wielka aukcja na Tymianki
Zbliża się wielka aukcja wyrobów artystycznych na "Dom Tymianka". Organizatorką jest Hana z Pastelowego Kurnika http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/
Można kupować, można też przysyłać fanty. Zabawa na pewno będzie przednia, a korzyść dla bezdomnych zwierząt jeszcze większa. Zaglądajcie więc czym prędzej.
Już teraz można sobie upatrzyć coś w straganie. Można też przysłać zdjęcia czegoś, co sami chcemy wystawić do sprzedania.
Świata może nie zmienimy, ale będzie on trochę lepszy.
Kilka moich koroneczek dla Tymianków. Dziergałam, prałam, krochmaliłam, prasowałam. Dlatego tak mało pisałam, mam nadzieję, że wybaczycie.
Można kupować, można też przysyłać fanty. Zabawa na pewno będzie przednia, a korzyść dla bezdomnych zwierząt jeszcze większa. Zaglądajcie więc czym prędzej.
Już teraz można sobie upatrzyć coś w straganie. Można też przysłać zdjęcia czegoś, co sami chcemy wystawić do sprzedania.
Świata może nie zmienimy, ale będzie on trochę lepszy.
Kilka moich koroneczek dla Tymianków. Dziergałam, prałam, krochmaliłam, prasowałam. Dlatego tak mało pisałam, mam nadzieję, że wybaczycie.
piątek, 14 marca 2014
Ser, ser, ser...
Tak sobie podśpiewuję, ciesząc się na warsztaty serowarskie w Kryłatce. To sąsiednia wieś, a Leśny Dworek mieści się w zabytkowym budynku dawnej szkoły i naprawdę w lesie. W tymże lesie, w którym co jesieni zbieram liczne koszyki grzybów. Będę więc miała wszystko tuż obok.
A na przekór wielkim korporacjom, to ja lubię robić, oj lubię. Znając dobrze właścicielkę Leśnego Dworku, wiem, że wyżerka będzie nieziemska - ta kobita ma smak absolutny, a zabawa jeszcze lepsza. No i cena, w porównaniu z innymi warsztatami, bardzo dostępna. Mam nadzieję, że rozpalą banię, coby się wypocić przed Wielkanocą, jak obyczaj każe. Pomalutku to my tu takiego czadu damy z naturalną żywnością, że niech świat się trzyma.
Teraz idę czarować pogodę, żeby nam dopisała. Bo po tej wyżerce trzeba będzie na spacery do lasu chodzić, żeby choć trochę spalić kalorie, coby ubrań nie zwężały nocami.
Gosia ma też warsztat tkacki, na razie prosty, na którym tka na początek chodniki, kołowrotek i len do przędzenia. Ja mam wełnę i szczery zamiar, żeby nauczyć się prząść. Znowu pewnie będzie się działo! Ale już trochę później, tak pod jesień.
A na przekór wielkim korporacjom, to ja lubię robić, oj lubię. Znając dobrze właścicielkę Leśnego Dworku, wiem, że wyżerka będzie nieziemska - ta kobita ma smak absolutny, a zabawa jeszcze lepsza. No i cena, w porównaniu z innymi warsztatami, bardzo dostępna. Mam nadzieję, że rozpalą banię, coby się wypocić przed Wielkanocą, jak obyczaj każe. Pomalutku to my tu takiego czadu damy z naturalną żywnością, że niech świat się trzyma.
Teraz idę czarować pogodę, żeby nam dopisała. Bo po tej wyżerce trzeba będzie na spacery do lasu chodzić, żeby choć trochę spalić kalorie, coby ubrań nie zwężały nocami.
Gosia ma też warsztat tkacki, na razie prosty, na którym tka na początek chodniki, kołowrotek i len do przędzenia. Ja mam wełnę i szczery zamiar, żeby nauczyć się prząść. Znowu pewnie będzie się działo! Ale już trochę później, tak pod jesień.
poniedziałek, 10 marca 2014
Zakwaszanie i odkwaszanie gleby
Nareszcie dwa słoneczne, ciepłe dni po szarudze i mgłach. Niebem gęsi lecą i drą się. Wczoraj nawet widziałam stado mieszane, gęsio-łabędzie. Aż przyjemnie trochę w ogródku popracować. Ściągałam stroisz z róż, ale kopczyki jeszcze zostawiłam. Mam duże plany przemeblowania części ozdobnej, nie wiem tylko, czy ślubny się zgodzi (bo zawsze ciężka robota na niego spada).
Kalina pytała mnie o zakwaszanie gleby, napiszę o tym jeszcze raz, bo nie wszyscy znajdą to w komentarzach. W naszym przypadku jest to dość proste - mamy łąki dokoła, bierzemy torf z kretowisk. Tyle, że ten torf, tzw. niski, jest tylko lekko kwaskowaty. Poza tym zawiera niewiele substancji odżywczych, mimo brunatnego, smakowitego koloru. Mieszamy więc z obornikiem albo nie do końca rozłożonym kompostem (też kwaskowaty), jednak to też nie wystarczy. Dodajemy więc sporo naturalnego zakwaszacza, jakim są igły sosen i świerków. Już rosnące rośliny kwasolubne można zaścielać obficie tymi igłami, dając pod nie odrobinę obornika. W przypadku nagłej potrzeby można zawiesić chwilowo niechęć do chemii i użyć zakwaszacza rozpuszczalnego, kupionego w ogrodniczym. Chodzi o OIOM dla cierpiących roślin, żeby uratować im zdrowie i życie, inaczej igły powinny wystarczyć. Ściółkujemy dość szeroko, poza zasięg korzeni.
Teraz odwrotna sytuacja - mamy kwaśną glebę i chcemy ją zneutralizować. Przede wszystkim bez paniki - większość warzyw i kwiatów dobrze znosi lekki kwasek. No tak, ale są inne, wybitnie zasadolubne, jak lawenda. Wtedy nie warto wapnować wapnem, nawet ogrodniczym. Ono jest bardzo szybko wypłukiwane przez deszcz i tworzy się w glebie huśtawka: kwaśno-dużo wapna-znów kwaśno. Ani glebie i żyjącym w niej organizmom, ani roślinom nie wychodzi to na zdrowie. Lepiej już sięgnąć po dolomit, który jest naturalną skałą wapienną i rozkłada się powoli. Dawka zależy od tego, jaki mamy odczyn i co chcemy osiągnąć. Ja tak leciutko przyprószam raz na rok, siejąc go z fartucha. Potem sąsiedzi plotkują: "Ona mówi, że ekologicznie wszystko ma, a te nawozy to tylko sieje i sieje..." He he he. Nie tylko dolomit tak rozsiewam, także popiół drzewny, zwłaszcza w sadzie. Też odkwasza i dostarcza sporo potasu i innych minerałów, ale już nie azot.
Z racji zawartości potasu nadaje się też do kwiatów oraz warzyw "owocowych", jak pomidor, ogórek i inne. Tylko trzeba mieć lekką rękę, dawać go po troszeczku, jak sól i pieprz do potraw. Można też dodawać do kompostu, ale nie w jednej bryle, tylko rozsiany. I nie więcej, niż 4% całej masy kompostowej. Oczywiście o ile drewno nie było zaimpregnowane środkami chemicznymi.
Jeśli chcemy stworzyć kącik skalniakowy z glebą zasadową, to dobrze jest użyć kawałków wapienia, a nawet kawałków z cementu. Cement jest sztuczną skałą wapienną, o składzie prawie identycznym z naturalną. Dlatego jeśli mamy np. cementowy murek, to możemy przy nim (po odpowiednim użyźnieniu gleby) posadzić rośliny lubiące glebę zasadową i będą ją miały bez dodatkowych zabiegów. No i recykling - często w obejściu poniewiera się gruz cementowy. Zakopać to-to i posadzić na wierzchu lawendę, szałwię i inne... Wszystko się może przydać.
Kalina pytała mnie o zakwaszanie gleby, napiszę o tym jeszcze raz, bo nie wszyscy znajdą to w komentarzach. W naszym przypadku jest to dość proste - mamy łąki dokoła, bierzemy torf z kretowisk. Tyle, że ten torf, tzw. niski, jest tylko lekko kwaskowaty. Poza tym zawiera niewiele substancji odżywczych, mimo brunatnego, smakowitego koloru. Mieszamy więc z obornikiem albo nie do końca rozłożonym kompostem (też kwaskowaty), jednak to też nie wystarczy. Dodajemy więc sporo naturalnego zakwaszacza, jakim są igły sosen i świerków. Już rosnące rośliny kwasolubne można zaścielać obficie tymi igłami, dając pod nie odrobinę obornika. W przypadku nagłej potrzeby można zawiesić chwilowo niechęć do chemii i użyć zakwaszacza rozpuszczalnego, kupionego w ogrodniczym. Chodzi o OIOM dla cierpiących roślin, żeby uratować im zdrowie i życie, inaczej igły powinny wystarczyć. Ściółkujemy dość szeroko, poza zasięg korzeni.
Teraz odwrotna sytuacja - mamy kwaśną glebę i chcemy ją zneutralizować. Przede wszystkim bez paniki - większość warzyw i kwiatów dobrze znosi lekki kwasek. No tak, ale są inne, wybitnie zasadolubne, jak lawenda. Wtedy nie warto wapnować wapnem, nawet ogrodniczym. Ono jest bardzo szybko wypłukiwane przez deszcz i tworzy się w glebie huśtawka: kwaśno-dużo wapna-znów kwaśno. Ani glebie i żyjącym w niej organizmom, ani roślinom nie wychodzi to na zdrowie. Lepiej już sięgnąć po dolomit, który jest naturalną skałą wapienną i rozkłada się powoli. Dawka zależy od tego, jaki mamy odczyn i co chcemy osiągnąć. Ja tak leciutko przyprószam raz na rok, siejąc go z fartucha. Potem sąsiedzi plotkują: "Ona mówi, że ekologicznie wszystko ma, a te nawozy to tylko sieje i sieje..." He he he. Nie tylko dolomit tak rozsiewam, także popiół drzewny, zwłaszcza w sadzie. Też odkwasza i dostarcza sporo potasu i innych minerałów, ale już nie azot.
Z racji zawartości potasu nadaje się też do kwiatów oraz warzyw "owocowych", jak pomidor, ogórek i inne. Tylko trzeba mieć lekką rękę, dawać go po troszeczku, jak sól i pieprz do potraw. Można też dodawać do kompostu, ale nie w jednej bryle, tylko rozsiany. I nie więcej, niż 4% całej masy kompostowej. Oczywiście o ile drewno nie było zaimpregnowane środkami chemicznymi.
Jeśli chcemy stworzyć kącik skalniakowy z glebą zasadową, to dobrze jest użyć kawałków wapienia, a nawet kawałków z cementu. Cement jest sztuczną skałą wapienną, o składzie prawie identycznym z naturalną. Dlatego jeśli mamy np. cementowy murek, to możemy przy nim (po odpowiednim użyźnieniu gleby) posadzić rośliny lubiące glebę zasadową i będą ją miały bez dodatkowych zabiegów. No i recykling - często w obejściu poniewiera się gruz cementowy. Zakopać to-to i posadzić na wierzchu lawendę, szałwię i inne... Wszystko się może przydać.
sobota, 8 marca 2014
Pogwarki przy płocie
Gwarzą sobie przy ogrodowym płocie dwie kobiety:
- Pani, ja to żadnej chemii... żadnej, bo to trucizna.
- A wie pani, ja też. Takie warzywka bez chemii to inaczej smakują, a i samo zdrowie w nich.
Podsłuchujący sąsiad, z tych "uczonych", parska śmiechem:
- Same nie wiecie, co mówicie! Przecież wszystko na świecie to związki chemiczne. Nawet najbardziej ekologiczne warzywa, to chemia. składają się z wędlowodanów, polifenolów i....
- Ej, nie rób pan wody z mózgu. Każdy wie, o jaką chemię chodzi. A pan pod płotem niech tych swoich świństw nie sypie, bo nie chcemy mieć trujących warzyw, jak te pańskie!
Dwa różne spojrzenia, dwa różne rodzaje mówienia. Z jednej strony naukowa precyzja, z drugiej mowa potoczna, może nie naukowo precyzyjna, ale zrozumiała dla tych, którzy chcą zrozumieć.
Traktuję ten blog jako takie pogaduszki pod płotem, opowiadam o swoich doświadczeniach i przemyśleniach. W każdym razie, kiedy mówię o jakichś faktach naukowych, to sprawdzam je kilka razy w różnych źródłach, więc są prawdą. Ale mówię normalnie, czasem może ciut nielogicznie, nie siląc się na naukowy żargon. Jeśli ktoś chce pogłębić pewne rzeczy naukowo, to jest naprawdę dużo świetnych opracowań i podręczników, ja tu prowadzę takie niezobowiązujące pogwarki przy płocie. Jeśli komuś to odpowiada, to czyta, jeśli nie - to nie musi.
Teraz wynikła poprzednio sprawa z kompostem - jest czy nie jest nawozem. W języku polskim mówi się o nawożeniu kompostem, to prawda. Jednak wiele tekstów źródłowych, z których korzystam, traktuje kompost jako coś innego, coś samoistnego. Po francusku istnieją nawet dwa odrębne słowa, trudno przetłumaczalne. Mniej więcej tak: nawozami się nawozi, a kompostem się wzbogaca. Niezbyt idealne tłumaczenie, ale oddaje istotę sprawy. Mnie się to podoba, przyjęłam ten sposób myślenia. Dla mnie to jest logiczne. Ktoś inny może myśleć inaczej, jego sprawa. Z resztą nie tylko kompost jest ujęty w odrębną kategorię, kilka innych substancji również: dolomit, margiel, glina... Chodzi tam o to, że to, "nawozy" działają doraźnie, bez trwałych zmian w strukturze gleby. Istnieje przy tym pewne niebezpieczeństwo przedawkowania, nawet nawozami ekologicznym. Są one czasem przydatne, jednak z pewnymi zastrzeżeniami. Na początku, kiedy ziemia była bardzo słaba, kompost dopiero się robił, podobnie jak pierwsze wały porośnięte dyniami, a ja chciałam mieć dobre plony, to robiłam gnojówkę z pokrzyw i krowich placków, używając jej do podlewania, ale bardzo ostrożnie... Użyźniacze natomiast poprawiają trwale strukturę gleby, a przynajmniej na bardzo długi czas, oraz raczej nie można ich przedawkować. Tu uwaga: mówię o dojrzałym kompoście, niedojrzały można przedawkować. Trudno, będę tkwić w takiej, a nie innej filozofii i już. Tak mi się podoba najbardziej.
W każdej dziedzinie nauki są teorie i kontrteorie, tezy i antytezy. A teza i antyteza kończy się bójką i protezą, jak pisał ksiądz Twardowski. Mam nadzieję, że tak źle nie będzie....
Kiedyś, pisząc o doświadczeniach zesłańczych pewnej tutejszej babci (na innym forum), przytoczyłam jej słowa o syberyjskich czarnoziemach. Też jakiś purysta mnie zaatakował, że nie znam się geologii oraz agronomii i że na Syberii nie ma czarnoziemów. Odpowiedziałam, że ta babcia też nie zna się na geologii, ale jest rolniczką z dziada pradziada i praktykiem. I dla niej czarna, żyzna ziemia z dużą zawartością próchnicy to czarnoziem i już. Znowu konflikt między oficjalną nauką, a doświadczeniem. Tymczasem czytam w tej chwili książkę Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" i znajduję tam jak wół "żyzne łany czarnoziemu" w opisie Syberii. A w końcu był to chemik i przyrodnik. Gdzie jest więc racja?
Tak więc pozostaję przy swoich twierdzeniach i swoim sposobie wyrażania się, mam nadzieję, że mnie zrozumiecie i nie weźmiecie tego za złe, jeśli gdzie indziej znajdziecie wyrażone to inaczej. Chodzi przecież o sedno sprawy. Jest takie przysłowie: "Jak go zwał, tak go zwał, byle by się dobrze miał".
Niniejszym wszystkim życzę, żebyście się dobrze mieli, jak najlepiej!
- Pani, ja to żadnej chemii... żadnej, bo to trucizna.
- A wie pani, ja też. Takie warzywka bez chemii to inaczej smakują, a i samo zdrowie w nich.
Podsłuchujący sąsiad, z tych "uczonych", parska śmiechem:
- Same nie wiecie, co mówicie! Przecież wszystko na świecie to związki chemiczne. Nawet najbardziej ekologiczne warzywa, to chemia. składają się z wędlowodanów, polifenolów i....
- Ej, nie rób pan wody z mózgu. Każdy wie, o jaką chemię chodzi. A pan pod płotem niech tych swoich świństw nie sypie, bo nie chcemy mieć trujących warzyw, jak te pańskie!
Dwa różne spojrzenia, dwa różne rodzaje mówienia. Z jednej strony naukowa precyzja, z drugiej mowa potoczna, może nie naukowo precyzyjna, ale zrozumiała dla tych, którzy chcą zrozumieć.
Traktuję ten blog jako takie pogaduszki pod płotem, opowiadam o swoich doświadczeniach i przemyśleniach. W każdym razie, kiedy mówię o jakichś faktach naukowych, to sprawdzam je kilka razy w różnych źródłach, więc są prawdą. Ale mówię normalnie, czasem może ciut nielogicznie, nie siląc się na naukowy żargon. Jeśli ktoś chce pogłębić pewne rzeczy naukowo, to jest naprawdę dużo świetnych opracowań i podręczników, ja tu prowadzę takie niezobowiązujące pogwarki przy płocie. Jeśli komuś to odpowiada, to czyta, jeśli nie - to nie musi.
Teraz wynikła poprzednio sprawa z kompostem - jest czy nie jest nawozem. W języku polskim mówi się o nawożeniu kompostem, to prawda. Jednak wiele tekstów źródłowych, z których korzystam, traktuje kompost jako coś innego, coś samoistnego. Po francusku istnieją nawet dwa odrębne słowa, trudno przetłumaczalne. Mniej więcej tak: nawozami się nawozi, a kompostem się wzbogaca. Niezbyt idealne tłumaczenie, ale oddaje istotę sprawy. Mnie się to podoba, przyjęłam ten sposób myślenia. Dla mnie to jest logiczne. Ktoś inny może myśleć inaczej, jego sprawa. Z resztą nie tylko kompost jest ujęty w odrębną kategorię, kilka innych substancji również: dolomit, margiel, glina... Chodzi tam o to, że to, "nawozy" działają doraźnie, bez trwałych zmian w strukturze gleby. Istnieje przy tym pewne niebezpieczeństwo przedawkowania, nawet nawozami ekologicznym. Są one czasem przydatne, jednak z pewnymi zastrzeżeniami. Na początku, kiedy ziemia była bardzo słaba, kompost dopiero się robił, podobnie jak pierwsze wały porośnięte dyniami, a ja chciałam mieć dobre plony, to robiłam gnojówkę z pokrzyw i krowich placków, używając jej do podlewania, ale bardzo ostrożnie... Użyźniacze natomiast poprawiają trwale strukturę gleby, a przynajmniej na bardzo długi czas, oraz raczej nie można ich przedawkować. Tu uwaga: mówię o dojrzałym kompoście, niedojrzały można przedawkować. Trudno, będę tkwić w takiej, a nie innej filozofii i już. Tak mi się podoba najbardziej.
W każdej dziedzinie nauki są teorie i kontrteorie, tezy i antytezy. A teza i antyteza kończy się bójką i protezą, jak pisał ksiądz Twardowski. Mam nadzieję, że tak źle nie będzie....
Kiedyś, pisząc o doświadczeniach zesłańczych pewnej tutejszej babci (na innym forum), przytoczyłam jej słowa o syberyjskich czarnoziemach. Też jakiś purysta mnie zaatakował, że nie znam się geologii oraz agronomii i że na Syberii nie ma czarnoziemów. Odpowiedziałam, że ta babcia też nie zna się na geologii, ale jest rolniczką z dziada pradziada i praktykiem. I dla niej czarna, żyzna ziemia z dużą zawartością próchnicy to czarnoziem i już. Znowu konflikt między oficjalną nauką, a doświadczeniem. Tymczasem czytam w tej chwili książkę Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" i znajduję tam jak wół "żyzne łany czarnoziemu" w opisie Syberii. A w końcu był to chemik i przyrodnik. Gdzie jest więc racja?
Tak więc pozostaję przy swoich twierdzeniach i swoim sposobie wyrażania się, mam nadzieję, że mnie zrozumiecie i nie weźmiecie tego za złe, jeśli gdzie indziej znajdziecie wyrażone to inaczej. Chodzi przecież o sedno sprawy. Jest takie przysłowie: "Jak go zwał, tak go zwał, byle by się dobrze miał".
Niniejszym wszystkim życzę, żebyście się dobrze mieli, jak najlepiej!
piątek, 7 marca 2014
Ach te automaty!
Mój blog został opanowany przez spam, nie nadążam z wyrzucaniem tego śmiecia. Według wszelkich oznak generowanego przez automaty. Postanowiłam więc na jakiś czas włączyć weryfikację obrazkową, do czasu, aż te automaty się odczepią. Przepraszam Was bardzo za chwilowe utrudnienia, komentujcie proszę, chociaż z przeszkodami :)))).
Przednówek
Way poprosiła, żebym napisała coś o przednówku do jej przeglądu "BOBIO". Pomyślałam, że podzielę się tymi przemyśleniami także na blogu.
Przednówek to nie tyle nazwa jakiegoś dokładnego odcinka czasu, ile stanu biedy i braku żywności. Kiedy skończyło się jedzenie z zeszłorocznych zbiorów, a nowe jeszcze nie urosło, to był przednówek. Dla niektórych, bardzo ubogich, zaczynał się on w środku zimy, dla innych dopiero późną wiosną. Ludzie dawniej zasadniczo żywili się zbożem i, od ok.XVIII wieku, ziemniakami; oraz mlekiem i nabiałem. Warzywa, owoce i grzyby były tylko uzupełnieniem tej diety, podstawą był chleb lub kasza, ewentualnie groch, doprawiony tylko innymi składnikami. Mięso, bardzo pożądane, bo kaloryczne, jadano raczej rzadko - z okazji świąt, przy niedzieli itp. Kury niosły się głównie wiosną i latem. Także gama rodzajów warzyw, które uprawiano, była dość uboga: kapusta, cebula, czosnek, marchew, buraki, groch, bób, szczaw, czasem sałata i ogórki. Tutaj pewna anegdota: moi dziadkowie ze strony ojca byli bardzo zachowawczy, uprawiali tylko to, co było uświęcone tradycją. Moja mama w czasie pobytu u nich na próżno szukała selera, pora, czy pietruszki na zupę. Dziadek oznajmił, że to pańskie fanaberie i oni tego nie jedzą. Dopiero żona mego wujka, osoba bardziej wykształcona i obyta, rozszerzyła ilość uprawianych warzyw. Do tej pory tutaj, gdzie mieszkam, prawie nikt nie zna szpinaku, zdarzyło się nawet, że pewna kobieta pytała mnie, jak wyglądają pory, bo ona jadła u znajomych taką dobrą sałatkę, a nie wie, co to jest....
Oczywiście, sytuacja była różna w różnych regionach i nawet w różnych wsiach w tym samym regionie. Moja druga babcia, z miasteczka, znała przed wojną nawet szparagi i karczochy, bo ogrodnicy okoliczni je hodowali na potrzeby "państwa".
Cechą tych warzyw i zbóż jest to, że dojrzewają dopiero pod koniec lata i jesienią, natomiast zapasy często kończyły się już po Wielkanocy. I tutaj pojawiał się paradoks: na świecie piękna, bujna wiosna, a w garnkach pusto. Kury często wtedy już zasiadały na jajkach, więc przestawały się nieść, bydło, czyli krowy, dopiero odzyskiwało siły po zimie, cieliło się i zaczynało dawać trochę mleka. Starsi gospodarze opowiadali mi, że po zimie, zwłaszcza jeśli była długa, krowy były czasem tak osłabione, że trzeba je było wynosić z obory na dwór. Zdarzało się też, że kiedy zabrakło siana i słomy, to rozbierano strzechy na budynkach gospodarczych, żeby nakarmić bydełko. Oczywiście nie dotyczyło to wszystkich, byli też bogaci gospodarze, którzy przednówka się nie bali.
Wiosną gospodynie ratowały się, jak mogły, tym, co dawała dzika natura. Gotowały zupy i polewki z dzikich ziół. Najpopularniejsza (i bardzo smaczna) była pokrzywa i lebioda, czyli komosa, ale też młode pędy pałki wodnej, barszcz, dzika sałata, szczaw itp. Paradoksalnie to "głodowe pożywienie" dostarczało wielu potrzebnych o tej porze witamin i minerałów. Jednak, jeśli nie było "wzmocnione" kaszą, mąką czy mlekiem, powodowało na dłuższą metę rozstrój żołądka. Także jego mała kaloryczność sprawiała, że człowiek czuł się ciągle głodny. Dlatego bardzo pożądane były wszelkie dodatki - trochę mąki, tłuszczu czy mleka. Z braku słoniny, olej był bardzo pożądany. A uzyskiwano go z czego się tylko dało. Śmiało można powiedzieć, że ilość znanych i używanych olejów była większa, niż dzisiaj. Olej z konopi, z lnu, z maku, z rzepaku, ze słonecznika, nawet z orzechów (choć ten ostatni to był luksus, orzechy lepiej było zjeść całe).
Ratunkiem było wtedy mleko krowie, bo kiedy krówki już najadły się świeżej trawy i wydały na świat cielęta, było go nawet sporo. Nie na darmo krowę nazywano "karmicielką".
Dziś do łask wracają sałatki z dzikich ziół, prawdziwa bomba witaminowo-mineralna. Świeże, młode listki są bardzo smaczne i zdrowe. Można spokojnie jeść pokrzywę, jasnotę, podagrycznik, młode listki lipy, krwawnik, babkę itp. Także korzenie łopianu, jeszcze przed wydaniem liści, są po ugotowaniu bardzo smaczne, przypominają salsefię. Lepiej jednak zaczynać od niewielkich ilości, zwłaszcza osoby o delikatnym żołądku i jelitach powinny dawkować sobie dzikie zioła stopniowo.
A teraz dygresja, nie związana z przednówkiem, która nasuwa mi się przy tej okazji. Czasem ukazują się publikacje, gdzie jakaś roślina spożywcza "odkrywana" jest jako trująca ponieważ zawiera związki, które mogą być szkodliwe. Na ogół nie podaje się ilości tych szkodliwych związków, wiadomo... Otóż wszystkie, naprawdę WSZYSTKIE warzywa i rośliny jadalne zawierają śladowe ilości trucizn. Tak, nawet jabłko i marchewka. Najmniej ich mają nasiona zbóż (z wyjątkiem tych nowoczesnych, bogatych w gluten). Stąd zjawisko "przejedzenia", kiedy po zjedzeniu większej ilości jakiegoś warzywa albo owocu "nie możemy już na niego patrzeć". Dlatego też najzdrowszy sposób odżywiania to taki, który jest jak najbardziej różnorodny i zawiera wszystkiego po trochu. W ten sposób szkodliwe związki nie kumulują się w organizmie.
Teraz wybaczcie, idę zbierać listki na przednówkową sałatkę. W ogrodzie zieleni się wysiana jesienią roszponka, szpinak i cebula siedmiolatka. Pokrzywy i inne zioła tez wystawiają pędy z ziemi. Mam nadzieję, że te witaminy dodadzą mi siły do pracy, bo coś ostatnio z tym nie najlepiej.
Przednówek to nie tyle nazwa jakiegoś dokładnego odcinka czasu, ile stanu biedy i braku żywności. Kiedy skończyło się jedzenie z zeszłorocznych zbiorów, a nowe jeszcze nie urosło, to był przednówek. Dla niektórych, bardzo ubogich, zaczynał się on w środku zimy, dla innych dopiero późną wiosną. Ludzie dawniej zasadniczo żywili się zbożem i, od ok.XVIII wieku, ziemniakami; oraz mlekiem i nabiałem. Warzywa, owoce i grzyby były tylko uzupełnieniem tej diety, podstawą był chleb lub kasza, ewentualnie groch, doprawiony tylko innymi składnikami. Mięso, bardzo pożądane, bo kaloryczne, jadano raczej rzadko - z okazji świąt, przy niedzieli itp. Kury niosły się głównie wiosną i latem. Także gama rodzajów warzyw, które uprawiano, była dość uboga: kapusta, cebula, czosnek, marchew, buraki, groch, bób, szczaw, czasem sałata i ogórki. Tutaj pewna anegdota: moi dziadkowie ze strony ojca byli bardzo zachowawczy, uprawiali tylko to, co było uświęcone tradycją. Moja mama w czasie pobytu u nich na próżno szukała selera, pora, czy pietruszki na zupę. Dziadek oznajmił, że to pańskie fanaberie i oni tego nie jedzą. Dopiero żona mego wujka, osoba bardziej wykształcona i obyta, rozszerzyła ilość uprawianych warzyw. Do tej pory tutaj, gdzie mieszkam, prawie nikt nie zna szpinaku, zdarzyło się nawet, że pewna kobieta pytała mnie, jak wyglądają pory, bo ona jadła u znajomych taką dobrą sałatkę, a nie wie, co to jest....
Oczywiście, sytuacja była różna w różnych regionach i nawet w różnych wsiach w tym samym regionie. Moja druga babcia, z miasteczka, znała przed wojną nawet szparagi i karczochy, bo ogrodnicy okoliczni je hodowali na potrzeby "państwa".
Cechą tych warzyw i zbóż jest to, że dojrzewają dopiero pod koniec lata i jesienią, natomiast zapasy często kończyły się już po Wielkanocy. I tutaj pojawiał się paradoks: na świecie piękna, bujna wiosna, a w garnkach pusto. Kury często wtedy już zasiadały na jajkach, więc przestawały się nieść, bydło, czyli krowy, dopiero odzyskiwało siły po zimie, cieliło się i zaczynało dawać trochę mleka. Starsi gospodarze opowiadali mi, że po zimie, zwłaszcza jeśli była długa, krowy były czasem tak osłabione, że trzeba je było wynosić z obory na dwór. Zdarzało się też, że kiedy zabrakło siana i słomy, to rozbierano strzechy na budynkach gospodarczych, żeby nakarmić bydełko. Oczywiście nie dotyczyło to wszystkich, byli też bogaci gospodarze, którzy przednówka się nie bali.
Wiosną gospodynie ratowały się, jak mogły, tym, co dawała dzika natura. Gotowały zupy i polewki z dzikich ziół. Najpopularniejsza (i bardzo smaczna) była pokrzywa i lebioda, czyli komosa, ale też młode pędy pałki wodnej, barszcz, dzika sałata, szczaw itp. Paradoksalnie to "głodowe pożywienie" dostarczało wielu potrzebnych o tej porze witamin i minerałów. Jednak, jeśli nie było "wzmocnione" kaszą, mąką czy mlekiem, powodowało na dłuższą metę rozstrój żołądka. Także jego mała kaloryczność sprawiała, że człowiek czuł się ciągle głodny. Dlatego bardzo pożądane były wszelkie dodatki - trochę mąki, tłuszczu czy mleka. Z braku słoniny, olej był bardzo pożądany. A uzyskiwano go z czego się tylko dało. Śmiało można powiedzieć, że ilość znanych i używanych olejów była większa, niż dzisiaj. Olej z konopi, z lnu, z maku, z rzepaku, ze słonecznika, nawet z orzechów (choć ten ostatni to był luksus, orzechy lepiej było zjeść całe).
Ratunkiem było wtedy mleko krowie, bo kiedy krówki już najadły się świeżej trawy i wydały na świat cielęta, było go nawet sporo. Nie na darmo krowę nazywano "karmicielką".
Dziś do łask wracają sałatki z dzikich ziół, prawdziwa bomba witaminowo-mineralna. Świeże, młode listki są bardzo smaczne i zdrowe. Można spokojnie jeść pokrzywę, jasnotę, podagrycznik, młode listki lipy, krwawnik, babkę itp. Także korzenie łopianu, jeszcze przed wydaniem liści, są po ugotowaniu bardzo smaczne, przypominają salsefię. Lepiej jednak zaczynać od niewielkich ilości, zwłaszcza osoby o delikatnym żołądku i jelitach powinny dawkować sobie dzikie zioła stopniowo.
A teraz dygresja, nie związana z przednówkiem, która nasuwa mi się przy tej okazji. Czasem ukazują się publikacje, gdzie jakaś roślina spożywcza "odkrywana" jest jako trująca ponieważ zawiera związki, które mogą być szkodliwe. Na ogół nie podaje się ilości tych szkodliwych związków, wiadomo... Otóż wszystkie, naprawdę WSZYSTKIE warzywa i rośliny jadalne zawierają śladowe ilości trucizn. Tak, nawet jabłko i marchewka. Najmniej ich mają nasiona zbóż (z wyjątkiem tych nowoczesnych, bogatych w gluten). Stąd zjawisko "przejedzenia", kiedy po zjedzeniu większej ilości jakiegoś warzywa albo owocu "nie możemy już na niego patrzeć". Dlatego też najzdrowszy sposób odżywiania to taki, który jest jak najbardziej różnorodny i zawiera wszystkiego po trochu. W ten sposób szkodliwe związki nie kumulują się w organizmie.
Teraz wybaczcie, idę zbierać listki na przednówkową sałatkę. W ogrodzie zieleni się wysiana jesienią roszponka, szpinak i cebula siedmiolatka. Pokrzywy i inne zioła tez wystawiają pędy z ziemi. Mam nadzieję, że te witaminy dodadzą mi siły do pracy, bo coś ostatnio z tym nie najlepiej.
wtorek, 4 marca 2014
Krecia robota i mleczko od krowy
Od dwóch dni doprowadzam do porządku nasz sad, w którym krety zrobiły makietę Himalajów. Trzeba te wszystkie górki rozgrabić i to zanim trawa zacznie rosnąć. Wcześniej były zamarznięte, ale teraz już zmiękły i dają się splantować grabiami. Co ciekawe są tylko w części sadu, druga część jest prawie od nich wolna. Co jeszcze dziwniejsze - ta wolna od kretowisk część ma o wiele lepszą ziemię. Granica przebiega prawie dokładnie wzdłuż ścieżki prowadzącej nad staw i sznurka, wyznaczjącego pastwisko dla owiec. Tam, gdzie pasą się częściej, kretów nie ma. Takie to filozoficzne rozważania o kreciej naturze prowadziłam nad grabiami.
Nic więcej nie mogę w tej chwili robić - zimno, przejmujący wiatr, rano biały szron. Ani kwitnące przebiśniegi i pierwsze krokusy, ani żurawie pasące się na polach tego nie zmienią. Jak mówi nasz sąsiad: "Jeszcze wiosną nie pachnie..."
Dzięki mojej uroczej sąsiadce Gosi, właścicielce przemiłego pensjonatu "Leśny Dworek", a mojej koleżance, poznałam w końcu w sąsiedniej wsi ludzi, od których mogę kupić wspaniałe mleko prosto od krowy, śmietanę taką, że nożem można ją kroić i pyszne serki. Bo miałam dylemat: mieszkając wśród krowich potentatów (po 30-40 krów) nie miałam skąd brać dobrego mleka. Dlaczego? Po pierwsze - podpisują z mleczarnią jakiś kontrakt, że nikomu nie będą sprzedawać. Po drugie - karmią krowy śmierdzącą sianokiszonką i mleko jedzie jak nie wiadomo co. Po trzecie - od razu dodają coś do tego mleka, żeby nie kisło i nie można go na zsiadłe nastawić. Po czwarte - dojarki myją mocno agresywnymi środkami chemicznymi i mam wrażenie, że nawet mimo płukania, czuć te środki w ich mleku. Czyli byliśmy podobni do rozbitków na oceanie, którzy mają pełno wody wkoło, a napić się nie mogą. A teraz znaleźliśmy przemiłych gospodarzy, co mają tylko dwie krówki i doją je dla siebie, a karmią sianem, marchewką i osypką. Mniam, jakie pyszne to wszystko, co od nich mam... Szkoda, że nie mogę Was poczęstować....
A w Leśnym Dworku przed Wielkanocą odbędzie się staż pieczenia chleba, robienia serów podpuszczkowych i przygotowywania tradycyjnych potraw wielkanocnych. Oczywiście tam będę, dawno już chciałam nauczyć się robić sery podpuszczkowe. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to można skontaktować się z Gosią pod tel. 512 479 870 lub Joanną (organizatorka warsztatów) 505 061 237.
Nic więcej nie mogę w tej chwili robić - zimno, przejmujący wiatr, rano biały szron. Ani kwitnące przebiśniegi i pierwsze krokusy, ani żurawie pasące się na polach tego nie zmienią. Jak mówi nasz sąsiad: "Jeszcze wiosną nie pachnie..."
Dzięki mojej uroczej sąsiadce Gosi, właścicielce przemiłego pensjonatu "Leśny Dworek", a mojej koleżance, poznałam w końcu w sąsiedniej wsi ludzi, od których mogę kupić wspaniałe mleko prosto od krowy, śmietanę taką, że nożem można ją kroić i pyszne serki. Bo miałam dylemat: mieszkając wśród krowich potentatów (po 30-40 krów) nie miałam skąd brać dobrego mleka. Dlaczego? Po pierwsze - podpisują z mleczarnią jakiś kontrakt, że nikomu nie będą sprzedawać. Po drugie - karmią krowy śmierdzącą sianokiszonką i mleko jedzie jak nie wiadomo co. Po trzecie - od razu dodają coś do tego mleka, żeby nie kisło i nie można go na zsiadłe nastawić. Po czwarte - dojarki myją mocno agresywnymi środkami chemicznymi i mam wrażenie, że nawet mimo płukania, czuć te środki w ich mleku. Czyli byliśmy podobni do rozbitków na oceanie, którzy mają pełno wody wkoło, a napić się nie mogą. A teraz znaleźliśmy przemiłych gospodarzy, co mają tylko dwie krówki i doją je dla siebie, a karmią sianem, marchewką i osypką. Mniam, jakie pyszne to wszystko, co od nich mam... Szkoda, że nie mogę Was poczęstować....
A w Leśnym Dworku przed Wielkanocą odbędzie się staż pieczenia chleba, robienia serów podpuszczkowych i przygotowywania tradycyjnych potraw wielkanocnych. Oczywiście tam będę, dawno już chciałam nauczyć się robić sery podpuszczkowe. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to można skontaktować się z Gosią pod tel. 512 479 870 lub Joanną (organizatorka warsztatów) 505 061 237.