Od kilku lat czytam, co tylko uda mi się znaleźć, o świętowaniu zimowym (i nie tylko) w tradycji naszych przodków, Słowian i ogólnie tradycji przedchrześcijańskich w Europie, bo wszystkie one wyrastają z jednego pnia. No i miałam niezły galimatias, bo w końcu Staniesłońca czy Szczodre Gody czy Narodzenie Swarożyca? Wiele różnych, często powtarzających się, a czasami sprzecznych tradycji i zwyczajów. Niesłychane bogactwo i różnorodność. Jak więc w końcu to wyglądało?
Od tego nadmiaru może rozboleć głowa i człowiek może się w tym pogubić. Nie do zmieszczenia w jednym dniu. No własnie! Źródła wspominają przecież, że świętowanie trwało wiele dni. Przyjmuje się często, że te dni były podobne do siebie, tymczasem bardziej logicznym jest przyjęcie, że był to ciąg rozmaitych misteriów, następujących po sobie wydarzeń, powiązanych z tym, co działo się na niebie i w duszy ludzkiej.
Takie cykliczne, wielodniowe misteria, znane też były Egipcjanom. Obecnie w podobny sposób chrześcijanie obchodzą Wielkanoc - zaczynając od Ostatniej Wieczerzy, a kończąc zmartwychwstaniem i drogą do Emaus.
Takie przejście od mroku, zwątpienia, walki i zadumy, do zwycięstwa światła i życia, wydaje się być ponadczasowe.
Spróbowałam więc ułożyć to, co wiemy o świętowaniu zimowego przesilenia w jeden logiczny ciąg. To tylko moja próba rekonstrukcji, ma na pewno swoje niedociągnięcia, ale przynajmniej wydaje się najbardziej logiczna.
Zaczynało się tuż przed przesileniem, kiedy słońce jest najniżej nad horyzontem, traci siły w walce z ciemnością i kto wie, czy nie zginie na zawsze? Doświadczenie podpowiada, że zwycięży, ale czy także tym razem? Może ciemności zaleją ziemię i wiosna nie przyjdzie? Tak więc zaczynał się czas Stania Słońca, kiedy ważyły się losy jego i wszystkich ludzi. W tym czasie trzeba było pomóc Słońcu w jego walce, ludzie więc palili nocami ogniska i ognie, aby oświetlić ziemię. W tym czasie też panowanie nad Ziemią obejmował Weles i duchy przodków. Weles był także bogiem urodzaju, bo ziarno kiełkuje w ciemności, w ciemności też poczyna się nowe życie. Trzeba go było godnie przyjąć, podobnie jak Przodków - stąd przybrany snop w izbie, czyli Broda Welesa i puste nakrycia przy stole. Możliwe, że były specjalne potrawy, które należało wtedy spożywać, możliwe też, że mięso było obłożone tabu w tym czasie. Niezwykle silna tradycja bezmięsnej Wigilii wydaje się o tym świadczyć, jest ona nieobecna w innych krajach europejskich. Przodków i Welesa należało nakarmić makiem, miodem, kapustą, grzybami - potrawami przypisanymi zmarłym, często magicznymi. Było to też czas robienia porządków, nie tylko zewnętrznych, ale też wewnętrznych. Jak to się odbywało? Tu znowu łamanie się opłatkiem, czyli podpłomykiem daje pewne wyobrażenie: należało zapomnieć spory i waśnie, dobrze życzyć innym i samym sobie. Wtedy też dokonywano obrzędowego oczyszczenia ciała w łaźni czyli bani.
Dobrze pasują do tego czasu tańce z ogniem i z mieczami, w celu pomocy Siłom Światła i uczestniczenia w ich walce. Możliwe też, że to własnie wtedy odwiedzał ludzi Turoń (czyli Weles) razem ze swoim orszakiem.
Wreszcie kiedy wydłużenie się dnia było już zauważalne - możliwe, że właśnie w okolicach obecnego 25 grudnia (wtedy liczono czas inaczej) następował wybuch radości. Po pewnej powadze, napięciu i niepewności czasu Stania Słońca świętowano zwycięstwo i narodzenie (albo odrodzenie) Słonecznego Boga. Domy strojono zielenią, wirowały kolorowe "światy" i łańcuchy, ludzie cieszyli się z tego, że jeszcze raz życie zwyciężyło i że nadejdzie wiosna. Ugoszczeni Przodkowie i podziemni bogowie wracali do swoich siedzib, a światu zaczynał królować słoneczny, radosny Swarożyc. Kończyły się wczesnozimowe lęki i apatia. Ludzie ucztowali tym razem pożywieniem żywych, prawdopodobnie dodając mięso i inne łakocie, okrągłe placki, piwo...
Kolędnicy kolędowali nadal, ale tym razem z jasną Gwiazdą. Zaczynały się uciechy i zabawy, obdarowywanie się wzajemne i wizyty. Napięcie i niepewność ustępowały wybuchowi radości i nadziei.
Takiej też nadziei i radości życzę wszystkim. Jeszcze raz udało się przeżyć! Przejść przez ciemne, trudne dni, przez naszą Dolinę Mroku i wyjść na światło, ku nowemu życiu. Siły Światła. Lios Alfar, zwyciężyły i tym razem!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
poniedziałek, 25 grudnia 2017
piątek, 15 grudnia 2017
Dobrzy ludzie, czyli przyjaciół poznaje się w biedzie
Od kilku tygodni chodziłam jak struta, bo odczułam własną małość wobec "prawa". Jednocześnie dane mi było niezwykle odczuć ludzką dobroć. Dlaczego? Może zacznę od początku.
Nasza posiadłość jest taką jakby wyspą wśród grząskich, podmokłych bagien. Dojeżdża się do niej, od lokalnej szosy, około 300 metrów taką groblą-aleją. Szosa jest dobra, ale bardzo lokalna tzn. nie jeżdżą tu ani autobusy ani ciężarówki poza tymi z pobliskiego tartaku. Do najbliższego autobusu mam półtora kilometra, a i to nie wiem, czy jeszcze kursuje. W sumie jedynym łącznikiem ze światem jest nasze małe, zielone Pyzio.
Nad naszym ogrodem przechodzą dwie linie elektryczne. Jedna, z południa na północ, doprowadza prąd do naszego domu.
Druga, za wschodu na zachód, to linia wysokiego napięcia (a raczej średniego). Może niektórzy pamiętają, jak zimą zeszłego roku weszli do nas bez uprzedzenia i pozwolenia pracownicy z energetyki i zrobili masakrę wśród drzew k krzewów. O tę właśnie linię chodzi. jej przebudowa była planowana od kilku lat, odwiedził nas projektant i była mowa tylko o wymianie i przestawianiu słupów. Zgodziłam się na to, bo widać gołym okiem, że słupy na grząskim terenie się pokrzywiły. Teraz nareszcie zaczęto prace, ale wszystko się zmieniło. Okazuje się, że ostatni słup będzie stał przy naszej siatce od wschodu, akurat tuż obok naszej drogi dojazdowej, a następnie prąd będzie poprowadzony podziemnym kablem do szosy. I gdzie będą kopać? Oczywiście całą, calutką naszą drogę prywatną, tę groblę, jedyną, która łączy nas ze światem. Mając po obu stronach łąki... Ale okazało się, że łąki są prywatne, a droga, chociaż też prywatna, to można mnie wywłaszczyć, jeśli się nie zgodzę na rozkopy. Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile trudu i pieniędzy kosztowało nas zbudowanie tej drogi! W dużej części własnymi rękami. Zwoziliśmy, skąd się dało, kamienie i gruz. Wykładaliśmy je w błotniste koleiny. Tony i tony kamieni i gruzu własnoręcznie zebrane. Potem Pierre ubijał je żelaznym ubijakiem. Na koniec nawieźliśmy kilka ciężarówek żwiru. Też sami je rozwieźliśmy i rozsypaliśmy. Ile ja się naganiałam z taczkami! Mój kręgosłup dziś mi to wypomina. Potem co 2 lata trzeba było uzupełniać i wyrównywać powstające wyboje.
Teraz chcą nam to wszystko rozkopać. Próbowałam interweniować, rozmawiać. Nikt nie chciał mi podać nawet nazwy przedsiębiorstwa, które te roboty prowadzi, w końcu zagrożono mi wywłaszczeniem przymusowym, jeśli się nie zgodzę. No to zgodziłam się, przymuszona. Ale to odchorowałam.
Niby powinnam cieszyć się, że druty nie będą już przechodzić nad naszym ogrodem, że można będzie pozwolić laskowi rozrosnąć się na nowo i załatać tę przesiekę, którą napływa zimny północno-zachodni wiatr i niszczy pracowicie pielęgnowany mikroklimat w ogrodzie. W tym roku przymrozek, napływający własnie tą przesieką, zniszczył mi w połowie maja i na początku czerwca sporo warzyw. Wcześniej, dzięki zwartej zaporze krzaków i młodych drzewek, to już od dawna się nie zdarzało.
Dzisiaj znienacka zaczęli roboty bardzo wcześnie rano. No i zostaliśmy uwięzieni, chociaż planowaliśmy wyprowadzić samochód i zostawić u sąsiadów, to nie zdążyliśmy. Niby nic - jeść mamy co, opał mamy, a do wiejskiego sklepiku można pójść piechotą. Tyle, że rozchorował się nasz nowy członek załogi, czyli mały, rudy kociak Karmelek. Wczoraj po południu zauważyłam, że nie zjadł swego śniadania. Zadziwiające, bo to wielki łakomczuch. zachowywał się normalnie, bawił się, trochę rozrabiał, więc się nie niepokoiłam. Mógł w końcu podkraść coś z psiej miski. Ale kiedy wieczorem nie chciał nawet ulubionych przysmaczków, a miska na wodę też nie była ruszona, postanowiliśmy rano zawieźć go do weterynarza. No i klops, okazało się, że jesteśmy uwięzieni. Obiecali, że do południa skończą ten kawałek, zasypią i będzie można wyjechać. Czekaliśmy więc, a w międzyczasie dałam notkę na fejsie, wiedząc, że wśród znajomych mam doświadczone kociary, które mogą coś doradzić. Wolałam nie prosić sąsiadów, bo jeśli ktoś zna wiejskie realia, to wie, że gdyby to mąż był chory, albo ja, to by podwieźli, chociaż to duży kłopot i koszt (do miasta jest 25 km). Koszty byśmy oczywiście zwrócili, ale i tak dla kota nikt nie zgodził by się jechać.
Niektóre osoby dawały dobre rady, inne rugały mnie, że jestem "madka", bo powinnam była przewidzieć, że będą rozkopywać (no, niby jasnowidzem jestem) i wyjechać o 6 rano autobusem z sąsiedniej wsi. Tyle, że mi bardzo trudno jest chodzić, jeszcze z kotem w transporterku. A w mieście tez trzeba by kilka kilometrów maszerować, bo lecznica jest na peryferiach. Ale też znaleźli się ludzie z ogromnym sercem, którzy już nam kiedyś bardzo pomogli. To Alina z Zamkowiska i jej partner. Wsiedli do samochodu i po prostu przyjechali, żeby nam pomóc. Wyszłam tylko do szosy. Kotek dostał zastrzyki i wróciliśmy do domu. Trochę mnie martwi bardzo pobieżne obejrzenie kociaka prze weterynarza, bo on dalej nie je. Możliwe, że to jakieś kłaczki w żołądku, ale na nie też nic nie dostał, chociaż prosiłam. Na razie wypił odrobinę mleka bez laktozy, przynajmniej tyle.
Także w tym najgorszym czasie walki o drogę podtrzymała mnie ludzka dobroć. Niespodziewanie na Mikołaja otrzymaliśmy paczkę od sierpniowych kursantów, a w niej same dobroci: własnoręcznie tłoczone oleje, własne przetwory, przepiękne mikołajki i aniołki, a każdy inny i łapacz snów, który od razu powiesiłam nad łóżkiem, bo akurat męczyły mnie koszmary. Aż się głupio poczułam, bo niczym nie zasłużyłam sobie na tyle dobroci.
Innym dobrym człowiekiem jest Daniela i Jan z Chaty z Secondhanda. Daniela, bo kiedy znalazła na ulicy w mroźny poranek trzy płaczące kocie sieroty, to zaopiekowała się nimi, zabrała do weta i znalazła im domy (tak nasz Karmelek wylądował u nas), a teraz też zaproponowali podwózkę do weterynarza.
Tak grzeję się w cieple Waszej dobroci i to mnie ratuje przed zwątpieniem i wpadnięciem w czarną dziurę. Dzięki wielkie Wszystkim, którzy mają serce.
Nasza posiadłość jest taką jakby wyspą wśród grząskich, podmokłych bagien. Dojeżdża się do niej, od lokalnej szosy, około 300 metrów taką groblą-aleją. Szosa jest dobra, ale bardzo lokalna tzn. nie jeżdżą tu ani autobusy ani ciężarówki poza tymi z pobliskiego tartaku. Do najbliższego autobusu mam półtora kilometra, a i to nie wiem, czy jeszcze kursuje. W sumie jedynym łącznikiem ze światem jest nasze małe, zielone Pyzio.
Nad naszym ogrodem przechodzą dwie linie elektryczne. Jedna, z południa na północ, doprowadza prąd do naszego domu.
Druga, za wschodu na zachód, to linia wysokiego napięcia (a raczej średniego). Może niektórzy pamiętają, jak zimą zeszłego roku weszli do nas bez uprzedzenia i pozwolenia pracownicy z energetyki i zrobili masakrę wśród drzew k krzewów. O tę właśnie linię chodzi. jej przebudowa była planowana od kilku lat, odwiedził nas projektant i była mowa tylko o wymianie i przestawianiu słupów. Zgodziłam się na to, bo widać gołym okiem, że słupy na grząskim terenie się pokrzywiły. Teraz nareszcie zaczęto prace, ale wszystko się zmieniło. Okazuje się, że ostatni słup będzie stał przy naszej siatce od wschodu, akurat tuż obok naszej drogi dojazdowej, a następnie prąd będzie poprowadzony podziemnym kablem do szosy. I gdzie będą kopać? Oczywiście całą, calutką naszą drogę prywatną, tę groblę, jedyną, która łączy nas ze światem. Mając po obu stronach łąki... Ale okazało się, że łąki są prywatne, a droga, chociaż też prywatna, to można mnie wywłaszczyć, jeśli się nie zgodzę na rozkopy. Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile trudu i pieniędzy kosztowało nas zbudowanie tej drogi! W dużej części własnymi rękami. Zwoziliśmy, skąd się dało, kamienie i gruz. Wykładaliśmy je w błotniste koleiny. Tony i tony kamieni i gruzu własnoręcznie zebrane. Potem Pierre ubijał je żelaznym ubijakiem. Na koniec nawieźliśmy kilka ciężarówek żwiru. Też sami je rozwieźliśmy i rozsypaliśmy. Ile ja się naganiałam z taczkami! Mój kręgosłup dziś mi to wypomina. Potem co 2 lata trzeba było uzupełniać i wyrównywać powstające wyboje.
Teraz chcą nam to wszystko rozkopać. Próbowałam interweniować, rozmawiać. Nikt nie chciał mi podać nawet nazwy przedsiębiorstwa, które te roboty prowadzi, w końcu zagrożono mi wywłaszczeniem przymusowym, jeśli się nie zgodzę. No to zgodziłam się, przymuszona. Ale to odchorowałam.
Niby powinnam cieszyć się, że druty nie będą już przechodzić nad naszym ogrodem, że można będzie pozwolić laskowi rozrosnąć się na nowo i załatać tę przesiekę, którą napływa zimny północno-zachodni wiatr i niszczy pracowicie pielęgnowany mikroklimat w ogrodzie. W tym roku przymrozek, napływający własnie tą przesieką, zniszczył mi w połowie maja i na początku czerwca sporo warzyw. Wcześniej, dzięki zwartej zaporze krzaków i młodych drzewek, to już od dawna się nie zdarzało.
Dzisiaj znienacka zaczęli roboty bardzo wcześnie rano. No i zostaliśmy uwięzieni, chociaż planowaliśmy wyprowadzić samochód i zostawić u sąsiadów, to nie zdążyliśmy. Niby nic - jeść mamy co, opał mamy, a do wiejskiego sklepiku można pójść piechotą. Tyle, że rozchorował się nasz nowy członek załogi, czyli mały, rudy kociak Karmelek. Wczoraj po południu zauważyłam, że nie zjadł swego śniadania. Zadziwiające, bo to wielki łakomczuch. zachowywał się normalnie, bawił się, trochę rozrabiał, więc się nie niepokoiłam. Mógł w końcu podkraść coś z psiej miski. Ale kiedy wieczorem nie chciał nawet ulubionych przysmaczków, a miska na wodę też nie była ruszona, postanowiliśmy rano zawieźć go do weterynarza. No i klops, okazało się, że jesteśmy uwięzieni. Obiecali, że do południa skończą ten kawałek, zasypią i będzie można wyjechać. Czekaliśmy więc, a w międzyczasie dałam notkę na fejsie, wiedząc, że wśród znajomych mam doświadczone kociary, które mogą coś doradzić. Wolałam nie prosić sąsiadów, bo jeśli ktoś zna wiejskie realia, to wie, że gdyby to mąż był chory, albo ja, to by podwieźli, chociaż to duży kłopot i koszt (do miasta jest 25 km). Koszty byśmy oczywiście zwrócili, ale i tak dla kota nikt nie zgodził by się jechać.
Niektóre osoby dawały dobre rady, inne rugały mnie, że jestem "madka", bo powinnam była przewidzieć, że będą rozkopywać (no, niby jasnowidzem jestem) i wyjechać o 6 rano autobusem z sąsiedniej wsi. Tyle, że mi bardzo trudno jest chodzić, jeszcze z kotem w transporterku. A w mieście tez trzeba by kilka kilometrów maszerować, bo lecznica jest na peryferiach. Ale też znaleźli się ludzie z ogromnym sercem, którzy już nam kiedyś bardzo pomogli. To Alina z Zamkowiska i jej partner. Wsiedli do samochodu i po prostu przyjechali, żeby nam pomóc. Wyszłam tylko do szosy. Kotek dostał zastrzyki i wróciliśmy do domu. Trochę mnie martwi bardzo pobieżne obejrzenie kociaka prze weterynarza, bo on dalej nie je. Możliwe, że to jakieś kłaczki w żołądku, ale na nie też nic nie dostał, chociaż prosiłam. Na razie wypił odrobinę mleka bez laktozy, przynajmniej tyle.
Także w tym najgorszym czasie walki o drogę podtrzymała mnie ludzka dobroć. Niespodziewanie na Mikołaja otrzymaliśmy paczkę od sierpniowych kursantów, a w niej same dobroci: własnoręcznie tłoczone oleje, własne przetwory, przepiękne mikołajki i aniołki, a każdy inny i łapacz snów, który od razu powiesiłam nad łóżkiem, bo akurat męczyły mnie koszmary. Aż się głupio poczułam, bo niczym nie zasłużyłam sobie na tyle dobroci.
Innym dobrym człowiekiem jest Daniela i Jan z Chaty z Secondhanda. Daniela, bo kiedy znalazła na ulicy w mroźny poranek trzy płaczące kocie sieroty, to zaopiekowała się nimi, zabrała do weta i znalazła im domy (tak nasz Karmelek wylądował u nas), a teraz też zaproponowali podwózkę do weterynarza.
Tak grzeję się w cieple Waszej dobroci i to mnie ratuje przed zwątpieniem i wpadnięciem w czarną dziurę. Dzięki wielkie Wszystkim, którzy mają serce.
piątek, 8 grudnia 2017
Przyczynek do poprzedniego posta
Często tak się składa, że kiedy wymyślę jakiś temat, to znajdują nagle i niespodziewanie materiały na ten sam temat. Czasami przed, czasami po napisaniu tego, co myślę.
Tak jest i tym razem, znalazłam wywód, że czeka nas ogólny kryzys żywnościowy w następnych latach, że żywność zdrożeje w niespotykany sposób. Niespotykany? chyba w ciągu ostatnich dziesięcioleci, kiedy niskie ceny żywności utrzymywane są sztucznie przez państwa.
Jeśli ktoś chce poczytać, to tu jest link: https://igimag.pl/2017/12/maslo-tylko-preludium-czy-czeka-nas-globalny-kryzys-zywnosciowy/
Jakoś nie przeraża mnie ten kryzys. Może dlatego, że wiele już widziałam. Widziałam czasy, kiedy działki i ogrody służyły głównie do hodowania żywności. No to może to wróci - zamiast jałowych trawniczków i iglaków pojawią się wesołe warzywniki.
Zdrożeje głównie mięso? I tak jadamy go za dużo. Nasza córka jest wegetarianką z przechyłem na weganizm i ma się bardzo dobrze.
No i najważniejsze: warzywnik robi swoje! Można będzie zająć się nim jeszcze pieczołowiciej i żadne ceny żywności nam nie straszne!
Czyli: zakładajmy warzywniki i sady! Najlepiej naturalne, bo to i zdrowiej i taniej i piękniej!
Tak jest i tym razem, znalazłam wywód, że czeka nas ogólny kryzys żywnościowy w następnych latach, że żywność zdrożeje w niespotykany sposób. Niespotykany? chyba w ciągu ostatnich dziesięcioleci, kiedy niskie ceny żywności utrzymywane są sztucznie przez państwa.
Jeśli ktoś chce poczytać, to tu jest link: https://igimag.pl/2017/12/maslo-tylko-preludium-czy-czeka-nas-globalny-kryzys-zywnosciowy/
Jakoś nie przeraża mnie ten kryzys. Może dlatego, że wiele już widziałam. Widziałam czasy, kiedy działki i ogrody służyły głównie do hodowania żywności. No to może to wróci - zamiast jałowych trawniczków i iglaków pojawią się wesołe warzywniki.
Zdrożeje głównie mięso? I tak jadamy go za dużo. Nasza córka jest wegetarianką z przechyłem na weganizm i ma się bardzo dobrze.
No i najważniejsze: warzywnik robi swoje! Można będzie zająć się nim jeszcze pieczołowiciej i żadne ceny żywności nam nie straszne!
Czyli: zakładajmy warzywniki i sady! Najlepiej naturalne, bo to i zdrowiej i taniej i piękniej!
wtorek, 5 grudnia 2017
Ogród - dochód czy wydatek?
Często odwiedzający mówią: "O! Taki piękny ogród! Ile on musiał was kosztować!" Widzą oni ogród głównie jako wydatek, zakupy, podlewanie.
Inni mówią: "Mieć ogród to tak, jak mieć maszynkę do produkowania pieniędzy!"
Jaka jest więc prawda? U nas pośrodku. Fakt, ogród trochę nas kosztował, zwłaszcza na początku. Kosztuje i teraz, niewielką sumę co roku na nasiona i nieco większą na wodę do podlewania, jeśli lato jest suche. Przynosi jednak o wiele większy zysk.
Na początku trzeba trochę wydać: narzędzia, młode drzewka i krzewy, byliny. Czasem potrzebny jest na początku zakup obornika. Namiot foliowy, deski na skrzynie (jeśli ktoś je robi). No i woda. Wszystkie te wydatki można jednak zminimalizować.
Narzędzia - tu lepiej nie oszczędzać, nie kupować takich, które wygną się i połamią po jednym sezonie. Dobre narzędzia to inwestycja na lata, warto więc mieć mniej, za to z najwyższej półki i posługiwać się nimi do końca życia. Podstawowy zestaw: taczka, widły szerokozębne, szpadel, sekator, piła, grabie i ewentualnie "croc" czyli te zagięte grabie oraz widły, to wydatek rzędu kilkuset złotych, czasem ponad tysiąc. Potem dochodzą jeszcze specyficzne i dość drogie maszyny: kosiarka - nie tylko do strzyżenia trawy, ale też do mielenia słomy, liści i innych resztek na przyjemny mulcz, piła mechaniczna (jeśli ktoś ma dużo drewna do cięcia), rozdrabniacz. Ale bez tych ostatnich (może z wyjątkiem kosiarki) można się obejść. No i można je dokupywać później, w miarę możliwości.
Woda - tu można zminimalizować wydatki prawie do 0 zbierając deszczówkę lub mając własną studnię. U nas deszczówka zasila głównie oczko wodne, resztę zbieramy do niezbyt wielkich, bo 100 litrowych, pojemników. Wystarczy na małe podlewanie. Tylko że my mamy już swoje lata i po prostu nie chce się nam prowadzić dużych prac, tym bardziej, że zwykle podlewam niewiele, głównie pod folią i przy sadzeniu. W tym roku praktycznie prawie nie podlewałam. Mamy też studnię i przez kilka lat ciągnęliśmy z niej wodę. W końcu mała pompka, która nam do tego służyła, oddała ducha. Tak więc, idąc na łatwiznę, korzystamy z wody z wodociągu, bo już nie mam siły, żeby nosić ją konewkami do odległego Nowego Warzywnika. Kiedyś tak robiłam, ale teraz to już za dużo by było, nie dam rady. Tyle, że my zużywamy naprawdę niewiele wody, za wyjątkiem niezwykłej suszy.
Rośliny - ograbiłam ogrody rodziny i znajomych z różnych sadzonek. To naprawdę doskonałe źródło i ludzie chętnie się dzielą. Wiele krzewów mam z własnoręcznie zrobionych sadzonek, bylin - z jednorazowego siewu. Sporo ciekawych roślin przyniosły nam rajdy na wysypiska (szczególnie te, gdzie ludzie wyrzucają resztki z działek) i ze zrujnowanych siedlisk. Jeśli idzie o warzywa, to większość nasion kupuję co roku, z różnych źródeł. Ale to niewielki wydatek. Niektóre nasiona mam swoje, inne próby zakończyły się malowniczym fiaskiem. Pisałam już o tym, jak marchew skrzyżowała mi się z dziką marchwią, której u nas rośnie bardzo dużo i dała mi nikłe, twarde korzonki. Podobnie dynie. Wprawdzie nie ma dzikich dyń, ale ponieważ hoduję rozmaite gatunki dyniowatych (dynie, ogórki, cukinie itp.), to pokrzyżowały się między sobą. Niby wiem, jak otrzymać nasiona "czystej rasy", ale to dużo zachodu. Wolę kupić - przecież zawodowi ogrodnicy też muszą jeść... Ale np. hoduję własne nasiona pietruszki, pasternaku, pomidorów. Inne rośliny wysiewają się same od lat, wystarczy kilku egzemplarzom pozwolić wydać nasiona. Są to: sałata, rumianek, szpinak nowozelandzki, ogórecznik, słonecznik, koper i sporo innych "niespodzianek". Nie mówiąc już o bylinach i ziołach. Z niektórymi muszę wręcz walczyć, jak ostatnio z nie-poczciwą miętą, która wylazła z przypisanej jej, zakopanej w ziemi, połowy beczki i próbuje podbić cały warzywnik.
Tunel lub szklarnia - w naszym klimacie jest niezbędna, jeśli chcemy uprawiać rośliny ciepłolubne. Pozwala też wydłużyć sezon w przypadku nowalijek i poplonów. Zawsze na przedwiośniu uprawiam tam sałatę, rzodkiewkę, botwinkę i inne koperki, a często po sezonie sieję szpinak, który też zbieramy wczesną wiosną. No i latem mam prawdziwe pomidory o rozmaitych smakach i kolorach, jakich nigdy nie znajdzie się w sklepie oraz paprykę, melony i inne cuda, cieszące oko i podniebienie. Pomidory w gruncie u nas nie udają się nigdy - zimne noce przychodzą zbyt wcześnie.
Kupiliśmy też na początku, oraz dokupujemu ciągle, różne oryginalne rośliny i drzewa. Tyle, że jak kiedyś obliczyłam, rozłożone na lata i miesiące, kosztowało nas to ok. 20 zł. miesięcznie.
Teraz kolej na zysk. Tutaj nigdy nie liczyłam tego na złotówki, ale mamy kilkaset kilo warzyw i owoców co roku, plus świeżutkie zioła i dzikie rośliny jadalne, sok brzozowy i klonowy, kilkaset słoików rozmaitych przetworów. Nie jesteśmy w pełni samowystarczalni, ale w dużej mierze jadamy własne. I to "z najwyższej półki" - świeżutkie, bez pestycydów i innych trujących związków, pełne smaku i wartości odżywczych. Przekłada się to też na zdrowie - prawie nie znamy lekarza, nie chorujemy (oprócz dolegliwości związanych z wiekiem), więc oszczędzamy i na tym. leki pierwszej potrzeby, czyli zioła i ich rozmaite pochodne, mamy za darmo z ogrodu, lasu i łąki.
Jak wpływa na nas takie odżywianie, widziałam najlepiej na przykładzie naszej córki. Dopóki była w domu i jadła to, co wyhodowaliśmy, to nigdy nie chorowała. Nawet jak była epidemia grypy w szkole, to wystarczyło, że wypiła syrop, wyspała się i powdychała olejki aromatyczne, żeby na drugi dzień być już zdrową. Kiedy poszła do internatu i tam zaczęła jeść posiłki, straciła tę odporność i teraz z trudem wraca do równowagi.
Zysk z ogrodu byłby o wiele większy, gdybyśmy głównie uprawiali warzywa i ograniczyli część ozdobną oraz zrezygnowali z ekstrawaganckich nieraz zakupów. To nasz wybór, bo skoro mamy taką możliwość, to czemu nie skorzystać? Lubimy sprowadzać nowe odmiany, jak np. wiosną tego roku róże kanadyjskie. Daje nam to radość i satysfakcję. Jeśli jednak ktoś zajmie się na poważnie warzywnikiem i ziołami, to może mieć naprawdę spory dochód. Zwłaszcza jeśli ma uprawnienia rolnicze i może sprzedawać własne przetwory.
Mam wrażenie, że w naszym przypadku, zyski przeważają nad wydatkami. Są również rzeczy, których nie da się zmierzyć materialnie - to poczucie satysfakcji, piękna i harmonii. Życie w pięknym, inspirującym miejscu, prawdziwej Arce Noego, pełnej roślin, zwierząt, ptaków i mikroorganizmów. Poczucie sensu i potrzebności tego, co robimy. No i spotkania ze wspaniałymi ludźmi, które są niespodziewaną, ale jakże ważną i przyjemną premią w tym wszystkim!
Nasz ogród jest jedną z takich oaz, gdzie ludzie i Natura gospodarują wspólnie. Mam wrażenie, że kiedy sztuczna, chemiczna i mechanistyczna cywilizacja zacznie się załamywać, właśnie z takich oaz wyjdzie impuls nowej, lepszej i bardziej przyjaznej cywilizacji.
Inni mówią: "Mieć ogród to tak, jak mieć maszynkę do produkowania pieniędzy!"
Jaka jest więc prawda? U nas pośrodku. Fakt, ogród trochę nas kosztował, zwłaszcza na początku. Kosztuje i teraz, niewielką sumę co roku na nasiona i nieco większą na wodę do podlewania, jeśli lato jest suche. Przynosi jednak o wiele większy zysk.
Na początku trzeba trochę wydać: narzędzia, młode drzewka i krzewy, byliny. Czasem potrzebny jest na początku zakup obornika. Namiot foliowy, deski na skrzynie (jeśli ktoś je robi). No i woda. Wszystkie te wydatki można jednak zminimalizować.
Narzędzia - tu lepiej nie oszczędzać, nie kupować takich, które wygną się i połamią po jednym sezonie. Dobre narzędzia to inwestycja na lata, warto więc mieć mniej, za to z najwyższej półki i posługiwać się nimi do końca życia. Podstawowy zestaw: taczka, widły szerokozębne, szpadel, sekator, piła, grabie i ewentualnie "croc" czyli te zagięte grabie oraz widły, to wydatek rzędu kilkuset złotych, czasem ponad tysiąc. Potem dochodzą jeszcze specyficzne i dość drogie maszyny: kosiarka - nie tylko do strzyżenia trawy, ale też do mielenia słomy, liści i innych resztek na przyjemny mulcz, piła mechaniczna (jeśli ktoś ma dużo drewna do cięcia), rozdrabniacz. Ale bez tych ostatnich (może z wyjątkiem kosiarki) można się obejść. No i można je dokupywać później, w miarę możliwości.
Woda - tu można zminimalizować wydatki prawie do 0 zbierając deszczówkę lub mając własną studnię. U nas deszczówka zasila głównie oczko wodne, resztę zbieramy do niezbyt wielkich, bo 100 litrowych, pojemników. Wystarczy na małe podlewanie. Tylko że my mamy już swoje lata i po prostu nie chce się nam prowadzić dużych prac, tym bardziej, że zwykle podlewam niewiele, głównie pod folią i przy sadzeniu. W tym roku praktycznie prawie nie podlewałam. Mamy też studnię i przez kilka lat ciągnęliśmy z niej wodę. W końcu mała pompka, która nam do tego służyła, oddała ducha. Tak więc, idąc na łatwiznę, korzystamy z wody z wodociągu, bo już nie mam siły, żeby nosić ją konewkami do odległego Nowego Warzywnika. Kiedyś tak robiłam, ale teraz to już za dużo by było, nie dam rady. Tyle, że my zużywamy naprawdę niewiele wody, za wyjątkiem niezwykłej suszy.
Rośliny - ograbiłam ogrody rodziny i znajomych z różnych sadzonek. To naprawdę doskonałe źródło i ludzie chętnie się dzielą. Wiele krzewów mam z własnoręcznie zrobionych sadzonek, bylin - z jednorazowego siewu. Sporo ciekawych roślin przyniosły nam rajdy na wysypiska (szczególnie te, gdzie ludzie wyrzucają resztki z działek) i ze zrujnowanych siedlisk. Jeśli idzie o warzywa, to większość nasion kupuję co roku, z różnych źródeł. Ale to niewielki wydatek. Niektóre nasiona mam swoje, inne próby zakończyły się malowniczym fiaskiem. Pisałam już o tym, jak marchew skrzyżowała mi się z dziką marchwią, której u nas rośnie bardzo dużo i dała mi nikłe, twarde korzonki. Podobnie dynie. Wprawdzie nie ma dzikich dyń, ale ponieważ hoduję rozmaite gatunki dyniowatych (dynie, ogórki, cukinie itp.), to pokrzyżowały się między sobą. Niby wiem, jak otrzymać nasiona "czystej rasy", ale to dużo zachodu. Wolę kupić - przecież zawodowi ogrodnicy też muszą jeść... Ale np. hoduję własne nasiona pietruszki, pasternaku, pomidorów. Inne rośliny wysiewają się same od lat, wystarczy kilku egzemplarzom pozwolić wydać nasiona. Są to: sałata, rumianek, szpinak nowozelandzki, ogórecznik, słonecznik, koper i sporo innych "niespodzianek". Nie mówiąc już o bylinach i ziołach. Z niektórymi muszę wręcz walczyć, jak ostatnio z nie-poczciwą miętą, która wylazła z przypisanej jej, zakopanej w ziemi, połowy beczki i próbuje podbić cały warzywnik.
Tunel lub szklarnia - w naszym klimacie jest niezbędna, jeśli chcemy uprawiać rośliny ciepłolubne. Pozwala też wydłużyć sezon w przypadku nowalijek i poplonów. Zawsze na przedwiośniu uprawiam tam sałatę, rzodkiewkę, botwinkę i inne koperki, a często po sezonie sieję szpinak, który też zbieramy wczesną wiosną. No i latem mam prawdziwe pomidory o rozmaitych smakach i kolorach, jakich nigdy nie znajdzie się w sklepie oraz paprykę, melony i inne cuda, cieszące oko i podniebienie. Pomidory w gruncie u nas nie udają się nigdy - zimne noce przychodzą zbyt wcześnie.
Kupiliśmy też na początku, oraz dokupujemu ciągle, różne oryginalne rośliny i drzewa. Tyle, że jak kiedyś obliczyłam, rozłożone na lata i miesiące, kosztowało nas to ok. 20 zł. miesięcznie.
Teraz kolej na zysk. Tutaj nigdy nie liczyłam tego na złotówki, ale mamy kilkaset kilo warzyw i owoców co roku, plus świeżutkie zioła i dzikie rośliny jadalne, sok brzozowy i klonowy, kilkaset słoików rozmaitych przetworów. Nie jesteśmy w pełni samowystarczalni, ale w dużej mierze jadamy własne. I to "z najwyższej półki" - świeżutkie, bez pestycydów i innych trujących związków, pełne smaku i wartości odżywczych. Przekłada się to też na zdrowie - prawie nie znamy lekarza, nie chorujemy (oprócz dolegliwości związanych z wiekiem), więc oszczędzamy i na tym. leki pierwszej potrzeby, czyli zioła i ich rozmaite pochodne, mamy za darmo z ogrodu, lasu i łąki.
Jak wpływa na nas takie odżywianie, widziałam najlepiej na przykładzie naszej córki. Dopóki była w domu i jadła to, co wyhodowaliśmy, to nigdy nie chorowała. Nawet jak była epidemia grypy w szkole, to wystarczyło, że wypiła syrop, wyspała się i powdychała olejki aromatyczne, żeby na drugi dzień być już zdrową. Kiedy poszła do internatu i tam zaczęła jeść posiłki, straciła tę odporność i teraz z trudem wraca do równowagi.
Zysk z ogrodu byłby o wiele większy, gdybyśmy głównie uprawiali warzywa i ograniczyli część ozdobną oraz zrezygnowali z ekstrawaganckich nieraz zakupów. To nasz wybór, bo skoro mamy taką możliwość, to czemu nie skorzystać? Lubimy sprowadzać nowe odmiany, jak np. wiosną tego roku róże kanadyjskie. Daje nam to radość i satysfakcję. Jeśli jednak ktoś zajmie się na poważnie warzywnikiem i ziołami, to może mieć naprawdę spory dochód. Zwłaszcza jeśli ma uprawnienia rolnicze i może sprzedawać własne przetwory.
Mam wrażenie, że w naszym przypadku, zyski przeważają nad wydatkami. Są również rzeczy, których nie da się zmierzyć materialnie - to poczucie satysfakcji, piękna i harmonii. Życie w pięknym, inspirującym miejscu, prawdziwej Arce Noego, pełnej roślin, zwierząt, ptaków i mikroorganizmów. Poczucie sensu i potrzebności tego, co robimy. No i spotkania ze wspaniałymi ludźmi, które są niespodziewaną, ale jakże ważną i przyjemną premią w tym wszystkim!
Nasz ogród jest jedną z takich oaz, gdzie ludzie i Natura gospodarują wspólnie. Mam wrażenie, że kiedy sztuczna, chemiczna i mechanistyczna cywilizacja zacznie się załamywać, właśnie z takich oaz wyjdzie impuls nowej, lepszej i bardziej przyjaznej cywilizacji.