Czasem słyszę opinie, że tylko my, ludzie, zmieniamy nasze środowisko. Otóż nie tylko my, choć może my najbardziej zachłannie i bez zastanowienia, niszczycielsko. Wiele gatunków roślin przekształca środowisko tak, by było im przyjemniejsze i bardziej wygodne do życia. Ciągle w naturze odgrywa się teatr zmian i następowania po sobie różnych biotopów.
Najłatwiej można zaobserwować to zmienianie środowiska na przykładach lasu liściastego i iglastego. Dorzucę tu znów swoje trzy grosze, któryś już raz z kolei, ale prawdy nigdy za dużo: lite lasy iglaste NIE SĄ naturalne w naszym klimacie. Naturalnie występują o wiele dalej na północ. U nas to skutek leśnej "gospodarki", która z jakichś tam powodów upodobała monokultury sosenek. Ostatnimi laty widziałam poprawę na lepsze - w naszej okolicy w cieniu sosen i świerków posadzono młode buki, teraz już całkiem spore. Widziałam też nasadzenia innych drzew liściastych i nawet modrzewi i to nie tylko przy drogach. Mam nadzieję, że obecne, katastrofalne władze leśne, tego nie zepsują.
Ale wróćmy ad rem. Otóż w lesie sosnowym opadające igły rozkładają się powoli, jednocześnie stopniowo coraz silnie zakwaszając glebę. Próchnicy przybywa tam powolutku, cieniutka tylko warstwa pokrywa szczery piach. Drzewa przystosowują swoje siedlisko dla siebie i swoich przyjaciół, eliminując niechcianą konkurencję. W takich borach spotykamy specyficzne grzyby, jałowce, borówki, czyli czarne jagody i popularne w naszym regionie "pijanice", wrzosy, czasem paprocie, konwalie i niektóre rodzaje traw.
Inaczej nieco wygląda las liściasty. Bujnie spadające liście szybko tworzą grubszą warstwę próchnicy. Takie lasy wiosną niebieszczeją od przylaszczek i bieleją zawilcami, natomiast latem, w mięsistym, ciężkim cieniu, wegetacja zamiera albo prawie. Za to na polanach i obrzeżach wybucha gatunkami i kolorami.
Jeszcze inne są słynne czarnoziemy stepowe, gdzie przez tysiące lat trawy i zioła, nietknięte ręką człowieka, rozkładały się, żywiąc obficie następne pokolenia.
Zwykle ziemia, nie niepokojona przez człowieka, z naturalnymi procesami następstwa gatunków, staje się coraz bardziej żyzna.
Jednak my nie zawsze chcemy i możemy czekać w naszym ogrodzie, aż ziemia sama stanie się urodzajna. Staram się te procesy przyspieszyć, ale kopiując najlepszych mistrzów, czyli samą naturę. Zauważcie, że w naturze materiały organiczne spadają na wierzch gleby i tam są rozkładane przez cały skomplikowany łańcuch organizmów, żeby w końcu dostać się do gleby pod postacią próchnicy. Szczęśliwi wtedy posiadacze gliniastej ziemi! Próchnica zostaje związana z gliną i powstrzymana przed wypłukiwaniem. A coraz to nowe warstwy ściółki chronią ją od unoszenia przez wiatr.
Wykorzystuję te naturalne procesy w użyźnianiu swoich grządek. Kompostowanie powierzchniowe jest czymś pośrednim między wałami a ściółkowaniem. Ponieważ robię je na czystej już ziemi, na istniejących już grządkach, które po paru latach stały się mniej żyzne, nie stosuję żadnych kartonów ani grubych warstw. Po prostu najpierw przelecę się z widłami szerokozębnymi, usuwając niektóre uporczywe chwasty z korzeniami. Następnie roztrząsam na ziemię dość cienką warstwę gnoju, którą następnie przykrywam słomą, liśćmi lub sianem. Robię tak zarówno wiosną, jak jesienią (oczywiście w innych miejscach), zależnie od ilości gnoju. Idealne jest to w tunelach, tyle, że tam to trzeba solidnie podlać, żeby zapoczątkować procesy rozkładu.
Na zewnątrz o potrzebne nawilżenie troszczy się Matka Natura.
Właśnie takie kompostowanie powierzchniowe robiłam ostatnio w tunelach. Pomidory i papryki są dość żarłoczne, więc trzeba im zapewnić to, czego potrzebują. Tylko w skrzyni w pierwszym tunelu dałam czysty kompost, na którym już posiałam rzodkiewkę i sałatę. Będę tam też robić sadzonki. Natomiast ściółka rozłoży się częściowo do maja, kiedy będę wysadzać pomidory, a ziemia pod nią będzie pulchna i wilgotna, bez kopania.
Oczywiście na takich "zakompostowanych" grządkach trudno jest siać, to dopiero przychodzi w drugim roku. Ale można spokojnie sadzić wiele roślin jadalnych: pomidory, ziemniaki, kapustę, selery, pory, ogórki, dynie, cukinie. Trzeba tylko miejscami odgarnąć ściółkę. W takie "placki" wysiewałam też kukurydzę i słoneczniki, wyrosły pięknie, podobnie jak fasolka szparagowa. Jedynie korzeniowych tam nie sieję, na to mam inne grządki, te, na których ściółka już się rozłożyła.
Wczoraj zauważyłam, że w nowym warzywniku kret zrobił kopiec. Wyciągnął na wierzch żółta, szczerą glinę, jaka tam była na początku. Porównałam ją z pulchną, czarną ziemią na grządkach i wałach. Wprost wierzyć mi się nie chce, że tylko przez kilka lat udało mi się zmienić do tego stopnia ten kawałek ziemi. I to niewielkim wysiłkiem.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
niedziela, 26 marca 2017
piątek, 24 marca 2017
Róże performerki
Jak to dobrze czytać blogi fachowców! Na "Blogu w zasadzie ogrodowym" (jest tuż obok, na pasku ulubionych) przeczytałam wiadomość o różach kanadyjskich. Otóż róże kanadyjskie to marzenie leniwego ogrodnika (albo takiego, który ma za dużo roboty i szkoda mu czasu na kłopotliwe zabiegi pielęgnacyjne). Przede wszystkim nie przemarzają, nie potrzebują żadnego okrywania na zimę ani odkrywania wiosną! Cięcie raczej symboliczne i porządkowe. Na dodatek są w różnych kolorach, pachną (nie wszystkie) i odznaczają się sporą tolerancją na cień. Powtarzają kwitnienie, niektóre kwitną przez całe lato. Marzenie! Może nie są tak kipiące płatkami, jak róże angielskie, ale też bywają pełne i piękne.
Poleciałam oczywiście sprawdzać u wujka google czy te wspaniałości są dostępne w Polsce Są i to nawet sporo gatunków. Zamówiłam i oto wczoraj z pompą przyjechały cztery Jej Różane Mości:
Therese Bugnet - różowa, wyrastająca nawet do 3 metrów
Luise Bugnet - biała, pełna, nieco mniejsza, bo do 1,50 m.
J.P. Connell - też biała, do 1,2 metra
Morden Sunrise - najmniejsza, tylko 0,70 m., ale za to przepięknie brzoskwiniowa, podbarwiona karminem.
Wszystkie pachnące.
Sadzonki są silne, duże i porządnie rozgałęzione. Na dokładkę na własnym korzeniu, nie szczepione. Nie będzie więc problemu na styku podkładka - sport, żadnego wyrastania dzikich pędów z podkładki.
Mam nadzieję, że się im u nas spodoba.
Nasze róże tradycyjne są już wiekowe i pomału marnieją, mimo okazywanej troski. Będziemy je więc stopniowo zastępować kanadyjkami, bo jest ich jeszcze bardzo liczna rodzina!
Tak według netu wygląda Therese Bugnet w pełnym rozkwicie.
Poleciałam oczywiście sprawdzać u wujka google czy te wspaniałości są dostępne w Polsce Są i to nawet sporo gatunków. Zamówiłam i oto wczoraj z pompą przyjechały cztery Jej Różane Mości:
Therese Bugnet - różowa, wyrastająca nawet do 3 metrów
Luise Bugnet - biała, pełna, nieco mniejsza, bo do 1,50 m.
J.P. Connell - też biała, do 1,2 metra
Morden Sunrise - najmniejsza, tylko 0,70 m., ale za to przepięknie brzoskwiniowa, podbarwiona karminem.
Wszystkie pachnące.
Sadzonki są silne, duże i porządnie rozgałęzione. Na dokładkę na własnym korzeniu, nie szczepione. Nie będzie więc problemu na styku podkładka - sport, żadnego wyrastania dzikich pędów z podkładki.
Mam nadzieję, że się im u nas spodoba.
Nasze róże tradycyjne są już wiekowe i pomału marnieją, mimo okazywanej troski. Będziemy je więc stopniowo zastępować kanadyjkami, bo jest ich jeszcze bardzo liczna rodzina!
Tak według netu wygląda Therese Bugnet w pełnym rozkwicie.
wtorek, 21 marca 2017
Święto Wiosny
Naprawdę przyszła wiosna w swój dzień! Dziś wprawdzie było mokro i deszczowo, ale ciepło. Po niebie przesuwały się szybko deszczowe chmury na przemian z niebieskimi okienkami. Już prawie zapomniałam, że niebo jest niebieskie, bo od tak dawna go nie widziałam. A pod nimi wielopoziomowy balet ptaków rozmaitych sylwetek i maści.
Trawa, dotąd szarobura, nieśmiało zmienia odcień na zielony.
Cała okolica wonieje gnojówką, którą użyźnia się łąki. aby więc pozostać w tej samej nucie zapachowej wywoziłam dziś gnój z owczarni i roztrząsałam go w foliakach. Nie skończyłam jeszcze, bo okazało się, że przedtem muszę wyrwać całą plantację perzu spokojnie tam zainstalowanego. Gnój przykryję słomą i liśćmi, zmagazynowanymi od jesieni. Porządnie podleję. Kiedy przyjdzie czas sadzenia pomidorów i papryki, będzie już dobrze przekompostowany.
Skrzynię długości 10 metrów w starym tunelu wzbogaciłam tylko kompostem, bo zamierzam tam siać nowalijki. Porządnie też podlałam - skrzynia wysycha migiem. Przez noc woda się wchłonie, jutro znowu podlewanie, a pojutrze wysiew rzodkiewek, sałaty itp.
Przebiśniegi już kwitną na zabój, rozsiały się w różnych dziwnych miejscach w ogrodzie. Krokusy też już zakwitają. Późno u nas, ale cóż, taki klimat.
Jesienią zostawiłam w ogrodzie trochę pietruszki, kilka zapomnianych cebulek, pory. Wszystko to zbieram teraz, pachnące i zdrowe. Pietruszka ma już zielone listki, cebulki - szczypior. Kilkakrotnie zbierałam już szczypiorek z cebuli siedmiolatki. Dziś znalazłam całkiem wyrośnięte kępki roszponki. Chyba wyrosła pod śniegiem z nasion tych kilku roślin, które zostawiłam w tym celu. Często zostawiam różne sałaty, które wybiły w kwiaty, aby się rozsiały i wczesną wiosną mam niespodzianki.
Wystarczy te kilka stopni ciepła, a człowiekowi nie chce wracać się do domu. Tyle, że muszę i to dość często - kręgosłup nie żartuje, nogi też. Na szczęście wystarczy kwadrans odpoczynku i można ruszać na nowo. Niedługo będzie można odpoczywać siedząc w ogrodzie, chociaż u nas siedzenie na ziemi zawsze jest problematyczne z powodu mrówek. No nic, zawsze znajdą się ławki, pieńki i leżaki.
Dziś naprawdę poczułam, że jest wiosna. Już, teraz. Wcześnie w tym roku. Mimo że łąki za domem ciągle zalane wodą i pokryte łabędziami, mimo że mokro, to już jest. Nawet drzewa wyglądają jakoś inaczej - już się obudziły. A ja wiosnę czuję też w zmianie trybu życia i w przyjemnym zmęczeniu.
Trawa, dotąd szarobura, nieśmiało zmienia odcień na zielony.
Cała okolica wonieje gnojówką, którą użyźnia się łąki. aby więc pozostać w tej samej nucie zapachowej wywoziłam dziś gnój z owczarni i roztrząsałam go w foliakach. Nie skończyłam jeszcze, bo okazało się, że przedtem muszę wyrwać całą plantację perzu spokojnie tam zainstalowanego. Gnój przykryję słomą i liśćmi, zmagazynowanymi od jesieni. Porządnie podleję. Kiedy przyjdzie czas sadzenia pomidorów i papryki, będzie już dobrze przekompostowany.
Skrzynię długości 10 metrów w starym tunelu wzbogaciłam tylko kompostem, bo zamierzam tam siać nowalijki. Porządnie też podlałam - skrzynia wysycha migiem. Przez noc woda się wchłonie, jutro znowu podlewanie, a pojutrze wysiew rzodkiewek, sałaty itp.
Przebiśniegi już kwitną na zabój, rozsiały się w różnych dziwnych miejscach w ogrodzie. Krokusy też już zakwitają. Późno u nas, ale cóż, taki klimat.
Jesienią zostawiłam w ogrodzie trochę pietruszki, kilka zapomnianych cebulek, pory. Wszystko to zbieram teraz, pachnące i zdrowe. Pietruszka ma już zielone listki, cebulki - szczypior. Kilkakrotnie zbierałam już szczypiorek z cebuli siedmiolatki. Dziś znalazłam całkiem wyrośnięte kępki roszponki. Chyba wyrosła pod śniegiem z nasion tych kilku roślin, które zostawiłam w tym celu. Często zostawiam różne sałaty, które wybiły w kwiaty, aby się rozsiały i wczesną wiosną mam niespodzianki.
Wystarczy te kilka stopni ciepła, a człowiekowi nie chce wracać się do domu. Tyle, że muszę i to dość często - kręgosłup nie żartuje, nogi też. Na szczęście wystarczy kwadrans odpoczynku i można ruszać na nowo. Niedługo będzie można odpoczywać siedząc w ogrodzie, chociaż u nas siedzenie na ziemi zawsze jest problematyczne z powodu mrówek. No nic, zawsze znajdą się ławki, pieńki i leżaki.
Dziś naprawdę poczułam, że jest wiosna. Już, teraz. Wcześnie w tym roku. Mimo że łąki za domem ciągle zalane wodą i pokryte łabędziami, mimo że mokro, to już jest. Nawet drzewa wyglądają jakoś inaczej - już się obudziły. A ja wiosnę czuję też w zmianie trybu życia i w przyjemnym zmęczeniu.
poniedziałek, 13 marca 2017
Drzewa i Polacy
Ostatnie zdarzenia w związku z prawem Szyszki rozpętały wielkie emocje i wręcz histerię, która mnie też dotknęła w pewnym stopniu. Wyruszyłam więc na zwiad w okolicy, żeby zobaczyć, jak to jest z tym wycinaniem drzew u nas.
Jeśli idzie o lasy państwowe, to rzeczywiście, wycinka jest większa, niż w poprzednich latach. Na szczęście wokoło jest wiele parków narodowych i rezerwatów, których, mam nadzieję, nie ruszą.
Natomiast jeśli idzie o prywatne posesje, zalesienia na łąkach i lasy prywatne - wielki spokój. Nikt nie masakruje na oślep. Rosną sobie spokojnie, jak rosły. Gdzieniegdzie ktoś coś wyciął, ale nie więcej, niż zwykle i zazwyczaj było to uzasadnione (tuż przy budynkach, albo drzewa chore i na wpół obumarłe, z jemiołą zamiast gałęzi). Ludzie u nas przyzwyczajeni są do mądrego gospodarowania drewnem, bo większość wie, jak jest potrzebne. Poza tym nigdy nie było u nas kłopotów z uzyskaniem pozwolenia na uzasadnioną wycinkę, dewloperzy nie zainteresowani...
To, że lasy prywatne traktuje się jak plantacje, przebolałam już jakiś czas temu. Ludzie pielęgnują je, czekają na stosowny moment i wtedy ścinają, zalesiając zaraz potem. Prawo nic tu nie zmieniło. Nawet mi się te nowe zalesienia bardzo podobają, bo wprowadza się nowe gatunki, nie tylko sosny i świerki.
Czyli u nas w zasadzie spokój, nikt nie dał się zwariować. A nawet mam dwie bardzo pozytywne historie.
Jedna to rząd wierzb płaczących, rosnących sobie spokojnie na łące wzdłuż jakiegoś rowu czy polnej drogi. Młode jeszcze, ale już solidne drzewka. Każde z troską zabezpieczone grubym plastykowym kołnierzem przed zębami bobrów. Ktoś je posadził, ot tak, na łące i dba o nie. Ten ktoś na pewno bezmyślnie ich nie wytnie.
Drugi przykład, to nasz dobry znajomy z Augustowa. Niedaleko swojej wiejskiej działki, pośrodku pola, zauważył przepiękny, stary dąb. Właścicielami pola byli staruszkowie, którzy sami nigdy by go nie wycięli, ale kiedy im się zmarło i spadek odziedziczyła dalsza rodzina, zaczęły się przepychanki. Więc nasz znajomy z jednym jeszcze kolegą poruszyli niebo i ziemię, żeby ocalić ten dąb, bo ktoś już zaczął przy nim majstrować, poszerzając naturalną dziuplę. Obaj panowie pracują i mają swoje kłopoty, ale nie żałowali czasu szukając i sprowadzając odpowiednich fachowców. I tak nasz powiat zyskał następny pomnik przyrody, bo okazało się, że dąb ma coś około 450 lat.
Gdyby poszperać więcej, to znalazło by się więcej takich historii, wiec wierzę, że Polacy nie są w większości drzewożercami uzbrojonymi w piły, którzy chcą tylko masakrować przyrodę. ot, choćby nasz sąsiad, który na początku, kiedy mąż podcinał gałęzie niektórych drzew, żeby ciężarówka mogła przejechać, przyszedł prosić, żeby zostawić wierzby i olchy na granicy posiadłości, bo latem bydło ma gdzie chronić się przed słońcem. Oczywiście, że nawet nie myśleliśmy nic wycinać. Dosadziliśmy też wiele setek drzew i krzewów.
To wszystko są zwykli ludzie, nie żadni ekolodzy czy "ochroniarze przyrody". Będę więc rozczulać się i zachwycać takimi dobrymi przykładami, pojadę oddać pokłon Zygmuntowi Augustowi, bo tak nazywa się nowy pomnik przyrody. Nie dam się frustracji podsycanej medialnie. Pamiętajmy, że ten wilk rośnie w siłę, którego karmimy. Będę karmić dobrego wilka. Bo czasem mam wrażenie, że każdy pretekst jest dobry, żeby nas, zwykłych mieszkańców tego kraju, szkalować, mówić jacy to jesteśmy odrażający, brudni, źli i jak nas trzeba trzymać za mordę. Tymczasem jesteśmy normalni, są ludzie i ludziska. Złe i dobre przykłady. Ale tych dobrych jednak więcej, tyle, że one nie są medialne, więc się o nich nie trąbi.
A tutaj można zobaczyć zdjęcie uratowanego dębu:
http://www.dziennikpowiatowy.pl/wiadomosci/990,zygmunta-augusta-nie-dosiegnie-topor
Jeśli idzie o lasy państwowe, to rzeczywiście, wycinka jest większa, niż w poprzednich latach. Na szczęście wokoło jest wiele parków narodowych i rezerwatów, których, mam nadzieję, nie ruszą.
Natomiast jeśli idzie o prywatne posesje, zalesienia na łąkach i lasy prywatne - wielki spokój. Nikt nie masakruje na oślep. Rosną sobie spokojnie, jak rosły. Gdzieniegdzie ktoś coś wyciął, ale nie więcej, niż zwykle i zazwyczaj było to uzasadnione (tuż przy budynkach, albo drzewa chore i na wpół obumarłe, z jemiołą zamiast gałęzi). Ludzie u nas przyzwyczajeni są do mądrego gospodarowania drewnem, bo większość wie, jak jest potrzebne. Poza tym nigdy nie było u nas kłopotów z uzyskaniem pozwolenia na uzasadnioną wycinkę, dewloperzy nie zainteresowani...
To, że lasy prywatne traktuje się jak plantacje, przebolałam już jakiś czas temu. Ludzie pielęgnują je, czekają na stosowny moment i wtedy ścinają, zalesiając zaraz potem. Prawo nic tu nie zmieniło. Nawet mi się te nowe zalesienia bardzo podobają, bo wprowadza się nowe gatunki, nie tylko sosny i świerki.
Czyli u nas w zasadzie spokój, nikt nie dał się zwariować. A nawet mam dwie bardzo pozytywne historie.
Jedna to rząd wierzb płaczących, rosnących sobie spokojnie na łące wzdłuż jakiegoś rowu czy polnej drogi. Młode jeszcze, ale już solidne drzewka. Każde z troską zabezpieczone grubym plastykowym kołnierzem przed zębami bobrów. Ktoś je posadził, ot tak, na łące i dba o nie. Ten ktoś na pewno bezmyślnie ich nie wytnie.
Drugi przykład, to nasz dobry znajomy z Augustowa. Niedaleko swojej wiejskiej działki, pośrodku pola, zauważył przepiękny, stary dąb. Właścicielami pola byli staruszkowie, którzy sami nigdy by go nie wycięli, ale kiedy im się zmarło i spadek odziedziczyła dalsza rodzina, zaczęły się przepychanki. Więc nasz znajomy z jednym jeszcze kolegą poruszyli niebo i ziemię, żeby ocalić ten dąb, bo ktoś już zaczął przy nim majstrować, poszerzając naturalną dziuplę. Obaj panowie pracują i mają swoje kłopoty, ale nie żałowali czasu szukając i sprowadzając odpowiednich fachowców. I tak nasz powiat zyskał następny pomnik przyrody, bo okazało się, że dąb ma coś około 450 lat.
Gdyby poszperać więcej, to znalazło by się więcej takich historii, wiec wierzę, że Polacy nie są w większości drzewożercami uzbrojonymi w piły, którzy chcą tylko masakrować przyrodę. ot, choćby nasz sąsiad, który na początku, kiedy mąż podcinał gałęzie niektórych drzew, żeby ciężarówka mogła przejechać, przyszedł prosić, żeby zostawić wierzby i olchy na granicy posiadłości, bo latem bydło ma gdzie chronić się przed słońcem. Oczywiście, że nawet nie myśleliśmy nic wycinać. Dosadziliśmy też wiele setek drzew i krzewów.
To wszystko są zwykli ludzie, nie żadni ekolodzy czy "ochroniarze przyrody". Będę więc rozczulać się i zachwycać takimi dobrymi przykładami, pojadę oddać pokłon Zygmuntowi Augustowi, bo tak nazywa się nowy pomnik przyrody. Nie dam się frustracji podsycanej medialnie. Pamiętajmy, że ten wilk rośnie w siłę, którego karmimy. Będę karmić dobrego wilka. Bo czasem mam wrażenie, że każdy pretekst jest dobry, żeby nas, zwykłych mieszkańców tego kraju, szkalować, mówić jacy to jesteśmy odrażający, brudni, źli i jak nas trzeba trzymać za mordę. Tymczasem jesteśmy normalni, są ludzie i ludziska. Złe i dobre przykłady. Ale tych dobrych jednak więcej, tyle, że one nie są medialne, więc się o nich nie trąbi.
A tutaj można zobaczyć zdjęcie uratowanego dębu:
http://www.dziennikpowiatowy.pl/wiadomosci/990,zygmunta-augusta-nie-dosiegnie-topor
piątek, 10 marca 2017
Ogrodowa joga
No to zaczęliśmy ćwiczyć w ogrodzie. Asany rodzaju "głowa w dole, dupa w górze" oraz inne, bardziej skomplikowane. Mąż dostał napędu na przycinanie jabłoni, co od paru lat zaniedbał i skacze po nich jak małpa (a przypominam: ma już 77 lat). Potem ziemię zaścielają gałązki i całe konary. Z mojej ulubionej, ogromnej jabłoni musieliśmy ściąć konar wielki jak całe drzewo, bo był przeżarty hubą i ta huba się rozmnażała. Żal.
Jeśli pogoda pozwala, bielę pnie. Mąż trochę pryska miedzianem, bo w zeszłym roku dopadła nas monilioza. Już mi karze przygotowywać wyciągi ze skrzypu na późniejsze pryskania, choć to jeszcze za wcześnie.
Pościnałam lawendę i wrzosy. Wiem, że normalnie powinno się przycinać lawendę jesienią, ale z mojej praktyki wynika, że w naszym klimacie lepiej na przedwiośniu. Wtedy zimą te badyle służą za naturalną ochronę. Bo jeśli przytnę jesienią, to żeby nie wymarzła, muszę ją przykrywać. Agrowłókninę psy ściągają i szarpią z uporem godnym lepszej sprawy, a siano, słoma czy liście nasiąkają wilgocią i powodują gnicie. Więc je zostawiam rozczochrane na zimę i na przedwiośniu mus wycelować w to okienko, kiedy można już i jeszcze ciąć.
Poodkrywałam róże ze stroiszu, ale liście i kopczyki jeszcze zostawiłam.
A potem to wszystko trzeba sprzątać, wywozić. Chore gałęzie i mumie owoców palić, słomę lawendową podścielić w kurniku (dobra przeciwko pasożytom). A tu plecy bolą i nie będzie lepiej. Muszę więc tak rozplanować i dawkować robotę, żeby jak najwięcej zrobić.
Grządki po zimie takie jakieś paskudne, pełne badyli... I tu czeka nas robota. Ale już przebiśniegi kwitną, tulipany, narcyzy i szafirki powychylały noski. Żurawie drą się na rozlewisku za płotem, jakieś dziwne ptaki latają i nawołują się. Sikorki i kowaliki ciągle domagają się słonecznika w karmniku. Dziś nad rozlewiskiem lotem koszącym przeleciało duże stado łabędzi, prawie 30. Szum był niesamowity. I byłoby zupełnie wiosennie, gdyby nie zimna, mokra pogoda. Trudno, to dopiero marzec.
Już planuję dalsze prace. Oby starczyło siły i czasu. A jeśli nie starczy, to nic - co się zrobi, to będzie, a reszta poczeka.
Jeśli pogoda pozwala, bielę pnie. Mąż trochę pryska miedzianem, bo w zeszłym roku dopadła nas monilioza. Już mi karze przygotowywać wyciągi ze skrzypu na późniejsze pryskania, choć to jeszcze za wcześnie.
Pościnałam lawendę i wrzosy. Wiem, że normalnie powinno się przycinać lawendę jesienią, ale z mojej praktyki wynika, że w naszym klimacie lepiej na przedwiośniu. Wtedy zimą te badyle służą za naturalną ochronę. Bo jeśli przytnę jesienią, to żeby nie wymarzła, muszę ją przykrywać. Agrowłókninę psy ściągają i szarpią z uporem godnym lepszej sprawy, a siano, słoma czy liście nasiąkają wilgocią i powodują gnicie. Więc je zostawiam rozczochrane na zimę i na przedwiośniu mus wycelować w to okienko, kiedy można już i jeszcze ciąć.
Poodkrywałam róże ze stroiszu, ale liście i kopczyki jeszcze zostawiłam.
A potem to wszystko trzeba sprzątać, wywozić. Chore gałęzie i mumie owoców palić, słomę lawendową podścielić w kurniku (dobra przeciwko pasożytom). A tu plecy bolą i nie będzie lepiej. Muszę więc tak rozplanować i dawkować robotę, żeby jak najwięcej zrobić.
Grządki po zimie takie jakieś paskudne, pełne badyli... I tu czeka nas robota. Ale już przebiśniegi kwitną, tulipany, narcyzy i szafirki powychylały noski. Żurawie drą się na rozlewisku za płotem, jakieś dziwne ptaki latają i nawołują się. Sikorki i kowaliki ciągle domagają się słonecznika w karmniku. Dziś nad rozlewiskiem lotem koszącym przeleciało duże stado łabędzi, prawie 30. Szum był niesamowity. I byłoby zupełnie wiosennie, gdyby nie zimna, mokra pogoda. Trudno, to dopiero marzec.
Już planuję dalsze prace. Oby starczyło siły i czasu. A jeśli nie starczy, to nic - co się zrobi, to będzie, a reszta poczeka.
niedziela, 5 marca 2017
Bajka na wieczór - Promienie Duszy
Lottia, czyli Płynąca Z Wiatrem oddalała lekkim, tanecznym krokiem się wśród falującego morza traw w dól łagodnej doliny. Wiatr rozwiewał jej jasną suknię i włosy, rozganiał stadka motyli, przynosił echa nuconej melodii i śmiechu. Kobieta z naszego świata i mężczyzna z tamtego świata patrzyli na nią z upodobaniem.
- Lubię ją bardziej, niż myślałam, że kiedykolwiek kogoś polubię - powiedziała - Jest w niej coś takiego, co przyciąga wszystkich, lekkość i wdzięk, a zarazem powaga i pewność.
- Ma wspaniałe promienie duszy, mało kto tyle przeszedł i tak potrafił przekuć to na najpiękniejsze światło. Kiedy się je widzi.... Czemu tak patrzysz?
- Bo już któryś raz słyszę o promieniach duszy, ale pierwszy raz, że je się widzi.
- Twoja dusza czuje i myśli, a te uczucia mają swoja barwę. One promieniują poza ciało.To jest światło, które widzi się wokół osoby, można ją poznać bardziej w ten sposób.
- Acha, chyba wiem. W moim świecie nazywa się to aurą, niektórzy nawet twierdzą, że ją widzą, inni w ogóle nie wierzą, że istnieje. Kiedyś próbowałam nawet ją zobaczyć, tyle, że niezbyt mi się udało, widziałam zaledwie maleńką świecącą otoczkę, i to tylko czasami. Mogło to być zmęczenie wzroku albo coś podobnego.
- Ależ można ją zobaczyć, zwłaszcza tobie powinno się udać.
Chciałabym zobaczyć twoją aurę, pomyślała. Elarenie, Elarenie, nie wystarczy że jesteście piękni, sprawni, mądrzy i cholernie szlachetni, to jeszcze widzicie takie rzeczy, które dla nas są tylko legendą. Chciałabym, chciała. Wątpię jednak, czy mi się uda coś więcej, niż do tej pory.
A jednak udało się! Nie od razu. Najpierw długo jej pokazywał, jak trzeba patrzeć. Jego zdaniem podchodziła do tego zupełnie nie tak, jak trzeba. Wysilała się i napinała, żeby coś zobaczyć, podczas gdy trzeba było rozluźnić się, wyciszyć i odpowiednio ustawić wzrok.
- Widziałaś, jak czasem psy nie patrzą nam w oczy, ale lekko w bok, jakby patrzyły przez nas, gdzieś dalej. Właśnie w ten sposób trzeba patrzeć na promienie duszy. - tłumaczył. Miała ochotę mu odpowiedzieć, że wystarczy jej patrzenie w jego oczy, tyle, że nie wypadało. Ćwiczyła więc posłusznie patrzenie mimochodem na wskroś, jak to nazywała. Długo nic to nie dawało, a potem nagle trach! i, podobnie jak to bywa z tymi obrazkami, gdzie widzi się tylko plątaninę kresek patrząc normalnie, a potem nagle wyłania się trójwymiarowy obraz, zobaczyła. Było to tak piękne, że aż ją zatchnęło. No i znów widziała normalnie. Ale następnym razem poszło już łatwo.
- Elarenie, to jest cudowne! Wspaniałe! Niesamowite!
- Powiesz mi, co widzisz?
- To jakby zorza polarna wokoło ciebie. Kolorowe światło, które faluje, kolory przechodzą jedne w drugie. I iskry, czasem rozsiewają się roje świetlistych iskier. A te kolory! Czyste, delikatne - zieleń, złoto, róż, czerwień, taka delikatna czerwień. Są jeszcze inne światełka, inne kolory, ale te są najważniejsze.
- Myślałem o pięknie tej doliny, o lasach i świetle gwiazd. O życiu. A teraz popatrz!
Stał przed drewnianą ścianą chatki, bo twierdził, że na początku na takim ciemnym, jednolitym tle łatwiej łatwiej się widzi. Teraz podniósł ręce, a światło podążyło za nimi, wybuchając całym deszczem iskier. Powoli złożył ręce w pozycji medytacji, zgrabnie usiadł na zgiętych nogach i zamknął oczy. Powoli pulsujące światło zaczęło zmieniać kolor i naturę, przechodziło w srebrne i złote, z domieszką różu i błękitu. Zamiast falujących woali pojawiły się promienie wzajemnie się przenikające.
- To medytacja?
Otworzył oczy i uśmiechnął się.
- Tak, to jest to, co nazywasz medytacją, a my dążeniem do źródła. Teraz zobaczysz coś innego.
Zobaczyła. Cudowne, pastelowe światło jakby nagle skamieniało, skurczyło się. Zszarzało i pociemniało. Pojawiły się w nim ciemne plamy. Stało się tak gęste, że wydawało się więzić w sobie ciało. Ponieważ otaczało go ze wszystkich stron, także twarz wydawała się przykryta ciemnym woalem, zamknięta. Poczuła ulgę, kiedy ten kamień powoli jakby się stopił i pomalutku, jakby niechętnie, dał miejsce falującej zieleni. Tyle, że teraz nie było w nim złota, a ciemny fiolet.
- Elarenie, na miłość boską, co to było? Wyglądało tak...
- A o czym pomyślałaś?
- O smutku i przygniatającym ciężarze, o bólu.
- Bo tak było. Przywołałem stratę i ból i bezsilność.
Nic więcej nie powiedział. I dobrze, bo wiedziała jaką stratę i ból mógł przywołać i to było zbyt rozdzierające. Także dla niej.
Przez chwilę wpatrywał się w ukwieconą łąkę, w niebo z jasnymi obłokami, a kiedy spojrzał ponownie, znów miał na twarzy uśmiech. Trochę smutny i jakby zmęczony, ale jednak.
- Gotowa na ostatni raz na dzisiaj? Teraz możesz zobaczyć coś naprawdę brzydkiego, więc tylko na krótką chwilę. Nie chciałbym na długo brudzić duszy.
Było to brzydkie, naprawdę brzydkie. Sino-czarna skorupa, spod której wypływało coś brunatnego, jakby zepsuta krew. Dość szybko jednak skorupa zaczęła pękać, a spod niej, jak spod wolno płynącej lawy, prześwitywało światło - najpierw czerwone, potem coraz bardziej złote. Skorupa pękła i zniknęła, a światło znów zaczęło łagodnie falować. Przyglądała się zachłannie, chcąc więcej i więcej, aż w głębi, pod zasłoną falującego światła i ciała zobaczyła coś podobnego do ogromnego diamentu, pulsującego wewnątrz czerwonym światłem.
- Wystarczy!
Mrugała przez chwilę i mrużyła oczy, jak ktoś obudzony o poranku. Czuła się zmęczona i ożywiona jednocześnie, jak po przeżyciu czegoś niezwykłego. Wdzięczna była i trochę zawstydzona, że tak go widziała. Było w tym coś bardzo intymnego, ale też zachwycającego. Z wyjątkiem ostatniego obrazu. Był brzydki i trochę przerażający.
- Co to było?
- Nienawiść. Czułem ją wtedy i teraz czasem się zdarza, że czuję jej echo.
- Cały czas tak widzicie innych?
- Nie, zazwyczaj widzimy normalnie. Ale patrzymy tak, czasem... Zwykle kiedy spotykamy się po dłuższym niewidzeniu albo kiedy chcemy kogoś zrozumieć, albo okazać zaufanie.
No tak, my też nie zwierzamy się sobie przy każdej okazji, pomyślała. Pewnie zbyt nachalne przyglądanie się promieniom duszy jest, hmm.. trochę niedelikatne.
- Widzicie więc siebie tak prawdziwie, do głębi, kiedy jest taka potrzeba?
- Tak. Pamiętasz nasze powitanie?
- "Raduję się, że Cię widzę"? - do tej pory myślała, że to zdawkowa formułka, teraz miało to swój prawdziwy sens.
- Przy powitaniu zwykle patrzymy na swoje promienie duszy. Widzimy swoje dusze.
- Chyba nie zawsze to jest przyjemny widok? Mam na myśli te wszystkie trudne, złe uczucia. Przecież nie są Wam obce?
- Sama widziałaś, że je znamy. Tyle, że od dziecka staramy się rozwijać dobre emocje, a wygaszać te złe. Ale kiedy ktoś je przeżywa, to cierpi z nim cały lud. Pomagamy sobie. Ale to już inna lekcja życia.
- Słyszałam, że tłumienie złych emocji nie jest zbyt dobre.
- Jak chcesz je tłumić?
- No wiesz, nic nie pokazujesz po sobie, nawet nie chcesz się do tego przyznać, spychasz je jak najgłębiej, wypierasz ze świadomości...
- W promieniach duszy widać prawdziwe uczucia, nie maski. Nie tłumimy złych uczuć, ale stajemy obok. Przyglądamy się im, odkrywamy, co nami powoduje. A potem kierujemy naszą uwagę na wszystkie te dobre, piękne i ciepłe rzeczy wokół nas, na piękne i dobre uczucia. Nie karmimy tych złych swoją uwagą, więc przemijają. Wolimy kochać i cieszyć się, a w życiu kierować się tym, co dobre i szlachetne.
- Ale przecież zabijacie te potwory i inne takie.
- One są tylko nienawiścią, zniszczeniem i złem, ale nie, nie czujemy nienawiści do nich. Walczymy z nimi z miłości do świata, do naszych bliskich. Gdybyśmy ich nienawidzili, stalibyśmy się w pewien sposób podobni do nich. My bronimy tego, co kochamy. O tym myślimy, to jest nam drogie. Tyle jest pięknych rzeczy i spraw, a tak mało złych i brzydkich! Najlepiej jest zanurzyć się w świetle.
Gdyby ludzie widzieli swoją aurę, swoje promienie duszy. O kurczę, ale by się działo! Bajzel, zadyma i koniec świata szwoleżerów. A może, może zaczęli by też pielęgnować w sobie dobre myśli i uczucia? Kto wie?
Fotografia z netu.
-
- Lubię ją bardziej, niż myślałam, że kiedykolwiek kogoś polubię - powiedziała - Jest w niej coś takiego, co przyciąga wszystkich, lekkość i wdzięk, a zarazem powaga i pewność.
- Ma wspaniałe promienie duszy, mało kto tyle przeszedł i tak potrafił przekuć to na najpiękniejsze światło. Kiedy się je widzi.... Czemu tak patrzysz?
- Bo już któryś raz słyszę o promieniach duszy, ale pierwszy raz, że je się widzi.
- Twoja dusza czuje i myśli, a te uczucia mają swoja barwę. One promieniują poza ciało.To jest światło, które widzi się wokół osoby, można ją poznać bardziej w ten sposób.
- Acha, chyba wiem. W moim świecie nazywa się to aurą, niektórzy nawet twierdzą, że ją widzą, inni w ogóle nie wierzą, że istnieje. Kiedyś próbowałam nawet ją zobaczyć, tyle, że niezbyt mi się udało, widziałam zaledwie maleńką świecącą otoczkę, i to tylko czasami. Mogło to być zmęczenie wzroku albo coś podobnego.
- Ależ można ją zobaczyć, zwłaszcza tobie powinno się udać.
Chciałabym zobaczyć twoją aurę, pomyślała. Elarenie, Elarenie, nie wystarczy że jesteście piękni, sprawni, mądrzy i cholernie szlachetni, to jeszcze widzicie takie rzeczy, które dla nas są tylko legendą. Chciałabym, chciała. Wątpię jednak, czy mi się uda coś więcej, niż do tej pory.
A jednak udało się! Nie od razu. Najpierw długo jej pokazywał, jak trzeba patrzeć. Jego zdaniem podchodziła do tego zupełnie nie tak, jak trzeba. Wysilała się i napinała, żeby coś zobaczyć, podczas gdy trzeba było rozluźnić się, wyciszyć i odpowiednio ustawić wzrok.
- Widziałaś, jak czasem psy nie patrzą nam w oczy, ale lekko w bok, jakby patrzyły przez nas, gdzieś dalej. Właśnie w ten sposób trzeba patrzeć na promienie duszy. - tłumaczył. Miała ochotę mu odpowiedzieć, że wystarczy jej patrzenie w jego oczy, tyle, że nie wypadało. Ćwiczyła więc posłusznie patrzenie mimochodem na wskroś, jak to nazywała. Długo nic to nie dawało, a potem nagle trach! i, podobnie jak to bywa z tymi obrazkami, gdzie widzi się tylko plątaninę kresek patrząc normalnie, a potem nagle wyłania się trójwymiarowy obraz, zobaczyła. Było to tak piękne, że aż ją zatchnęło. No i znów widziała normalnie. Ale następnym razem poszło już łatwo.
- Elarenie, to jest cudowne! Wspaniałe! Niesamowite!
- Powiesz mi, co widzisz?
- To jakby zorza polarna wokoło ciebie. Kolorowe światło, które faluje, kolory przechodzą jedne w drugie. I iskry, czasem rozsiewają się roje świetlistych iskier. A te kolory! Czyste, delikatne - zieleń, złoto, róż, czerwień, taka delikatna czerwień. Są jeszcze inne światełka, inne kolory, ale te są najważniejsze.
- Myślałem o pięknie tej doliny, o lasach i świetle gwiazd. O życiu. A teraz popatrz!
Stał przed drewnianą ścianą chatki, bo twierdził, że na początku na takim ciemnym, jednolitym tle łatwiej łatwiej się widzi. Teraz podniósł ręce, a światło podążyło za nimi, wybuchając całym deszczem iskier. Powoli złożył ręce w pozycji medytacji, zgrabnie usiadł na zgiętych nogach i zamknął oczy. Powoli pulsujące światło zaczęło zmieniać kolor i naturę, przechodziło w srebrne i złote, z domieszką różu i błękitu. Zamiast falujących woali pojawiły się promienie wzajemnie się przenikające.
- To medytacja?
Otworzył oczy i uśmiechnął się.
- Tak, to jest to, co nazywasz medytacją, a my dążeniem do źródła. Teraz zobaczysz coś innego.
Zobaczyła. Cudowne, pastelowe światło jakby nagle skamieniało, skurczyło się. Zszarzało i pociemniało. Pojawiły się w nim ciemne plamy. Stało się tak gęste, że wydawało się więzić w sobie ciało. Ponieważ otaczało go ze wszystkich stron, także twarz wydawała się przykryta ciemnym woalem, zamknięta. Poczuła ulgę, kiedy ten kamień powoli jakby się stopił i pomalutku, jakby niechętnie, dał miejsce falującej zieleni. Tyle, że teraz nie było w nim złota, a ciemny fiolet.
- Elarenie, na miłość boską, co to było? Wyglądało tak...
- A o czym pomyślałaś?
- O smutku i przygniatającym ciężarze, o bólu.
- Bo tak było. Przywołałem stratę i ból i bezsilność.
Nic więcej nie powiedział. I dobrze, bo wiedziała jaką stratę i ból mógł przywołać i to było zbyt rozdzierające. Także dla niej.
Przez chwilę wpatrywał się w ukwieconą łąkę, w niebo z jasnymi obłokami, a kiedy spojrzał ponownie, znów miał na twarzy uśmiech. Trochę smutny i jakby zmęczony, ale jednak.
- Gotowa na ostatni raz na dzisiaj? Teraz możesz zobaczyć coś naprawdę brzydkiego, więc tylko na krótką chwilę. Nie chciałbym na długo brudzić duszy.
Było to brzydkie, naprawdę brzydkie. Sino-czarna skorupa, spod której wypływało coś brunatnego, jakby zepsuta krew. Dość szybko jednak skorupa zaczęła pękać, a spod niej, jak spod wolno płynącej lawy, prześwitywało światło - najpierw czerwone, potem coraz bardziej złote. Skorupa pękła i zniknęła, a światło znów zaczęło łagodnie falować. Przyglądała się zachłannie, chcąc więcej i więcej, aż w głębi, pod zasłoną falującego światła i ciała zobaczyła coś podobnego do ogromnego diamentu, pulsującego wewnątrz czerwonym światłem.
- Wystarczy!
Mrugała przez chwilę i mrużyła oczy, jak ktoś obudzony o poranku. Czuła się zmęczona i ożywiona jednocześnie, jak po przeżyciu czegoś niezwykłego. Wdzięczna była i trochę zawstydzona, że tak go widziała. Było w tym coś bardzo intymnego, ale też zachwycającego. Z wyjątkiem ostatniego obrazu. Był brzydki i trochę przerażający.
- Co to było?
- Nienawiść. Czułem ją wtedy i teraz czasem się zdarza, że czuję jej echo.
- Cały czas tak widzicie innych?
- Nie, zazwyczaj widzimy normalnie. Ale patrzymy tak, czasem... Zwykle kiedy spotykamy się po dłuższym niewidzeniu albo kiedy chcemy kogoś zrozumieć, albo okazać zaufanie.
No tak, my też nie zwierzamy się sobie przy każdej okazji, pomyślała. Pewnie zbyt nachalne przyglądanie się promieniom duszy jest, hmm.. trochę niedelikatne.
- Widzicie więc siebie tak prawdziwie, do głębi, kiedy jest taka potrzeba?
- Tak. Pamiętasz nasze powitanie?
- "Raduję się, że Cię widzę"? - do tej pory myślała, że to zdawkowa formułka, teraz miało to swój prawdziwy sens.
- Przy powitaniu zwykle patrzymy na swoje promienie duszy. Widzimy swoje dusze.
- Chyba nie zawsze to jest przyjemny widok? Mam na myśli te wszystkie trudne, złe uczucia. Przecież nie są Wam obce?
- Sama widziałaś, że je znamy. Tyle, że od dziecka staramy się rozwijać dobre emocje, a wygaszać te złe. Ale kiedy ktoś je przeżywa, to cierpi z nim cały lud. Pomagamy sobie. Ale to już inna lekcja życia.
- Słyszałam, że tłumienie złych emocji nie jest zbyt dobre.
- Jak chcesz je tłumić?
- No wiesz, nic nie pokazujesz po sobie, nawet nie chcesz się do tego przyznać, spychasz je jak najgłębiej, wypierasz ze świadomości...
- W promieniach duszy widać prawdziwe uczucia, nie maski. Nie tłumimy złych uczuć, ale stajemy obok. Przyglądamy się im, odkrywamy, co nami powoduje. A potem kierujemy naszą uwagę na wszystkie te dobre, piękne i ciepłe rzeczy wokół nas, na piękne i dobre uczucia. Nie karmimy tych złych swoją uwagą, więc przemijają. Wolimy kochać i cieszyć się, a w życiu kierować się tym, co dobre i szlachetne.
- Ale przecież zabijacie te potwory i inne takie.
- One są tylko nienawiścią, zniszczeniem i złem, ale nie, nie czujemy nienawiści do nich. Walczymy z nimi z miłości do świata, do naszych bliskich. Gdybyśmy ich nienawidzili, stalibyśmy się w pewien sposób podobni do nich. My bronimy tego, co kochamy. O tym myślimy, to jest nam drogie. Tyle jest pięknych rzeczy i spraw, a tak mało złych i brzydkich! Najlepiej jest zanurzyć się w świetle.
Gdyby ludzie widzieli swoją aurę, swoje promienie duszy. O kurczę, ale by się działo! Bajzel, zadyma i koniec świata szwoleżerów. A może, może zaczęli by też pielęgnować w sobie dobre myśli i uczucia? Kto wie?
Fotografia z netu.
-