Na dworze wiosenny deszczyk zmywa brud po zimie. I dobrze, bo suche coś to przedwiośnie. W zeszłym roku było podobnie, za to jak wczesnym latem deszcze dały, to Lebiedzianka zalała łąki, co zwykle zdarzało się tylko na przedwiośniu właśnie.
Dla nas dziś z tego powodu święto, nie da się dużo pracować na dworze. Całe ciało cieszy się z takiej niespodziewanej laby, zakwaski nareszcie trochę się rozejdą. Wczoraj pociągnęliśmy kolejne 25 metrów siatki (oprócz czyszczenia grządki ziołowej, przygotowywania grządki pod groszek, wożenia taczką kamieni i kilku innych robótek). Teraz wiem, że Nowy Warzywnik ma 25 na 25 metrów prawie idealnie. Stary Warzywnik jest ciut mniejszy. wiem mniej więcej, ile uprawiam warzyw, bo do tej pory to wszystko było "na oko".
Ąle miało być o tantrycznych gruzełkach, no bo o czym można pisać wiosną, kiedy budzą się motylki, ptaszory wiją gniazda, a kwiatki obnażają słupki tudzież pylniki?
Wiadomo, że podstawą miłości jest ścisłe łączenie się dwóch różnych elementów, które razem dają nową wartość. Sprawdza się to na poziomie najwznioślejszej miłości, jak i na poziomie atomowym, a może nawet dalej. Słońca są niezwykle atrakcyjne dla planet, kobiety dla mężczyzn, a elektrony dla protonów.
Gruzełki, czyli wymarzona forma gleby każdego ogrodnika powstają w wyniku mariażu gliny i humusu, połączonych razem na dobre i złe, ale raczej na dobre i razem tworzących nową jakość.
Ale jak to możliwe, skoro humus jest na powierzchni, a glina na dole, pod korzeniami? Oba też pozbawione są możliwości swobodnego przemieszczania się. Byłoby smutno, gdyby nie dżdżownice, gorliwe swatki, a zarazem kapłani odprawiający rytuał wiązania się tych dwóch różnych elementów.
Dżdżownica glebowa regularnie przemieszcza się w górę i w dół, na dzień schodzi głęboko w glebę, nocą wychodzi na powierzchnię i zjada resztki organiczne. Ona to w swoim przewodzie pokarmowym łączy glinę i humus na bardzo długo. Dzieje się to przy pomocy gruczołów wapiennych, istniejących przy przełyku. Ich głównym zadaniem jest wydzielanie jonów wapnia, które neutralizują kwaśny odczyn pokarmu dżdżownicy. No i dzieje się tak: glina ma ładunek ujemny, humus również, a wapń zjonizowany ma podwójny ładunek dodatni. Do wapnia przykleja się więc z jednej strony glina, z drugiej humus i voila! gruzełek gotowy. Na dokładkę wzbogacony innymi substancjami dżdżownicowej przemiany materii. Taka struktura jest stosunkowo trwała i daje idealną glebę.
W żywej glebie jest około 4 ton dżdżownic na hektar, wyobrażacie sobie co tam się dzieje? Niestety, takich gleb jest coraz mniej. Na polach uprawianych chemicznie dobrze jest, jeśli znajdzie się ich kilkadziesiąt kilogramów. A potem to już tylko masakra: gleby zlewne, łatwo przesuszające się i łatwo stające się bajorami po byle deszczu, porywane przez wiatr i spływające do rzek, tak, że zostaje szczery piasek. Na tym piasku jeśli nawet damy materię organiczną, to nie ma komu jej rozłożyć, więc przecieka do cieków wodnych bez żadnego pożytku. Stąd błędne koło nawozów sztucznych: na początku działają pięknie zwiększając plony, bo jest jeszcze materia organiczna, ale szybko trzeba dawać ich coraz więcej i więcej, co coraz bardziej wytruwa życie w glebie. No i coraz więcej kosztuje. A kto na tym zyskuje? Na pewno nie rolnik...
Na szczęście u nas mikroorganizmy i dżdżownice mają się dobrze, pełną parą odchodzi teraz naturalna wermikulizacja trawników, gruzełki się tworzą i w ogóle wiosna!
Mała uwaga: z racji tego sposobu życia (schodzenie głęboko w dół i wychodzenie na powierzchnię) dżdżownice glebowe nie nadają się do kompostownika ani do robienia soku dżdżownicowego. Tutaj użyteczny jest inny gatunek, zwany kalifornijskim - bardziej różowe, mniejsze i bardziej ruchliwe, zadowalające się bytowaniem w warstwie materii organicznej, byle jej było dużo! W Polsce można znaleźć aż 32 gatunki dżdżownic, przystosowanych do różnych środowisk. Jeśli ktoś ma zywą glebę, obficie zamieszkaną, to nie musi nawet kupować "kalifornijek" - odpowiednie gatunki same zasiedlą kompost.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
sobota, 28 marca 2015
poniedziałek, 23 marca 2015
Wiosna przyszła - Kryśka do roboty!
Przyszła wiosna, ale jakaś taka niewyraźna. Niby ładnie, a taki przejmująco zimny wiatr zawiewa i nocami mrozi do -6. Mimo to zmęczeni zimową bezczynnością rzuciliśmy się na ogród. Poszerzamy warzywnik - stara siatka zdjęta, słupy wykopane p przeniesione o 3 metry, co na długości 25 metrów daje niezły kawałek ogrodu. Maliny, które rosły przy płocie, w większości już wykopane przez Piotrusia, który leci jak najlepsza glebogryzarka. Część posadzona przy nowym płocie. Miejsce na nowy tunel foliowy przygotowane. Tony korzeni i perzu wywiezione. Czekamy jeszcze na siatkę leśną, żeby się odgrodzić od owiec i szalejących psów.
Udało mi się zdobyć nowy ładunek kostek słomy i zrobiłam niewielką grządkę z całych kostek z resztą owczego gnoju na wierzchu. Niestety, zdjęć nie będzie chwilowo, bo aparat wysiadł mi całkiem. Podlewałam je (obie grządki słomiane) bardzo sumiennie do chwili, kiedy mróz się rozszalał nocami. Teraz czekam na ocieplenie, bo przy takiej pogodzie żadne bakterie nie chcą kolonizować słomy, głupie nie są.
Przywieziono nam ładunek drewna - całe pnie, głównie brzozowe. Już nie drągowina, ale też nie stare drzewa. Ot, takie grubości ludzkiego uda, niektóre uda chudego, niektóre grubego. Jako że wietrzny, zimny dzień dzisiaj, to akurat praca przy drewnie dobrze wypadła. Piotruś ciął je na kawałki spalinówką i te grubsze rozłupywał siekierą, a ja albo podtrzymywałam mu pnie, albo ładowałam gotowe polana na taczkę i woziłam te 100 metrów pod ścianę stodoły, gdzie układałam je do suszenia.
Bardzo ciekawie jest obserwować Piotrusia z piłą. Wydaje się, że to ostatnia masakra, bo kręci się, miota, przycina kawałki podtrzymując pień stopą lub kolanem, tnie raz na prawo, raz na lewo, a drewno tylko pryska. Niebezpiecznie się zbliżać na mniej, niż 10 metrów! Ale w tym szaleństwie jest metoda. Bardzo szybko stos drzewa zmienia się w stos równych polan, a ani piła, ani mąż, nie mają ran śmiertelnych ani nawet innych. Chciała bym zobaczyć innego w jego wieku przy takim tańcowaniu! Zresztą, kiedy był dużo młodszy i pierwszy raz zobaczyłam go w działaniu, to byłam w szoku. Przyzwyczajona do spokojnej, metodycznej pracy mego dziadka nie mogłam zrozumieć, jakim cudem Piotruś się przy tym nie zabije i niczego nie poobcina. Ale jakoś nie. I oby jak najdłużej!
Poza tym Piotruś, jako typowy chłopak z miasta, myślał, że drzewo można ściąć, pociąć i od razu do pieca. No, najwyżej kilka dni na wyschnięcie. Musiał przekonać się organoleptycznie, że świeże drewno źle się pali, a taki na wpół wysuszone, po roku, wprawdzie pali się lepiej, ale daje mało ciepła. Za to dobrze suche, o, to jest to! Pali się cudownie i grzeje piorunem. Odtąd zawsze mamy zapas drewna na dwa lata, czyli to, które tniemy teraz, użyjemy nie następnej zimy, ale dopiero na-następnej.
Oprócz tego zrobiłam dziś ciasto na chleb - właśnie rośnie. Na zakwasie, z mąki żytniej razowej i orkiszowej, z dodatkiem sezamu, czarnuszki z ogrodu i słonecznika. Zasmakowaliśmy we własnym chlebie. Lubię też nastawiać zakwas, wyrabiać ciasto, kłaść je do pieca. Wszystko to ma w sobie coś wręcz mistycznego, taki spokój, pełnię... a kiedy zapachnie, to już zupełnie człowiek czuje się jak w raju i nic mu do szczęścia nie trzeba, tylko takiej kromki ciepłego jeszcze chleba ze świeżym masełkiem.
Poza tym normalka - sprzątam, piorę, gotuję, doglądam kudłatych i pierzastych. Wyglądam pierwszych ziół na dzikie sałatki. No i uśmiecham się do Was!
Udało mi się zdobyć nowy ładunek kostek słomy i zrobiłam niewielką grządkę z całych kostek z resztą owczego gnoju na wierzchu. Niestety, zdjęć nie będzie chwilowo, bo aparat wysiadł mi całkiem. Podlewałam je (obie grządki słomiane) bardzo sumiennie do chwili, kiedy mróz się rozszalał nocami. Teraz czekam na ocieplenie, bo przy takiej pogodzie żadne bakterie nie chcą kolonizować słomy, głupie nie są.
Przywieziono nam ładunek drewna - całe pnie, głównie brzozowe. Już nie drągowina, ale też nie stare drzewa. Ot, takie grubości ludzkiego uda, niektóre uda chudego, niektóre grubego. Jako że wietrzny, zimny dzień dzisiaj, to akurat praca przy drewnie dobrze wypadła. Piotruś ciął je na kawałki spalinówką i te grubsze rozłupywał siekierą, a ja albo podtrzymywałam mu pnie, albo ładowałam gotowe polana na taczkę i woziłam te 100 metrów pod ścianę stodoły, gdzie układałam je do suszenia.
Bardzo ciekawie jest obserwować Piotrusia z piłą. Wydaje się, że to ostatnia masakra, bo kręci się, miota, przycina kawałki podtrzymując pień stopą lub kolanem, tnie raz na prawo, raz na lewo, a drewno tylko pryska. Niebezpiecznie się zbliżać na mniej, niż 10 metrów! Ale w tym szaleństwie jest metoda. Bardzo szybko stos drzewa zmienia się w stos równych polan, a ani piła, ani mąż, nie mają ran śmiertelnych ani nawet innych. Chciała bym zobaczyć innego w jego wieku przy takim tańcowaniu! Zresztą, kiedy był dużo młodszy i pierwszy raz zobaczyłam go w działaniu, to byłam w szoku. Przyzwyczajona do spokojnej, metodycznej pracy mego dziadka nie mogłam zrozumieć, jakim cudem Piotruś się przy tym nie zabije i niczego nie poobcina. Ale jakoś nie. I oby jak najdłużej!
Poza tym Piotruś, jako typowy chłopak z miasta, myślał, że drzewo można ściąć, pociąć i od razu do pieca. No, najwyżej kilka dni na wyschnięcie. Musiał przekonać się organoleptycznie, że świeże drewno źle się pali, a taki na wpół wysuszone, po roku, wprawdzie pali się lepiej, ale daje mało ciepła. Za to dobrze suche, o, to jest to! Pali się cudownie i grzeje piorunem. Odtąd zawsze mamy zapas drewna na dwa lata, czyli to, które tniemy teraz, użyjemy nie następnej zimy, ale dopiero na-następnej.
Oprócz tego zrobiłam dziś ciasto na chleb - właśnie rośnie. Na zakwasie, z mąki żytniej razowej i orkiszowej, z dodatkiem sezamu, czarnuszki z ogrodu i słonecznika. Zasmakowaliśmy we własnym chlebie. Lubię też nastawiać zakwas, wyrabiać ciasto, kłaść je do pieca. Wszystko to ma w sobie coś wręcz mistycznego, taki spokój, pełnię... a kiedy zapachnie, to już zupełnie człowiek czuje się jak w raju i nic mu do szczęścia nie trzeba, tylko takiej kromki ciepłego jeszcze chleba ze świeżym masełkiem.
Poza tym normalka - sprzątam, piorę, gotuję, doglądam kudłatych i pierzastych. Wyglądam pierwszych ziół na dzikie sałatki. No i uśmiecham się do Was!
piątek, 13 marca 2015
Zdjęcia grzędy
Miałam kłopoty ze zgraniem zdjęć z aparatu przez kabel, ale od czego są przyjaciele? Dowiedziałam się od Utygan, że można zgrać bezpośrednio z karty pamięci i tak zrobiłam. Oto zdjęcia mojej grzędy słomiano-gnojowej, po wierzchu też przykrytej słomą.
Obok, po lewej stronie, widać podobną, zrobioną z luźnej słomy i gnoju w zeszłym roku. Ta podobna jest jednak przykryta z wierzchu ziemią kompostową i warstwą ściółki. Po prawej jest 3 letni wał, ściółka na nim zniknęła (bo nie miałam już jej zbyt wiele), ale, chociaż na zdjęciu tego nie widać, rośnie na nim gęsto rumianek lekarski i przytrzymuje go korzeniami. Rumianek posiałam prawie 20 lat temu i od tej pory rozsiewa się sam. Jest świetną rośliną towarzyszącą dla wielu warzyw, zbieram z niego kwiaty do suszenia, leczy ziemię. Kiedy chcę posiać warzywa, wyrywam większość roślin i daję je na kompost, jednak kilka czy kilkanaście zawsze zostawiam. Kwiaty wydają nasiona jesienią i od razu prawie kiełkują, ale zostawiam te młode rośliny na zimę. Ot, taki niekłopotliwy i samoczynny zielony nawóz.
W trakcie układania grzędy przyszło mi do głowy, że jeśli buduje się z całych kostek, to należy ścisnąć je razem za pomocą liny lub grubego drutu. Najprościej wbić kołki w 4 rogach nowej grzędy i między nimi przeciągnąć ten sznurek lub, ewentualnie, przybić drewniane poprzeczki, żeby kostki na grzedzie się nie rozłaziły.
Ze względu na dość żyzną i czystą ziemię mogę sobie pozwolić na taką niską grzędę, na słabej ziemi jednak lepiej stawiać całe kostki. Jeśli zakładacie ją na zachwaszczonej ziemi, to należy pod spód dać dużo tektury, co najmniej 3 warstwy, tak, aby wystawała dookoła grzędy przynajmniej na 30 centymetrów, a najlepiej na więcej.
Tę grzędę, po skończeniu podlewania i chyba już po posadzeniu ziemniaczków, przykryję też warstwą ziemi kompostowej. Tej akurat mam w tym roku sporo.
Wyobrażacie sobie, co by było, gdybym musiała cały ten kawałek skopać? Zajęło by mi to ze 3 dni, bo przy moich plecach dużo bym na dzień nie ukopała. O zmęczeniu już nie wspomnę.
Pamiętajcie też, że na takich nowych grządkach najlepiej jest posadzić rośliny, które lubią nie do końca rozłożoną materię organiczną. Klasyczne są albo ziemniaki albo dynie i inne ogórki, przy innym klimacie, niż nasz, mogły by być też pomidory. Chociaż, ku memu wielkiemu zdziwieniu, Francuzi już w pierwszym roku sadzą na nich z rozsady sałaty, buraka liściowego i kapustę. Można spróbować.
Obok, po lewej stronie, widać podobną, zrobioną z luźnej słomy i gnoju w zeszłym roku. Ta podobna jest jednak przykryta z wierzchu ziemią kompostową i warstwą ściółki. Po prawej jest 3 letni wał, ściółka na nim zniknęła (bo nie miałam już jej zbyt wiele), ale, chociaż na zdjęciu tego nie widać, rośnie na nim gęsto rumianek lekarski i przytrzymuje go korzeniami. Rumianek posiałam prawie 20 lat temu i od tej pory rozsiewa się sam. Jest świetną rośliną towarzyszącą dla wielu warzyw, zbieram z niego kwiaty do suszenia, leczy ziemię. Kiedy chcę posiać warzywa, wyrywam większość roślin i daję je na kompost, jednak kilka czy kilkanaście zawsze zostawiam. Kwiaty wydają nasiona jesienią i od razu prawie kiełkują, ale zostawiam te młode rośliny na zimę. Ot, taki niekłopotliwy i samoczynny zielony nawóz.
W trakcie układania grzędy przyszło mi do głowy, że jeśli buduje się z całych kostek, to należy ścisnąć je razem za pomocą liny lub grubego drutu. Najprościej wbić kołki w 4 rogach nowej grzędy i między nimi przeciągnąć ten sznurek lub, ewentualnie, przybić drewniane poprzeczki, żeby kostki na grzedzie się nie rozłaziły.
Ze względu na dość żyzną i czystą ziemię mogę sobie pozwolić na taką niską grzędę, na słabej ziemi jednak lepiej stawiać całe kostki. Jeśli zakładacie ją na zachwaszczonej ziemi, to należy pod spód dać dużo tektury, co najmniej 3 warstwy, tak, aby wystawała dookoła grzędy przynajmniej na 30 centymetrów, a najlepiej na więcej.
Tę grzędę, po skończeniu podlewania i chyba już po posadzeniu ziemniaczków, przykryję też warstwą ziemi kompostowej. Tej akurat mam w tym roku sporo.
Wyobrażacie sobie, co by było, gdybym musiała cały ten kawałek skopać? Zajęło by mi to ze 3 dni, bo przy moich plecach dużo bym na dzień nie ukopała. O zmęczeniu już nie wspomnę.
Pamiętajcie też, że na takich nowych grządkach najlepiej jest posadzić rośliny, które lubią nie do końca rozłożoną materię organiczną. Klasyczne są albo ziemniaki albo dynie i inne ogórki, przy innym klimacie, niż nasz, mogły by być też pomidory. Chociaż, ku memu wielkiemu zdziwieniu, Francuzi już w pierwszym roku sadzą na nich z rozsady sałaty, buraka liściowego i kapustę. Można spróbować.
poniedziałek, 9 marca 2015
Błogosławieństwo leniwej ogrodniczki
Te grządki słomiane i to, co napisałam o ściółce NA powierzchni ziemi okazały się dziś dla mnie prawdziwym błogosławieństwem.
Piotruś wywalił z obórki nawóz, który zebrał się tam przez zimę. Miałam zamiar zbudować następny, szeroki i solidny wał w Starym Warzywniku, tam, gdzie korzenie moich pomników przyrody bezczelnie wysysają ziemię. Już szłam ze szpadlem, żeby odgarnąć wierzchnią warstwę gleby i zrobić wykop, kiedy mnie tknęło: "A jakby tak nie kopać, tylko zrobić tak, jak pisałam?"
Pomacałam się po bolących plecach, którym kopanie zdecydowanie nie odpowiada i poleciałam liczyć kostki słomy, które nam zostały. Kurczę, za mało... Ale co tam, nie buduję przecież ogródka na betonie ani na jałowej glebie, ale na całkiem niezłej ziemi ogrodowej. Na wierzch pójdzie całkiem pokaźna warstwa nawozu, który też przecież jest słomiasty... I podzieliłam każdą kostkę na 4 albo 5 części. Tam jest teren lekko nachylony i to w złą stronę, bo na północ i chciałam to wyrównać.
Raz-dwa i zgrabne, choć cienkie kostki słomy leżały koło siebie w trzech rzędach. Na to poszedł obornik, na to znowu słoma i siano luzem. Każdą warstwę zwilżyłam wieloma konewkami deszczówki, Piotruś po wierzchu zatańczył czeczotkę, żeby to ugnieść. No i mam grzędę długą na 11 metrów, a szeroką na 2,5. Sporo. Niecałe 3 godziny pracy, bez większego zmęczenia.
Grzęda wygląda bardzo porządnie, wręcz rewelacyjnie. Jeśli Wasza druga połowa nie ma przekonania do ogrodnictwa permakulturowego, to na taki widok na pewno się przekona.
Oczywiście pracy było mało, bo układałam na czystej ziemi. Tam od lat są zagonki i jako tako o nie dbam, więc nie musiałam zrywać darni ani jej przykrywać licznymi kartonami.
Mało pracy i lekka, a rezultat imponujący.
Zastanawiam się, co teraz na niej posadzić: ziemniaki czy dynie? Oczywiście wraz z roślinami towarzyszącymi. A co do dalszego podlewania, to liczę, że niebo mnie zastąpi, bo zapowiadają u nas deszcze. Jeśli nie to co tam, mogę z konewkami polatać.
Piotruś wywalił z obórki nawóz, który zebrał się tam przez zimę. Miałam zamiar zbudować następny, szeroki i solidny wał w Starym Warzywniku, tam, gdzie korzenie moich pomników przyrody bezczelnie wysysają ziemię. Już szłam ze szpadlem, żeby odgarnąć wierzchnią warstwę gleby i zrobić wykop, kiedy mnie tknęło: "A jakby tak nie kopać, tylko zrobić tak, jak pisałam?"
Pomacałam się po bolących plecach, którym kopanie zdecydowanie nie odpowiada i poleciałam liczyć kostki słomy, które nam zostały. Kurczę, za mało... Ale co tam, nie buduję przecież ogródka na betonie ani na jałowej glebie, ale na całkiem niezłej ziemi ogrodowej. Na wierzch pójdzie całkiem pokaźna warstwa nawozu, który też przecież jest słomiasty... I podzieliłam każdą kostkę na 4 albo 5 części. Tam jest teren lekko nachylony i to w złą stronę, bo na północ i chciałam to wyrównać.
Raz-dwa i zgrabne, choć cienkie kostki słomy leżały koło siebie w trzech rzędach. Na to poszedł obornik, na to znowu słoma i siano luzem. Każdą warstwę zwilżyłam wieloma konewkami deszczówki, Piotruś po wierzchu zatańczył czeczotkę, żeby to ugnieść. No i mam grzędę długą na 11 metrów, a szeroką na 2,5. Sporo. Niecałe 3 godziny pracy, bez większego zmęczenia.
Grzęda wygląda bardzo porządnie, wręcz rewelacyjnie. Jeśli Wasza druga połowa nie ma przekonania do ogrodnictwa permakulturowego, to na taki widok na pewno się przekona.
Oczywiście pracy było mało, bo układałam na czystej ziemi. Tam od lat są zagonki i jako tako o nie dbam, więc nie musiałam zrywać darni ani jej przykrywać licznymi kartonami.
Mało pracy i lekka, a rezultat imponujący.
Zastanawiam się, co teraz na niej posadzić: ziemniaki czy dynie? Oczywiście wraz z roślinami towarzyszącymi. A co do dalszego podlewania, to liczę, że niebo mnie zastąpi, bo zapowiadają u nas deszcze. Jeśli nie to co tam, mogę z konewkami polatać.
środa, 4 marca 2015
Drzewa, szumiące drzewa
Przed osiedleniem się ludzi i długi czas potem nasz kraj pokryty był w większości lasami. Rozwijały się one przez miliony lat, zmieniając się w miarę zmian klimatu, ustępując i wracając jak w niezwykle powolnym tańcu.
Żyjemy w strefie klimatycznej lasów i drzewa są dla naszej ziemi nieodzowne do przetrwania. Nie na próżno w wierzeniach naszych przodków mocarne drzewo było osią świata.
Drzewa są niezbędne do przeżycia ziemi, naszej ziemi.
W Polsce średniowiecznej i późniejszej nie było klęsk głodu w takim wymiarze, w jakim znała je Zachodnia Europa, ponieważ drzewa były u nas jeszcze bardzo obecne. Nie tylko puszcze, lasy, gaje, ale też śródpolne grusze, kręgi brzóz i wierzb na łąkach, w końcu drzewa rodzinne przy domach. One to zapewniały żyzność i żywotność gleb.
Natura zostawiona sama sobie przez wieki potrafi doskonalić się i powiększać żyzność gleby. Drzewa w tym uczestniczą.
Znamy ich szumiące korony, dające życiodajne powietrze naszym płucom - oddychamy ich oddechem.
Znamy pnie, gałęzie i konary, ale to tylko połowa drzewa. Druga jego część znajduje się pod ziemią.
Na ziemię spadają liście i gałęzie i natychmiast służą za pożywienie całej armii organizmów większych, mniejszych i całkiem malutkich, żyjących na powierzchni ziemi. Kiedy drewno jest już rozdrobnione i zmiękczone, na scenę wchodzą różne grzyby. Grzyby jako jedyne potrafią rozłożyć celulozę i ligninę na prostsze związki. Razem z nimi działają rozmaite bakterie i jednokomórkowce. W końcu drewno i liście zmieniają się w humus, zalegający na powierzchni ziemi.
Wszystkie grzyby są organizmami tlenowymi, żyjącymi w pierwszych kilku-kilkunastu centymetrach gleby, więc jeśli ściółka zostanie zakopana, to nie zostanie nigdy prawidłowo rozłożona, z resztą ani słoma, ani liście też nie. To taki szybki prztyczek w nos zwolennikom głębokiej orki i głębokiego kopania.
Drzewa mają jakby dwa piętra korzeni. Jedne z nich rozścielają się płytko i szeroko. Dlaczego? Dlatego,że próchnica uwalnia powoli sole mineralne dostępne dla roślin, sole te z wodą deszczową spływają w głąb ziemi, a ta gęsta sieć korzeni, wzmocniona jeszcze mikoryzą, wyłapuje je i wbudowuje na nowo w ciało drzewa. Nic nie ma prawa się zmarnować, nic nie jest wymywane do rzek ani do wód gruntowych. to tylko ludzie zatruwają je swoimi przeciwnymi naturze działaniami.
Zauważcie: warstwa humusu jest NAD korzeniami, a nie POD nimi, jak człowiek upiera się ja wprowadzać. Jest ona NA powierzchni ziemi, nie POD nią.
Następnie są korzenie palowe, które rozwijają się w głąb. I to w jaką głąb!
Żyjemy w strefie klimatycznej lasów i drzewa są dla naszej ziemi nieodzowne do przetrwania. Nie na próżno w wierzeniach naszych przodków mocarne drzewo było osią świata.
Drzewa są niezbędne do przeżycia ziemi, naszej ziemi.
W Polsce średniowiecznej i późniejszej nie było klęsk głodu w takim wymiarze, w jakim znała je Zachodnia Europa, ponieważ drzewa były u nas jeszcze bardzo obecne. Nie tylko puszcze, lasy, gaje, ale też śródpolne grusze, kręgi brzóz i wierzb na łąkach, w końcu drzewa rodzinne przy domach. One to zapewniały żyzność i żywotność gleb.
Natura zostawiona sama sobie przez wieki potrafi doskonalić się i powiększać żyzność gleby. Drzewa w tym uczestniczą.
Znamy ich szumiące korony, dające życiodajne powietrze naszym płucom - oddychamy ich oddechem.
Znamy pnie, gałęzie i konary, ale to tylko połowa drzewa. Druga jego część znajduje się pod ziemią.
Na ziemię spadają liście i gałęzie i natychmiast służą za pożywienie całej armii organizmów większych, mniejszych i całkiem malutkich, żyjących na powierzchni ziemi. Kiedy drewno jest już rozdrobnione i zmiękczone, na scenę wchodzą różne grzyby. Grzyby jako jedyne potrafią rozłożyć celulozę i ligninę na prostsze związki. Razem z nimi działają rozmaite bakterie i jednokomórkowce. W końcu drewno i liście zmieniają się w humus, zalegający na powierzchni ziemi.
Wszystkie grzyby są organizmami tlenowymi, żyjącymi w pierwszych kilku-kilkunastu centymetrach gleby, więc jeśli ściółka zostanie zakopana, to nie zostanie nigdy prawidłowo rozłożona, z resztą ani słoma, ani liście też nie. To taki szybki prztyczek w nos zwolennikom głębokiej orki i głębokiego kopania.
Drzewa mają jakby dwa piętra korzeni. Jedne z nich rozścielają się płytko i szeroko. Dlaczego? Dlatego,że próchnica uwalnia powoli sole mineralne dostępne dla roślin, sole te z wodą deszczową spływają w głąb ziemi, a ta gęsta sieć korzeni, wzmocniona jeszcze mikoryzą, wyłapuje je i wbudowuje na nowo w ciało drzewa. Nic nie ma prawa się zmarnować, nic nie jest wymywane do rzek ani do wód gruntowych. to tylko ludzie zatruwają je swoimi przeciwnymi naturze działaniami.
Zauważcie: warstwa humusu jest NAD korzeniami, a nie POD nimi, jak człowiek upiera się ja wprowadzać. Jest ona NA powierzchni ziemi, nie POD nią.
Następnie są korzenie palowe, które rozwijają się w głąb. I to w jaką głąb!
Znaleziono korzenie dębu przerastające jaskinie na głębokości 150 metrów! Wzdłuż tych korzeni sączy się woda, czysta, źródlana, bo wszystkie cząsteczki azotu, fosforu i inne zostały z niej pieczołowicie wyłapane, i zasila warstwy wód podziemnych. Czego szukają na takich głębokościach? Przede wszystkim wody, ale też minerałów i mikroelementów zawartych w skałach. Rośliny mają bardzo szeroki wachlarz potrzeb, jeśli idzie o substancje mineralne, o wiele, wiele większy, niż 4 podstawowe składniki nawozów. Dlatego uprawa roślin poza ziemią jest moim zdaniem aberracją, podobnie jak uprawa długotrwała w zupełnie wyjałowionym podłożu. Te rosnące w ziemi, i to żywej, przypominają wysportowanego alpinistę, te w kulturach hydroponicznych i innych - nieprzytomnego człowieka w szpitalu, odżywianego kroplówkami. Ten pierwszy może być szczupły, a ten drugi gruby i opuchły, ale to ten pierwszy jest zdrowy, giętki i radosny.
Korzenie te umierają, zostają rozłożone przez organizmy glebowe żyjące na dużych głębokościach, które zajmują się tylko tym. Z istniejących kanalików korzystają nowe korzenie. Czerpią one wodę z głębi, utrzymują drzewo, ale też za pomocą wydzielanych kwaśnych substancji rozkładają skały do drobnej gliny. Czyli wygląda to tak: na górze, na powierzchni mamy humus, a na dole, przy korzeniach, glinę.
Jak to się dzieje, że gleba jest mieszaniną humusu i ziaren gliny, iłów i piasku? Ano dzięki dżdżownicom, które niezmordowanie kursują w górę i w dół, mieszając je ze sobą. W żywej ziemi jest zwykle do 4 ton różnych gatunków dżdżownic. Na obecnych polach uprawnych dobrze jest, jeśli znajdzie się kilkadziesiąt kilo. To mówi samo za siebie.
Tam, gdzie rosną drzewa, gdzie nie zrobiono sztucznej pustyni, nie występuje ani erozja gleby, ani nagłe powodzie czy gwałtowne susze. Myślę, z takimi korzeniami wyciągają wodę sprzed wielu lat z głębi ziemi i odparowują ją do atmosfery.
Drzewa, ze stopami zanurzonymi w trzewiach ziemi, koroną zapatrzone w słońce, rozwartymi ramionami ochraniają pola i ogrody. Ich dobroczynna obecność daje nam siłę i zdrowie. Ich piękno cieszy i koi. Na koniec wklejam reprodukcję jednego z przepięknych obrazów pana Bazylego Albiczuka, malarza z Podlasia. Czym byłby ten rajski ogród bez drzew? Oczywiście, trzeba tak sadzić drzewa, by móc cieszyć się światłem słońca. A kiedy po długim życiu niektóre z nich włożymy do pieca, to będą nas ogrzewać tym słońcem minionych lat.
poniedziałek, 2 marca 2015
Samodzielnie zrobiony biohumus (sok dżdżownicowy II)
Martwiłam się trochę możliwością braku mikroelementów w grządkach ze słomy. Jest jednak na to rada! Pamiętacie sok dżdżownicowy? Warto go zrobić, także po to, żeby mieć bogaty kompost do doniczek czy podsypywania ulubionych bylin.
Na Zachodzie sprzedaje się specjalne kompostowniki, ale dość łatwo można zrobić to samemu. Wystarczą trzy pojemniki, które można ustawić jeden na drugim, z tego jeden wyraźnie większy od dwóch innych. Mogą to być np. plastykowe wiadro i dwie miski.
W dnie wiadra robimy spore dziury, można wiertarką lub rozgrzanym pogrzebaczem. Takie mniej więcej na szerokość ołówka, może ciut mniej. Tych dziur ma być sporo. W jednej z misek robimy drobne dziurki, drutem do robótek lub cieniutkim świdrem. A w trzeciej nie robimy nic, bo ona idzie na spód i w niej będziemy zbierać sok dżdżownicowy.
Wygląda to mniej więcej tak:
Do górnego pojemnika wrzucamy odpadki organiczne, w miarę możności rozdrobnione (trawa, obierki, ogryzki, siano, słoma itp) Zwilżamy je dobrze wodą i wprowadzamy tam garstkę dżdżownic kalifornijskich. Będą one przerabiać odpadki na kompost, którego część będzie spadać większymi otworami do następnego pojemnika. Do dolnego będzie ściekać z niego bogata w elementy odżywcze woda. Dżdżownice mają tendencję do przemieszczania się w górę, tam więc możemy im regularnie dosypywać pożywienie. Uwaga: ZWYKŁE DŻDŻOWNICE Z OGRODU SIĘ DO TEGO NIE NADAJĄ, ONE MAJĄ ZUPEŁNIE INNY TRYB ŻYCIA I INNE POTRZEBY. Dżdżownice kalifornijskie można kupić w sklepie wędkarskim.
Pozostaje tylko postawić pojemnik w zacienionym, zacisznym miejscu, przykryć go i pozwolić dżdżownicom robić swoje. Za wysoka i za niska temperatura zatrzymują pracę dżdżownic, najlepiej wykazują się w przyjemnym ciepełku 20 - 25 stopni. Na słońcu mogą się usmażyć. W sumie, ponieważ światło nie jest im koniecznie potrzebne, ustrojstwo może stać w budynku gospodarczym - ciepłej, widnej piwnicy, na ganku, w sieni, w garażu itp., aby nie w towarzystwie benzyny i substancji chemicznych. Jeśli na dworze, to w półcieniu - może mieć trochę słońca wcześnie rano.
Trzeba tylko pamiętać o regularnym dorzucaniu odpadków, zbieraniu naszego biohumusu oraz o zwilżaniu wszystkiego. Robaczki pracują tylko wtedy, kiedy jest wilgotno. Ściśnięta garść materiału powinna dać kilkanaście kropel wody.
Dobrze jest od czasu do czasu dorzucić garstkę ziemi czy gliny oraz szczyptę dolomitu. W ciągu sezonu możemy zebrać kilkanaście litrów doskonałego nawozu płynnego i kilka kilo kompostu. Na zimę albo przenosimy ustrojstwo do piwnicy, albo zwracamy dżdżownicom wolność, wpuszczając je w kompost.
Nawóz płynny używa się rozcieńczony w proporcji 1 do 7-10.
A, nie zapomnijmy o luźnej, przepuszczającej powietrze pokrywie, żeby ptaki i inne zwierza nie wydziobały nam robotników.
Na Zachodzie sprzedaje się specjalne kompostowniki, ale dość łatwo można zrobić to samemu. Wystarczą trzy pojemniki, które można ustawić jeden na drugim, z tego jeden wyraźnie większy od dwóch innych. Mogą to być np. plastykowe wiadro i dwie miski.
W dnie wiadra robimy spore dziury, można wiertarką lub rozgrzanym pogrzebaczem. Takie mniej więcej na szerokość ołówka, może ciut mniej. Tych dziur ma być sporo. W jednej z misek robimy drobne dziurki, drutem do robótek lub cieniutkim świdrem. A w trzeciej nie robimy nic, bo ona idzie na spód i w niej będziemy zbierać sok dżdżownicowy.
Wygląda to mniej więcej tak:
Do górnego pojemnika wrzucamy odpadki organiczne, w miarę możności rozdrobnione (trawa, obierki, ogryzki, siano, słoma itp) Zwilżamy je dobrze wodą i wprowadzamy tam garstkę dżdżownic kalifornijskich. Będą one przerabiać odpadki na kompost, którego część będzie spadać większymi otworami do następnego pojemnika. Do dolnego będzie ściekać z niego bogata w elementy odżywcze woda. Dżdżownice mają tendencję do przemieszczania się w górę, tam więc możemy im regularnie dosypywać pożywienie. Uwaga: ZWYKŁE DŻDŻOWNICE Z OGRODU SIĘ DO TEGO NIE NADAJĄ, ONE MAJĄ ZUPEŁNIE INNY TRYB ŻYCIA I INNE POTRZEBY. Dżdżownice kalifornijskie można kupić w sklepie wędkarskim.
Pozostaje tylko postawić pojemnik w zacienionym, zacisznym miejscu, przykryć go i pozwolić dżdżownicom robić swoje. Za wysoka i za niska temperatura zatrzymują pracę dżdżownic, najlepiej wykazują się w przyjemnym ciepełku 20 - 25 stopni. Na słońcu mogą się usmażyć. W sumie, ponieważ światło nie jest im koniecznie potrzebne, ustrojstwo może stać w budynku gospodarczym - ciepłej, widnej piwnicy, na ganku, w sieni, w garażu itp., aby nie w towarzystwie benzyny i substancji chemicznych. Jeśli na dworze, to w półcieniu - może mieć trochę słońca wcześnie rano.
Trzeba tylko pamiętać o regularnym dorzucaniu odpadków, zbieraniu naszego biohumusu oraz o zwilżaniu wszystkiego. Robaczki pracują tylko wtedy, kiedy jest wilgotno. Ściśnięta garść materiału powinna dać kilkanaście kropel wody.
Dobrze jest od czasu do czasu dorzucić garstkę ziemi czy gliny oraz szczyptę dolomitu. W ciągu sezonu możemy zebrać kilkanaście litrów doskonałego nawozu płynnego i kilka kilo kompostu. Na zimę albo przenosimy ustrojstwo do piwnicy, albo zwracamy dżdżownicom wolność, wpuszczając je w kompost.
Nawóz płynny używa się rozcieńczony w proporcji 1 do 7-10.
A, nie zapomnijmy o luźnej, przepuszczającej powietrze pokrywie, żeby ptaki i inne zwierza nie wydziobały nam robotników.
niedziela, 1 marca 2015
Ogródek na kostkach słomy
Macie dość kopania i przewracania ziemi? Wały permakulturowe wydają się zbyt skomplikowane? Bolą Was plecy od schylania się? Macie wyjątkowo słabą, kamienistą ziemię?
Znalazłam bardzo ciekawy sposób uprawy warzyw i kwiatów na kostkach słomy. Z tym, że trzeba by już teraz zacząć go przygotowywać, żeby wiosną móc posadzić w nim rośliny.
Na początek potrzebne nam są kostki słomy w dowolnej ilości (najlepiej z gospodarstwa ekologicznego, żeby nie wprowadzać różnych chemicznych świństw do swego ogrodu) oraz nawóz bogaty w azot (kurzeniec, krowieniec, końskie "pączki", gnojowica itp) oraz woda pozbawiona chloru, najlepiej deszczówka lub woda ze studni
Kostki słomy układamy bezpośrednio na ziemi, tak, aby słoma była pionowo. Grządki robimy takiej wielkości i kształtu, jaki nam odpowiada. Zostawiamy między nimi odpowiednio szerokie alejki, żeby ewentualnie móc skosić trawę kosiarką. Można też zerwać darń, a ziemię przykryć np. grubą warstwą kartonu. Zwilżamy lekko nasze kostki i posypujemy je sukcesywnie 1,3 i 5 dnia nawozem bogatym w azot. Jeśli stosujemy gnojowicę, to po prostu podlewamy nią kostki. Nie należy lać za dużo, chodzi o to, żeby azot przeniknął do środka słomy, a nie spłynął do ziemi. Można też po prostu położyć na kostkach warstwę gnoju. Za każdym razem podlewamy delikatnie, żeby nie wypłukać azotu i innych składników mineralnych.
W dni parzyste, czyli 2, 4 i 6 dnia podlewamy obficie, żeby baloty były wilgotne aż do samego środka. Nie używajmy wody z kranu! Zawarty w niej chlor może zniweczyć nasze wysiłki!
Oto najważniejsze jest zrobione - zapewniliśmy warunki do życia grzybom i bakteriom, które zapoczątkują proces życia w naszej grządce. Lignina, główny składnik słomy, jest rozkładana tylko i jedynie przez grzyby żyjące w środowisku tlenowym. Bakterie przejmują następnie pałeczkę i wytwarzają substancje mineralne przyswajalne przez rośliny.
Między 7 a 10 dniem nasze kostki powinny zacząć grzać, temperatura powinna dochodzić do 40 stopni. Jeśli nic się nie dzieje, to znaczy, że daliśmy za mało azotu lub wody, albo że na dworze jest za zimno. Dorzucamy więc znowu azot, podlewamy odstałą wodą i czekamy.
Normalnie po ok. 2 tygodniach (jeśli pogoda pozwoli) słoma powinna zmienić kolor i powinny się na niej pojawić czarne i białe kropki - to znak, że życie zadomowiło się w słomie. Grzybnia i bakterie rozwijają się jak należy. W naszym klimacie i przy chłodnej pogodzie może to potrwać do 4-5 tygodni.
Można już zacząć sadzić. Większość warzyw i kwiatów może rosnąć na takich grządkach, może z wyjątkiem korzeniowych. Przy sadzeniu roślin po prostu rozgarniamy słomę, robimy dołek i sadzimy roślinę podsypując ją dobrą ziemią kompostową.
Ziemniaki wsadzamy dość głęboko w słomę i też przysypujemy ziemią oraz zatykamy dziurę garścią słomy.
Jeśli chcemy siać, to trzeba przysypać wierzch naszych grządek warstwą dobrej ziemi, posiać i znów przysypać ziemią. Inaczej nasionka mogą wpaść głęboko między źdźbła i zagubić się.
Na takich grządkach możemy siać i sadzić gęściej, niż na klasycznych. Można też wykorzystać boczne ściany, żeby zasadzić w nich np. rośliny płożące (ogórki) lub towarzyszące, jak nasturcje czy nagietki.
Następnie pozostaje tylko dbać o podlewanie. Wbrew pozorom dobrze zmoczona słoma wcale nie wysycha tak łatwo. Nie należy zlewać jej zbyt intensywnie, za to regularnie. Jeśli ktoś ma możliwość zainstalowania nawadniania kropelkowego to w tym wypadku jest bardzo przydatne.
Można też po prostu napełniać regularnie deszczówką butelki plastykowe, którym na dnie zrobiliśmy trochę dziurek i po prostu stawiać je na słomie (otwarte, oczywiście).
Rośliny mają bardzo długie korzenie, większość z nich przerośnie balot i zagłębi się w ziemi. Korzenie buraka mogą sięgać np. na 3 metry, ziemniaka na 1,5 m. (chodzi tu o korzenie "odżywiające", młode ziemniaczki tworzyć się będą w słomie).
Mam wielką ochotę zrobić coś takiego u siebie. Od jutra zaczynam szukać kostek słomy.
Po przemyśleniach: w źródłach francuskich, na których oparłam ten artykuł, mówią, że tego typu grządki można założyć nawet na betonie czy tarasie. Jednak ja obawiam się trochę o obecność mikroelementów w takich wypadkach, także wtedy, kiedy grządki są na jałowej ziemi . Z tego powodu uważam, że w sytuacjach ekstremalnych najlepszy jest obornik krowi, według biodynamików zawierający prawie wszystko, co roślinom potrzebne do życia. Można też lekko oprószyć słomę dolomitem lub popiołem, ale leciutko. No i można dać po wierzchu ziemię kompostową lub kompost dżdżownicowy.
Znalazłam bardzo ciekawy sposób uprawy warzyw i kwiatów na kostkach słomy. Z tym, że trzeba by już teraz zacząć go przygotowywać, żeby wiosną móc posadzić w nim rośliny.
Na początek potrzebne nam są kostki słomy w dowolnej ilości (najlepiej z gospodarstwa ekologicznego, żeby nie wprowadzać różnych chemicznych świństw do swego ogrodu) oraz nawóz bogaty w azot (kurzeniec, krowieniec, końskie "pączki", gnojowica itp) oraz woda pozbawiona chloru, najlepiej deszczówka lub woda ze studni
Kostki słomy układamy bezpośrednio na ziemi, tak, aby słoma była pionowo. Grządki robimy takiej wielkości i kształtu, jaki nam odpowiada. Zostawiamy między nimi odpowiednio szerokie alejki, żeby ewentualnie móc skosić trawę kosiarką. Można też zerwać darń, a ziemię przykryć np. grubą warstwą kartonu. Zwilżamy lekko nasze kostki i posypujemy je sukcesywnie 1,3 i 5 dnia nawozem bogatym w azot. Jeśli stosujemy gnojowicę, to po prostu podlewamy nią kostki. Nie należy lać za dużo, chodzi o to, żeby azot przeniknął do środka słomy, a nie spłynął do ziemi. Można też po prostu położyć na kostkach warstwę gnoju. Za każdym razem podlewamy delikatnie, żeby nie wypłukać azotu i innych składników mineralnych.
W dni parzyste, czyli 2, 4 i 6 dnia podlewamy obficie, żeby baloty były wilgotne aż do samego środka. Nie używajmy wody z kranu! Zawarty w niej chlor może zniweczyć nasze wysiłki!
Oto najważniejsze jest zrobione - zapewniliśmy warunki do życia grzybom i bakteriom, które zapoczątkują proces życia w naszej grządce. Lignina, główny składnik słomy, jest rozkładana tylko i jedynie przez grzyby żyjące w środowisku tlenowym. Bakterie przejmują następnie pałeczkę i wytwarzają substancje mineralne przyswajalne przez rośliny.
Między 7 a 10 dniem nasze kostki powinny zacząć grzać, temperatura powinna dochodzić do 40 stopni. Jeśli nic się nie dzieje, to znaczy, że daliśmy za mało azotu lub wody, albo że na dworze jest za zimno. Dorzucamy więc znowu azot, podlewamy odstałą wodą i czekamy.
Normalnie po ok. 2 tygodniach (jeśli pogoda pozwoli) słoma powinna zmienić kolor i powinny się na niej pojawić czarne i białe kropki - to znak, że życie zadomowiło się w słomie. Grzybnia i bakterie rozwijają się jak należy. W naszym klimacie i przy chłodnej pogodzie może to potrwać do 4-5 tygodni.
Można już zacząć sadzić. Większość warzyw i kwiatów może rosnąć na takich grządkach, może z wyjątkiem korzeniowych. Przy sadzeniu roślin po prostu rozgarniamy słomę, robimy dołek i sadzimy roślinę podsypując ją dobrą ziemią kompostową.
Ziemniaki wsadzamy dość głęboko w słomę i też przysypujemy ziemią oraz zatykamy dziurę garścią słomy.
Jeśli chcemy siać, to trzeba przysypać wierzch naszych grządek warstwą dobrej ziemi, posiać i znów przysypać ziemią. Inaczej nasionka mogą wpaść głęboko między źdźbła i zagubić się.
Na takich grządkach możemy siać i sadzić gęściej, niż na klasycznych. Można też wykorzystać boczne ściany, żeby zasadzić w nich np. rośliny płożące (ogórki) lub towarzyszące, jak nasturcje czy nagietki.
Następnie pozostaje tylko dbać o podlewanie. Wbrew pozorom dobrze zmoczona słoma wcale nie wysycha tak łatwo. Nie należy zlewać jej zbyt intensywnie, za to regularnie. Jeśli ktoś ma możliwość zainstalowania nawadniania kropelkowego to w tym wypadku jest bardzo przydatne.
Można też po prostu napełniać regularnie deszczówką butelki plastykowe, którym na dnie zrobiliśmy trochę dziurek i po prostu stawiać je na słomie (otwarte, oczywiście).
Rośliny mają bardzo długie korzenie, większość z nich przerośnie balot i zagłębi się w ziemi. Korzenie buraka mogą sięgać np. na 3 metry, ziemniaka na 1,5 m. (chodzi tu o korzenie "odżywiające", młode ziemniaczki tworzyć się będą w słomie).
Mam wielką ochotę zrobić coś takiego u siebie. Od jutra zaczynam szukać kostek słomy.
Po przemyśleniach: w źródłach francuskich, na których oparłam ten artykuł, mówią, że tego typu grządki można założyć nawet na betonie czy tarasie. Jednak ja obawiam się trochę o obecność mikroelementów w takich wypadkach, także wtedy, kiedy grządki są na jałowej ziemi . Z tego powodu uważam, że w sytuacjach ekstremalnych najlepszy jest obornik krowi, według biodynamików zawierający prawie wszystko, co roślinom potrzebne do życia. Można też lekko oprószyć słomę dolomitem lub popiołem, ale leciutko. No i można dać po wierzchu ziemię kompostową lub kompost dżdżownicowy.