Ze Świąt najbardziej lubię czas przedświąteczny, oczekiwanie na coś cudownego i ważnego. Lubię też robić dekoracje, w jakiś sposób upiększam wtedy mój świat i zaklinam przyszłość, aby była piękna i odświętnie ciekawa.
Obiecałam, że pokażę Wam nieortodoksyjne zastosowanie pasków papierowych, oto ono:
Jest to nasza, rodzinna tradycja. Kiedy byłam mała, moja mama nauczyła mnie splatania pasków papieru w taką wieloramienną gwiazdkę. Wtedy wycinałyśmy paski z zeszytu w kratkę... A mama nauczyła się od swego dziadka. Dalej w przeszłość pamięć nie sięga, mimo to jest to tradycja od wielu już pokoleń. Nasza, rodzinna. W tym roku znów robiłyśmy gwiazdki razem z mamą, ale zamiast wieszać je na choince, zrobiłam takiego "pająka". Bedzie wisiał nad wigilijnym stołem, wirując w każdym podmuchu powietrza.
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła kilku gwiazdek quillingowych w sposób ortodoksyjny, na przykład tak:
Też są zawieszone na nitkach i obracają się we wszystkie strony. Wcale niełatwo było zrobić jakie takie zdjęcie!
Niniejszym sezon gwiazdkowy ogłaszam za otwarty! Niech Wam wszystkim same dobre gwiazdy świecą, a zwycięstwo Światła nad Ciemnością niech przekłada się na codzienne jasne chwile, jasne myśli i wszelką pomyślność. Dobrych Świąt!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
poniedziałek, 22 grudnia 2014
poniedziałek, 15 grudnia 2014
Dlaczego nie mam krowy?
Często ludzie zadają mi pytanie: dlaczego nie mam krowy albo chociaż kóz? Fakt, przydałaby się jakaś mlekodajka, bo mieszkając wśród hodowców krów, nie mam skąd brać mleka. Ludzie, od których kupowałam latem, sprzedali swoje krowy. Inni robią trudności, bo niby podpisali z mleczarnią, że postronnym osobom sprzedawać nie będą, bo niby ich rozliczają, bo to, bo tamto... Zresztą zimą to ja nawet od nich nie chcę, ponieważ mleko krów karmionych kiszonkami ma specyficzny, nieprzyjemny zapach. W mleczarni robią z nim jakieś sztuczki i w butelkach już nie ma tego posmaku. Poza tym trochę obawiam się tych wszystkich antybiotyków i innych szczepionek, które dostają krowy z dużych hodowli.
Czyli krowa by mi się przydała. Tyle, że zwierzę jest też osobą, o dobro której powinnam dbać. Często nowi osiedleńcy, poniesieni romantyczną wizją stadka zwierząt, biorą je, nie licząc się ze swoimi umiejętnościami i możliwościami, a potem to się źle kończy, przede wszystkim dla zwierząt.
Posiadanie jakiegokolwiek zwierzęcia to duża odpowiedzialność. To też potrzeba wiedzy i znajomości jego potrzeb. To znajomość realna swoich możliwości. A te, w moim przypadku, są ograniczone. Córka wpada tylko czasem, mąż, jako typowe dziecko wielkomiejskie, nie bardzo umie i chce zajmować się zwierzętami. A ja? Czasem wyjeżdżam i nie ma mnie kilka dni, czasem jestem chora i tez uziemiona. Nie mogłabym poświęcić się codziennemu dojeniu o określonych porach, a nie ma mnie kto zastąpić.
Nie wystarczy zresztą krowy doić i wyprowadzać na pastwisko. Trzeba znać jej potrzeby, zatroszczyć się o wygodne miejsce, o karmę na zimę, o zdrowie, trzeba umieć rozpoznać niedomagania i choroby, zaprowadzić w odpowiednim czasie do byka (jakoś mi nie odpowiada powszechnie stosowane sztuczne zapłodnienie), zadbać o to, by się czuła dobrze, miała odpowiednie warunki. Podobnie zresztą jest z kozami, które są delikatniejszymi stworzeniami, niż się często myśli. Zainteresowanych odsyłam do bloga Ewy z Kresowej Zagrody, od niej można się co nieco dowiedzieć o hodowli kóz.
To wszystko sprawia, że mimo, iż nie wyobrażam sobie życia bez zwierząt na wsi, to mieszkają z nami takie zwierzęta, którymi dajemy radę odpowiednio się zająć: psy, koty, kury i owce. W codziennych czynnościach mąż może mnie zastąpić, bo nie wymagają specjalnych umiejętności, a ja z kolei znam je i umiem przeprowadzać zarówno strzyżenie, korekcję racic, odrobaczanie, jak i nasadzanie kurcząt.
Ograniczanie się do tego, czemu jestem pewna, że dam radę, jest czasem dość bolesne. Bo tak marzyłam o koniu i krowie właśnie... Ale dlaczego dla moich zachcianek jakieś zwierzę miało by cierpieć? A ja razem z nim. Może gdybym była młodsza....
Czyli krowa by mi się przydała. Tyle, że zwierzę jest też osobą, o dobro której powinnam dbać. Często nowi osiedleńcy, poniesieni romantyczną wizją stadka zwierząt, biorą je, nie licząc się ze swoimi umiejętnościami i możliwościami, a potem to się źle kończy, przede wszystkim dla zwierząt.
Posiadanie jakiegokolwiek zwierzęcia to duża odpowiedzialność. To też potrzeba wiedzy i znajomości jego potrzeb. To znajomość realna swoich możliwości. A te, w moim przypadku, są ograniczone. Córka wpada tylko czasem, mąż, jako typowe dziecko wielkomiejskie, nie bardzo umie i chce zajmować się zwierzętami. A ja? Czasem wyjeżdżam i nie ma mnie kilka dni, czasem jestem chora i tez uziemiona. Nie mogłabym poświęcić się codziennemu dojeniu o określonych porach, a nie ma mnie kto zastąpić.
Nie wystarczy zresztą krowy doić i wyprowadzać na pastwisko. Trzeba znać jej potrzeby, zatroszczyć się o wygodne miejsce, o karmę na zimę, o zdrowie, trzeba umieć rozpoznać niedomagania i choroby, zaprowadzić w odpowiednim czasie do byka (jakoś mi nie odpowiada powszechnie stosowane sztuczne zapłodnienie), zadbać o to, by się czuła dobrze, miała odpowiednie warunki. Podobnie zresztą jest z kozami, które są delikatniejszymi stworzeniami, niż się często myśli. Zainteresowanych odsyłam do bloga Ewy z Kresowej Zagrody, od niej można się co nieco dowiedzieć o hodowli kóz.
To wszystko sprawia, że mimo, iż nie wyobrażam sobie życia bez zwierząt na wsi, to mieszkają z nami takie zwierzęta, którymi dajemy radę odpowiednio się zająć: psy, koty, kury i owce. W codziennych czynnościach mąż może mnie zastąpić, bo nie wymagają specjalnych umiejętności, a ja z kolei znam je i umiem przeprowadzać zarówno strzyżenie, korekcję racic, odrobaczanie, jak i nasadzanie kurcząt.
Ograniczanie się do tego, czemu jestem pewna, że dam radę, jest czasem dość bolesne. Bo tak marzyłam o koniu i krowie właśnie... Ale dlaczego dla moich zachcianek jakieś zwierzę miało by cierpieć? A ja razem z nim. Może gdybym była młodsza....
piątek, 12 grudnia 2014
Porównanie gospodarstw ekologicznych i konwencjonalnych
DO OBEJRZENIA! Koniecznie!
http://www.cda.pl/video/137204f8/Plony-przyszlosci-Lektor-PL
Bardzo dobry przykład, jakimi kłamstwami jesteśmy karmieni odnośnie używania pestycydów, nawozów sztucznych itp. Ten burak na początku to ówczesny francuski minister rolnictwa! I takie kłamstwa serwuje! A tymczasem, jak widać dalej - bardzo poważni i oficjalni naukowcy oraz niemniej poważni i zupełnie nieoficjalni rolnicy stwierdzają od lat, że plony są porównywalne, a w przypadku suszy - wyższe w uprawie ekologicznej. Dodając do tego, że wydatków jest znacznie mniej, cała korzyść dla rolnika, dla konsumenta i dla planety. Bo koszty rolnictwa konwencjonalnego to nie tylko zakup środków chemicznych, wydatki na benzynę i olej, plagi chorób i szkodników, śmierć gleb, zatrucia, rak, zatrucie wody i inne, to koszt życia w kłamstwie i brzydocie.
Mam wrażenie, że gdzieś po drodze wysiadło myślenie logiczne, albo wyprano mózgi dużej części społeczeństwa. Bo kto zyskuje? Na pewno nie rolnik i nie konsument.
Ale też trzeba umieć uprawiać ziemię ekologicznie, to wcale nie to samo, tylko bez chemii. A to już wymaga pewnego wysiłku intelektualnego.
I wreszcie ostatnie: nareszcie zobaczyłam ten legendarny siew bezorkowy, jak funkcjonuje i jak wygląda.
Polecam bardzo, bardzo ten reportaż w ramach zimowego wietrzenia głowy. Przy tym dobrze się ogląda.
http://www.cda.pl/video/137204f8/Plony-przyszlosci-Lektor-PL
Bardzo dobry przykład, jakimi kłamstwami jesteśmy karmieni odnośnie używania pestycydów, nawozów sztucznych itp. Ten burak na początku to ówczesny francuski minister rolnictwa! I takie kłamstwa serwuje! A tymczasem, jak widać dalej - bardzo poważni i oficjalni naukowcy oraz niemniej poważni i zupełnie nieoficjalni rolnicy stwierdzają od lat, że plony są porównywalne, a w przypadku suszy - wyższe w uprawie ekologicznej. Dodając do tego, że wydatków jest znacznie mniej, cała korzyść dla rolnika, dla konsumenta i dla planety. Bo koszty rolnictwa konwencjonalnego to nie tylko zakup środków chemicznych, wydatki na benzynę i olej, plagi chorób i szkodników, śmierć gleb, zatrucia, rak, zatrucie wody i inne, to koszt życia w kłamstwie i brzydocie.
Mam wrażenie, że gdzieś po drodze wysiadło myślenie logiczne, albo wyprano mózgi dużej części społeczeństwa. Bo kto zyskuje? Na pewno nie rolnik i nie konsument.
Ale też trzeba umieć uprawiać ziemię ekologicznie, to wcale nie to samo, tylko bez chemii. A to już wymaga pewnego wysiłku intelektualnego.
I wreszcie ostatnie: nareszcie zobaczyłam ten legendarny siew bezorkowy, jak funkcjonuje i jak wygląda.
Polecam bardzo, bardzo ten reportaż w ramach zimowego wietrzenia głowy. Przy tym dobrze się ogląda.
czwartek, 11 grudnia 2014
Zimowe zajęcia
Mamy zimę - taką sobie porę roku, kiedy człowiek byczy się przy ogniu, a do ogrodu chodzi tylko dla przyjemności. Uwielbiam!
Wczoraj była wszędzie przepiękna szadź, a na niebie nawet malutkie, błękitne prześwity było widać i wszędzie taki łagodny, perłowy blask. Poszliśmy więc do lasu, odkrywać nowe ścieżki. Ja z kijkami, na wzór Lidii. Wspaniały wynalazek, te kijki! Wspaniały pomysł miał mój Piotruś, że mi je podarował! Dzięki nim odzyskuję mobilność, potrafię iść dość długo i szybkim krokiem. Co za wspaniałe uczucie, nareszcie móc chodzić jak dawniej...
Po powrocie nacykałam zdjęć w ogrodzie, tylko mi to nierzeczywiste światło nie wyszło. Ale szron jest!
Dziś mąż zażyczył sobie frytki, więc zrobiłam zdrowy-niezdrowy obiad: chrupiące frytki z własnych kartofli, surówka z kiszonej kapusty z jabłkiem i cebulką oraz sos - duszona cebulka z pomidorami. Wszystko (albo prawie wszystko, bo olej i pieprz i sól kupowane) swojej roboty i ze swego ogrodu. A przy tym można siedzieć długo i gwarzyć leniwie.
A teraz czeka na mnie paczka, przyniesiona rano przez pana listonosza. A w paczce pełno paseczków papieru do quillingu, w różnych odcieniach bieli i błękitów, oraz pełno kawałków filcu w radosnych kolorach. A co z nich będzie? A powiem i nawet pokażę, jak zrobię. Dla pasków papieru mam mało ortodoksyjne zastosowanie. Zobaczycie.
Wczoraj była wszędzie przepiękna szadź, a na niebie nawet malutkie, błękitne prześwity było widać i wszędzie taki łagodny, perłowy blask. Poszliśmy więc do lasu, odkrywać nowe ścieżki. Ja z kijkami, na wzór Lidii. Wspaniały wynalazek, te kijki! Wspaniały pomysł miał mój Piotruś, że mi je podarował! Dzięki nim odzyskuję mobilność, potrafię iść dość długo i szybkim krokiem. Co za wspaniałe uczucie, nareszcie móc chodzić jak dawniej...
Po powrocie nacykałam zdjęć w ogrodzie, tylko mi to nierzeczywiste światło nie wyszło. Ale szron jest!
Dziś mąż zażyczył sobie frytki, więc zrobiłam zdrowy-niezdrowy obiad: chrupiące frytki z własnych kartofli, surówka z kiszonej kapusty z jabłkiem i cebulką oraz sos - duszona cebulka z pomidorami. Wszystko (albo prawie wszystko, bo olej i pieprz i sól kupowane) swojej roboty i ze swego ogrodu. A przy tym można siedzieć długo i gwarzyć leniwie.
A teraz czeka na mnie paczka, przyniesiona rano przez pana listonosza. A w paczce pełno paseczków papieru do quillingu, w różnych odcieniach bieli i błękitów, oraz pełno kawałków filcu w radosnych kolorach. A co z nich będzie? A powiem i nawet pokażę, jak zrobię. Dla pasków papieru mam mało ortodoksyjne zastosowanie. Zobaczycie.
wtorek, 9 grudnia 2014
Dziwny to był rok
Chodzę po mokrym ogrodzie, po ostatnich płachetkach śniegu, i zastanawiam się nad minionym rokiem. W naszym ogrodzie był on co najmniej dziwny, niezbyt urodzajny.
Wiosenne przymrozki, które spadały niespodziewanie po okresach ciepła narobiły wiele szkód. Nie zakwitły żadne drzewa owocowe pestkowe, nawet wiśnie syberyjskie nie miały kwiatów. O śliwkach i renklodach nawet nie wspomnę. Mirabelka miała kilka owoców, które nagle opadły przed dojrzeniem.
Późne przymrozki pod koniec maja ( ponad -7 stopni) narobiły szkód wśród warzyw ciepłolubnych, które już były wysadzone. Musiałam po raz drugi sadzić pomidory, dynie i papryki. Ucierpiały nawet kapustne. Zamarzły kwiaty truskawek. Na szczęście wiele z nich było jeszcze w pączkach i z nich udało mi się zebrać trochę owoców, ale niewiele.
Następnie lato było u nas dość mokre. Maliny zaczęły dojrzewać, po czym szybko się osypały. Porzeczek było niewiele i malutkich.
Po raz pierwszy za mojej pamięci nie kwitła u nas żadna lipa. Ani drobnolistne, ani młoda szerokolistna. W Augustowie kwitły, u nas wcale. A co najciekawsze, to że w poprzednim roku kwitły bardzo obficie, jakby w dwójnasób. Aż liści nie było widać spośród kwiatów. Skąd one wiedziały, że następny rok będzie nieprzyjazny? A może to ta niespotykana obfitość kwitnienia tak je wyczerpała, że zrobiły sobie przerwę?
Brukselka nie chciała rosnąć, mimo że była posadzona w różnych miejscach. Kiedy w końcu ruszyła, to już było za późno. Udało mi się zebrać garstkę główek wielkości paznokcia.
O grochu, który w upale wysypał się w ciągu dwóch dni, kiedy akurat mnie nie było, już pisałam.
Na szczęście inne warzywa nie zawiodły. Marchewka, cebula, pietruszka, buraki, skorzonera, fasola zwykła i szparagowa - to wszystko zaowocowało bardzo ładnie. Ziemniaki też, ale już więcej nie będę robiła ziemniaków w słomie - zbyt wiele było zazielenionych. Słoma, mimo, że rozłożona grubą warstwą, przepuszcza promienie słoneczne. Będę więc robiła swoją starą metodą: sadzeniaki do ziemi i przykryte porządną warstwą ściółki, ale zmielonej i gęstej.
Zastanawiam się, jaki będzie następny sezon i co powinnam zrobić, żeby owoce znowu wysypały się obficie.
Za to czarnego bzu i czeremchy była wielka obfitość.
Wiosenne przymrozki, które spadały niespodziewanie po okresach ciepła narobiły wiele szkód. Nie zakwitły żadne drzewa owocowe pestkowe, nawet wiśnie syberyjskie nie miały kwiatów. O śliwkach i renklodach nawet nie wspomnę. Mirabelka miała kilka owoców, które nagle opadły przed dojrzeniem.
Późne przymrozki pod koniec maja ( ponad -7 stopni) narobiły szkód wśród warzyw ciepłolubnych, które już były wysadzone. Musiałam po raz drugi sadzić pomidory, dynie i papryki. Ucierpiały nawet kapustne. Zamarzły kwiaty truskawek. Na szczęście wiele z nich było jeszcze w pączkach i z nich udało mi się zebrać trochę owoców, ale niewiele.
Następnie lato było u nas dość mokre. Maliny zaczęły dojrzewać, po czym szybko się osypały. Porzeczek było niewiele i malutkich.
Po raz pierwszy za mojej pamięci nie kwitła u nas żadna lipa. Ani drobnolistne, ani młoda szerokolistna. W Augustowie kwitły, u nas wcale. A co najciekawsze, to że w poprzednim roku kwitły bardzo obficie, jakby w dwójnasób. Aż liści nie było widać spośród kwiatów. Skąd one wiedziały, że następny rok będzie nieprzyjazny? A może to ta niespotykana obfitość kwitnienia tak je wyczerpała, że zrobiły sobie przerwę?
Brukselka nie chciała rosnąć, mimo że była posadzona w różnych miejscach. Kiedy w końcu ruszyła, to już było za późno. Udało mi się zebrać garstkę główek wielkości paznokcia.
O grochu, który w upale wysypał się w ciągu dwóch dni, kiedy akurat mnie nie było, już pisałam.
Na szczęście inne warzywa nie zawiodły. Marchewka, cebula, pietruszka, buraki, skorzonera, fasola zwykła i szparagowa - to wszystko zaowocowało bardzo ładnie. Ziemniaki też, ale już więcej nie będę robiła ziemniaków w słomie - zbyt wiele było zazielenionych. Słoma, mimo, że rozłożona grubą warstwą, przepuszcza promienie słoneczne. Będę więc robiła swoją starą metodą: sadzeniaki do ziemi i przykryte porządną warstwą ściółki, ale zmielonej i gęstej.
Zastanawiam się, jaki będzie następny sezon i co powinnam zrobić, żeby owoce znowu wysypały się obficie.
Za to czarnego bzu i czeremchy była wielka obfitość.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Ogród na stoku
Powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, sprawdza się też w moim przypadku. Ponieważ nasz ogród jest na płaskim terenie, ten z mego dzieciństwa, też był, więc pisze tak, jakby wszystkie ogrody miały takie położenie. Wprawdzie we Francji było wręcz odwrotnie - bardzo strome zbocza i tarasy układane z kamieni bez zaprawy, odwieczne, ale to było tak odległe od moich doświadczeń, że prawie nie realne.
Dopiero listy od niektórych z Was uświadomiły mi, że wiele osób, także spośród Was, może mieć ziemię na pochyłości. Oraz borykać się z problemami takiego terenu...
Jakie są problemy ogrodu na stoku? Ano takie, że spływa po nim woda szybko i mocno, nie mając czasu wsiąknąć w ziemię. Pierwszy problem więc to niedobór wody. Drugi to taki, że woda ta porywa ze sobą cząsteczki próchnicy, tak więc ziemia na zboczu jest bardzo uboga, natomiast u stóp wzgórza - niezwykle żyzna.
Także wały trzeba zakładać w poprzek, z podstawą solidnie wkopaną w grunt. Wtedy woda będzie spływać do dołu będącego podstawą wału. Aby takie wału nie zostały rozmyte, można je podeprzeć od dołu plecionym płotkiem, ale to tylko na bardzo stromym stoku.
Jeśli posiadłość jest duża, a my nie mamy czasu i potrzeby, żeby budować aż tyle wałów, to można skorzystać z tego filmu: https://www.youtube.com/watch?v=KxiFw0JjqAU . Białoruski projektant krajobrazu (ale z polskimi napisami) radzi tam zbudować obłożone ziemią płotki w kształcie rybiej łuski. Przed każdym takim półksiężycem robimy niewielkie zagłębienie, w którym będzie się gromadzić woda i próchnica. W ten sposób w ciągu paru lat cały stok będzie żyźniejszy, wyrosną na nim trawy i zioła, które w suchym i ubogim w próchnicę środowisku nie mogą się rozwijać.
Na bardzo stromych stokach buduje się tarasy... Nie tylko w Chinach, ale też na południu Europy, we Francji i Włoszech można spotkać bardzo stare ogrody założone w ten sposób. Jednak budowa takiego murku wymaga naprawdę sporych umiejętności: powinien on mieć solidny fundament, kamienie powinny być dobrane i w miarę potrzeby podciosane, żeby trzymały się bez zaprawy. To ważne, bo mury z zaprawą zbytnio zatrzymują wodę i prędko zawalają się pod jej ciśnieniem, natomiast luźno ułożone kamienie jedynie ją hamują. Taki mur powinien być lekko pochylony w stronę stoku, bardzo leciutko. Nie powinien jednak być zupełnie pionowy. No i kwestia wypoziomowania... To już wyższa szkoła jazdy.
Na koniec porada, jak sadzić drzewka na stoku. Przyjmujemy tu zasadę "rybiej łuski", czyli budujemy płotek w formie półksiężyca, z rogami zwróconymi do góry. Można, dla większej trwałości, obłożyć ten płotek gliną lub darnią, ziemią wybraną z zagłębienia, jakie wykopujemy między jego ramionami. O ten płotek opiera się wał permakulturowy, a w nim posadzone jest drzewko lub krzew owocowy. I jeszcze od góry przed wałem wykopane jest zagłębienie zbierające wodę. Ale i tak w przypadku suszy trzeba będzie nasze sadzonki porządnie podlewać. Jednak w ten sposób zapewnimy im dobry start, co oznacza wcześniejsze i obfitsze plony. Pamiętajmy tylko, że wał przed posadzeniem drzewka powinien się już dobrze przekompostować, czyli mieć więcej, niż rok. W pierwszym roku możemy na nim uprawiać ziemniaki lub dynie.
A z góry taki sadek wygląda tak:
Czyli mamy tu połączenie "rybiej łuski" z wałami permakulturowymi i zagłębieniami zatrzymującymi wodę i próchnicę. Następnie rolę płotków przejmą pnie i korzenie drzew, ale dobrze by było, gdybyśmy co jakiś czas odnawiali i powiększali te półksiężyce, jeśli zachodzi taka potrzeba. Tak co 10 lat mniej więcej... Wtedy już nie musimy ich nawozić (chyba, że chcemy), bo będą się na nich gromadzić opadające liście.
Dopiero listy od niektórych z Was uświadomiły mi, że wiele osób, także spośród Was, może mieć ziemię na pochyłości. Oraz borykać się z problemami takiego terenu...
Jakie są problemy ogrodu na stoku? Ano takie, że spływa po nim woda szybko i mocno, nie mając czasu wsiąknąć w ziemię. Pierwszy problem więc to niedobór wody. Drugi to taki, że woda ta porywa ze sobą cząsteczki próchnicy, tak więc ziemia na zboczu jest bardzo uboga, natomiast u stóp wzgórza - niezwykle żyzna.
Jak temu przeciwdziałać? Trzeba zahamować przepływ wody, spowolnić go. Jeśli pochyłość nie jest zbyt duża, to najlepiej uprawiać ziemię w poziomych pasach w poprzek stoku, nigdy wzdłuż. Między niezbyt szerokimi pasami ziemi uprawnej należy zostawić miedze, zrobione na zasadzie wałów, na których rosną krzewy lub drzewka. W przypadku drzew lepiej uważać, żeby nie zacienić zbytnio całej działki, ale jeśli działka jest dość duża, to luźno rozrzucone drzewa są idealne. Nieco wzniesiona miedza zatrzymuje wodę i próchnicę, a korzenie odprowadzają ją w głąb.
Krzewy i drzewa zrzucają też liście, które dając próchnicę, użyźniają ziemię.Także wały trzeba zakładać w poprzek, z podstawą solidnie wkopaną w grunt. Wtedy woda będzie spływać do dołu będącego podstawą wału. Aby takie wału nie zostały rozmyte, można je podeprzeć od dołu plecionym płotkiem, ale to tylko na bardzo stromym stoku.
Jeśli posiadłość jest duża, a my nie mamy czasu i potrzeby, żeby budować aż tyle wałów, to można skorzystać z tego filmu: https://www.youtube.com/watch?v=KxiFw0JjqAU . Białoruski projektant krajobrazu (ale z polskimi napisami) radzi tam zbudować obłożone ziemią płotki w kształcie rybiej łuski. Przed każdym takim półksiężycem robimy niewielkie zagłębienie, w którym będzie się gromadzić woda i próchnica. W ten sposób w ciągu paru lat cały stok będzie żyźniejszy, wyrosną na nim trawy i zioła, które w suchym i ubogim w próchnicę środowisku nie mogą się rozwijać.
Na bardzo stromych stokach buduje się tarasy... Nie tylko w Chinach, ale też na południu Europy, we Francji i Włoszech można spotkać bardzo stare ogrody założone w ten sposób. Jednak budowa takiego murku wymaga naprawdę sporych umiejętności: powinien on mieć solidny fundament, kamienie powinny być dobrane i w miarę potrzeby podciosane, żeby trzymały się bez zaprawy. To ważne, bo mury z zaprawą zbytnio zatrzymują wodę i prędko zawalają się pod jej ciśnieniem, natomiast luźno ułożone kamienie jedynie ją hamują. Taki mur powinien być lekko pochylony w stronę stoku, bardzo leciutko. Nie powinien jednak być zupełnie pionowy. No i kwestia wypoziomowania... To już wyższa szkoła jazdy.
Na koniec porada, jak sadzić drzewka na stoku. Przyjmujemy tu zasadę "rybiej łuski", czyli budujemy płotek w formie półksiężyca, z rogami zwróconymi do góry. Można, dla większej trwałości, obłożyć ten płotek gliną lub darnią, ziemią wybraną z zagłębienia, jakie wykopujemy między jego ramionami. O ten płotek opiera się wał permakulturowy, a w nim posadzone jest drzewko lub krzew owocowy. I jeszcze od góry przed wałem wykopane jest zagłębienie zbierające wodę. Ale i tak w przypadku suszy trzeba będzie nasze sadzonki porządnie podlewać. Jednak w ten sposób zapewnimy im dobry start, co oznacza wcześniejsze i obfitsze plony. Pamiętajmy tylko, że wał przed posadzeniem drzewka powinien się już dobrze przekompostować, czyli mieć więcej, niż rok. W pierwszym roku możemy na nim uprawiać ziemniaki lub dynie.
A z góry taki sadek wygląda tak:
Czyli mamy tu połączenie "rybiej łuski" z wałami permakulturowymi i zagłębieniami zatrzymującymi wodę i próchnicę. Następnie rolę płotków przejmą pnie i korzenie drzew, ale dobrze by było, gdybyśmy co jakiś czas odnawiali i powiększali te półksiężyce, jeśli zachodzi taka potrzeba. Tak co 10 lat mniej więcej... Wtedy już nie musimy ich nawozić (chyba, że chcemy), bo będą się na nich gromadzić opadające liście.