Pamiętacie, jak pisałam o tym, że rośliny potrafią współpracować, bronić się i komunikować między sobą? Otóż niedawno w "Newsweeku" ukazał się artykuł na ten temat: http://nauka.newsweek.pl/inteligentne-rosliny-co-mysli-marchewka-newsweek-pl,artykuly,282191,1.html .
Jak zwykle w takich przypadkach rozgorzała zacięta dyskusja między wegetarianami i wszystkożercami. Co dziwne, stroną bardziej napastliwą i emocjonalnie agresywną okazali się wegetarianie, przecież z założenia bardziej łagodni. Poza tym niektóre argumenty były z pogranicza oszustwa. Czy ci ludzie nie widzą, że sami sobie szkodzą w taki sposób?
Ogólnie rzecz biorąc, daje się zauważyć współcześnie silna polaryzacja postaw, nie tylko w dziedzinie odżywiania, ze skłonnością do fanatyzmu u jednej i drugiej strony. Pewnie jest wiele psychologicznych uzasadnień tego zjawiska, takich jak chęć bycia "po dobrej stronie", chęć poczucia się lepszym od innych czy uznania swoich racji, ale mnie to zjawisko bardzo niepokoi. Bo takie czy inne wybory są NASZYMI wyborami, są dobre dla nas, co nie oznacza, że są dobre dla wszystkich.
Rodzaj pożywienia nie czyni z nas automatycznie ludzi bardziej uduchowionych i "wyższych" od innych. Dopiero całościowy stosunek do świata i spojrzenia bez uprzedzeń takimi nas czynią.
Często patrzymy na świat przez pryzmat naszych oczekiwań i uprzedzeń, jak przez klapki na oczach, które pozwalają widzieć tylko maleńki wycinek rzeczywistości. Warto jednak spojrzeć szerzej, ogólnie i uczyć się. Natura to nie tylko mięciutkie jelonki czy kociątka o wilgotnych oczętach, to także drapieżcy i wstrętne pasożyty. A szacunek należy się wszystkim....
Nie my stworzyliśmy ten świat, więc nie bardzo mamy prawo go zakłamywać i zmieniać według własnego "widzimisię", możemy tylko się uczyć istnienia świadomego.
Poniżej przytoczę w całości swoją wypowiedź, którą umieściłam w tamtej dyskusji. Jest ona reakcją na to, co pisali inni, stąd odwołania do pewnych wątków. Myślę jednak, że tok rozumowania jest zrozumiały. Oto ona:
Myślę,
że potrzeba tu pewnej pokory i spojrzenia w prawdzie. Tak, jesteśmy
cudzożywni. Czy to rośliny, czy zwierzęta - pokarm czerpiemy z zewnątrz.
Odżywianie się słońcem dla znakomitej większości z nas nie jest
możliwe. Tak, zwierzęta są nam bliższe, jeśli
idzie o sposób odczuwania i dlatego jesteśmy odpowiedzialni za piekło
hodowli przemysłowych i przemysłowych rzeźni. Ten obraz budzi nasz
wstręt, ale u mnie nie wzbudza wstrętu obraz Indianina zabijającego
dzikie zwierzę na pożywienie swojej rodziny strzałą lub dmuchawą, tak,
jak nie budzi wstrętu atak lwa lub wilka. Tak, jesteśmy wszystkożerni i
możemy prosperować (także duchowo) zarówno na samym mięsie, jak i na
samych warzywach. Układ pokarmowy mamy wszystkożerców. Jeśli ktoś
dokonuje wyboru, to z wolnej woli, nie dlatego, że zmuszają go do tego
jakieś mityczne złogi i strach. Tym większa jego chwała, bo działa z
własnej woli, nie ze strachu i czy przymusu. Ważny jest szacunek dla
tego, co jest naszym pokarmem i godne traktowanie Ziemi jako całości.
Weganie, którzy wsuwają papki z genetycznie modyfikowanej soji albo
kukurydzy opryskiwanej tonami pestycydów albo jedzą olej palmowy z
podejrzanych plantacji (na Borneo wycięto prawie całą dżunglę, żeby
założyć plantacje palmy) jest dla mnie tak samo moralnie podejrzany, jak
zwolennik mięsa z rzeźni. Szanuję natomiast rolnika, który dobrze
traktuje swoje zwierzęta, zapewnia im dobre, godziwe życie, a czasem
poświęca jedno z nich na wyżywienie swojej rodziny, zabijając szybko i
bez stresu. Każdy jest wolny, ale nikt nie jest lepszy od innych i nikt
nie ma prawa pogardzać innymi z powodu tego, co spożywają, bo nie to, co
wchodzi w człowieka, czyni go nieczystym, ale to, co z niego wychodzi.
Nie pokarm kala, ale myśli i uczucia. Nikt nie daje nam prawa, żeby
uważać się za lepszych od innych. A pycha jest objawem duchowej ślepoty.
Można być istotą niezwykle uduchowioną, odżywiając się mięsem, jak
niektórzy Indianie, a można być też potworem, będąc wegetarianinem (
Hitler). Nie warto toczyć wojenki ani wypraw krzyżowych przeciwko
odżywiającym się inaczej, ale przeciwko wynaturzeniom, przeciwko naszemu
stosunkowi do całości Stworzenia.
Tu
nie chodzi o pisanie, bo pisanie, to teoria i bicie piany. Ja tak żyję,
nie umiem już inaczej i nie chcę. Teksty pisane są często zafałszowane,
uwodzicielskie, ale nieprawdziwe. Natura, Przy-Roda jest prawdziwa i
nie zna fałszu, choć czasem bywa twarda.
Cała Ziemia, cały wszechświat przekazuje nam pewne niezłomne prawdy,
tylko trzeba wyjść do niego i spojrzeć uważnie, bez uprzedzeń i a priori
przyjętych założeń. I jeszcze jeden kamyk w kałużę: dla mnie nie ma
rozdziału na duchowe i materialne. Wszystko jest jednym, jedno płynnie
przechodzi w drugie, Materia jest przejawem Ducha, duch realizuje się
prze Materię.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
niedziela, 27 kwietnia 2014
piątek, 18 kwietnia 2014
Wilczo
Wczoraj jakiś zwierz włamał się do kurnika i.... znowu masakra. Siatka jest zupełnie porwana, duży otwór. Prawdopodobnie duże zwierzę. Tiki prawdopodobnie bardzo szczekał, ale ja nie słyszałam, a mąż myślał, że po prostu maluch hałasuje.
Może to przypadek, ale dziś rano widziałam dwa wilki na łące za naszym domem. Sąsiedzi mi już dawno mówili, że je widują w krzakach na pastwiskach. Dolina, gdzie są łąki zalewowe, z jednej strony dotyka do Puszczy, poza tym jest korytarzem między lasami i Bagnami Biebrzańskimi.
Zobaczyć dwa wilki w świetle dnia, to jednak niesłychane. Coś musiało je spłoszyć.
Psy w pierwszej chwili rzuciły się ze szczekaniem, ale wystarczyło, by większy wilk obrócił pysk w ich stronę, żeby zrobiły cofkę z ogonami pod sobą. Mniejszy wilk w tym czasie uciekł w zarośla, a większy pobiegł w inną stronę, ściągając psy za sobą. Połączyły się dużo dalej.
Muszę teraz uważać na owce - koniec z pasieniem się na łące, zostają w sadku. Na szczęście poprawiliśmy już paliki i założyliśmy pastucha, żeby nie wydostały się do ogrodu.
Ufff... niestety, chcieliśmy dziczy, to ją mamy. Trzeba z tym żyć.
Ochłonęłam trochę i dopisuję dalszą część. W tej okolicy wilki były od zawsze. Kiedyś, jako dziecko, spędzałam wakacje u Dziadków. W sumie blisko stąd, jakieś 12 kilometrów. Wilk w biały dzień zaatakował owce na pastwisku, mimo że ludzie pracowali niedaleko. Pamiętam, że wtedy jedna z Cioć rzuciła się na niego z motyką, a wszyscy inni za nią z czym tam mieli. Owca była poraniona, ale przeżyła. A tam nie ma dużych lasów, tylko jakieś zagajniki, zarośla i takie mokradła, jak koło nas. Czyli nic nowego.
Co do kur, to nie jestem pewna do końca, kogo za to winić. Ale dziura w siatce jest duża, za duża jak na lisa. Masakra miała miejsce późnym wieczorem, ja już spałam, dlatego nic nie słyszałam. Jedną z kur znalazłam na łące niedaleko miejsca, gdzie rano widziałam te wilki....
Druga refleksja jest taka, że zwierzęta obecnie podchodzą coraz bliżej siedzib ludzkich. Można śmiać się z łosia, przechodzącego w Augustowie na światłach, ale faktem jest, że coraz więcej gatunków wprowadza się nawet do miast. A wilki to znani oportuniści. Na dokładkę my nie mieszkamy we wsi, tylko na takim odludziu, które tutaj nazywa się "kolonią". Czyli w sumie nic dziwnego, że przychodzą blisko. Były to dwa tylko wilki, możliwe, że młode, które nie mają swego terytorium.
Może to przypadek, ale dziś rano widziałam dwa wilki na łące za naszym domem. Sąsiedzi mi już dawno mówili, że je widują w krzakach na pastwiskach. Dolina, gdzie są łąki zalewowe, z jednej strony dotyka do Puszczy, poza tym jest korytarzem między lasami i Bagnami Biebrzańskimi.
Zobaczyć dwa wilki w świetle dnia, to jednak niesłychane. Coś musiało je spłoszyć.
Psy w pierwszej chwili rzuciły się ze szczekaniem, ale wystarczyło, by większy wilk obrócił pysk w ich stronę, żeby zrobiły cofkę z ogonami pod sobą. Mniejszy wilk w tym czasie uciekł w zarośla, a większy pobiegł w inną stronę, ściągając psy za sobą. Połączyły się dużo dalej.
Muszę teraz uważać na owce - koniec z pasieniem się na łące, zostają w sadku. Na szczęście poprawiliśmy już paliki i założyliśmy pastucha, żeby nie wydostały się do ogrodu.
Ufff... niestety, chcieliśmy dziczy, to ją mamy. Trzeba z tym żyć.
Ochłonęłam trochę i dopisuję dalszą część. W tej okolicy wilki były od zawsze. Kiedyś, jako dziecko, spędzałam wakacje u Dziadków. W sumie blisko stąd, jakieś 12 kilometrów. Wilk w biały dzień zaatakował owce na pastwisku, mimo że ludzie pracowali niedaleko. Pamiętam, że wtedy jedna z Cioć rzuciła się na niego z motyką, a wszyscy inni za nią z czym tam mieli. Owca była poraniona, ale przeżyła. A tam nie ma dużych lasów, tylko jakieś zagajniki, zarośla i takie mokradła, jak koło nas. Czyli nic nowego.
Co do kur, to nie jestem pewna do końca, kogo za to winić. Ale dziura w siatce jest duża, za duża jak na lisa. Masakra miała miejsce późnym wieczorem, ja już spałam, dlatego nic nie słyszałam. Jedną z kur znalazłam na łące niedaleko miejsca, gdzie rano widziałam te wilki....
Druga refleksja jest taka, że zwierzęta obecnie podchodzą coraz bliżej siedzib ludzkich. Można śmiać się z łosia, przechodzącego w Augustowie na światłach, ale faktem jest, że coraz więcej gatunków wprowadza się nawet do miast. A wilki to znani oportuniści. Na dokładkę my nie mieszkamy we wsi, tylko na takim odludziu, które tutaj nazywa się "kolonią". Czyli w sumie nic dziwnego, że przychodzą blisko. Były to dwa tylko wilki, możliwe, że młode, które nie mają swego terytorium.
piątek, 11 kwietnia 2014
Wieści z podwórza i ogrodu
Dominik strasznie przejęty swoją rolą pana haremu. Już wcześniej dał się poznać jako troskliwy tatuś, bo otulał kurczęta własnymi skrzydłami, a teraz pokazuje swoim paniom, czego od nich się oczekuje, wchodząc do gniazda i koktając jak kwoka. Myślałam, że padnę ze śmiechu:
Kurki patrzą na niego, mocno zdziwione. Ale metoda daje rezultaty, mam już pierwsze jajo. Tylko jedna kurka mnie trochę niepokoi, jakaś markotna jest.
A teraz z ogrodu:
Oczyszczony przekładaniec (zostawiłam kilka dorodnych kęp rumianku po drugiej stronie), a na nim szpinak wysiany jesienią. Za nim rząd szparagów aktualnie czyszczony i część jeszcze nie ruszana, a mocno zarośnięta. Całą grzędę oczyściłam i przygotowałam do siewu w jedno krótkie popołudnie, siedząc wygodnie na rozesłanej obok słomie. Gdybym musiała przekopywać, zeszłoby dwa dni co najmniej.
Po prawej - ulik dla dzikich pszczół i innych owadów. Na zdjęciu tego za bardzo nie widać, ale murarki kręcą się przy nim intensywnie.
A to wczesna kapusta w ochronnej mini-szklarence z butelki od wody mineralnej. Jak widać dzisiejsze nocne przymrozki jej nie zaszkodziły.
A to grzęda pod przyszłe ziemniaki hodowane w słomie. W zeszłym roku zrobiłam eksperyment z kilkoma krzakami, wyniki okazały się zachęcające, więc w tym roku powiększyłam teren takiej uprawy. Pod słomą jest warstwa zimowej ściółki (słoma + liście), na to warstwa gnoju i słoma na wierzch. Koty lubią się tu wylegiwać. Potem, w miarę wzrostu ziemniaków, dołożę jeszcze między nimi słomy, zamiast okopywać.
A tera dwie grządki, jedna była na zimę okryta grubą warstwą liści, a druga nie, bo już mi ich zabrakło. Jak myślicie, gdzie jest mniej roboty?
Kurki patrzą na niego, mocno zdziwione. Ale metoda daje rezultaty, mam już pierwsze jajo. Tylko jedna kurka mnie trochę niepokoi, jakaś markotna jest.
A teraz z ogrodu:
Oczyszczony przekładaniec (zostawiłam kilka dorodnych kęp rumianku po drugiej stronie), a na nim szpinak wysiany jesienią. Za nim rząd szparagów aktualnie czyszczony i część jeszcze nie ruszana, a mocno zarośnięta. Całą grzędę oczyściłam i przygotowałam do siewu w jedno krótkie popołudnie, siedząc wygodnie na rozesłanej obok słomie. Gdybym musiała przekopywać, zeszłoby dwa dni co najmniej.
Po prawej - ulik dla dzikich pszczół i innych owadów. Na zdjęciu tego za bardzo nie widać, ale murarki kręcą się przy nim intensywnie.
A to wczesna kapusta w ochronnej mini-szklarence z butelki od wody mineralnej. Jak widać dzisiejsze nocne przymrozki jej nie zaszkodziły.
A to grzęda pod przyszłe ziemniaki hodowane w słomie. W zeszłym roku zrobiłam eksperyment z kilkoma krzakami, wyniki okazały się zachęcające, więc w tym roku powiększyłam teren takiej uprawy. Pod słomą jest warstwa zimowej ściółki (słoma + liście), na to warstwa gnoju i słoma na wierzch. Koty lubią się tu wylegiwać. Potem, w miarę wzrostu ziemniaków, dołożę jeszcze między nimi słomy, zamiast okopywać.
A tera dwie grządki, jedna była na zimę okryta grubą warstwą liści, a druga nie, bo już mi ich zabrakło. Jak myślicie, gdzie jest mniej roboty?
czwartek, 10 kwietnia 2014
Wyprawa po kury
Pisałam już, że w grudniu straciliśmy w ciągu jednej nocy nasze stadko kurek, które hodowałam od kilku pokoleń. Zwykłe niedopatrzenie, niedokładnie zamknięty kurnik i rano ostał się tylko Dominik, kogut najpiękniejszy w całej wsi.
Od tej pory snuł się markotnie, nawet na wybieg nie wyłaził. A my nie mieliśmy jajek. Wczoraj zobaczyłam ogłoszenie, że ktoś w Siemiatyczach sprzedaje dorosłe zielononóżki, bo musi zmniejszyć ilość kur na wybiegu. No i niewiele myśląc dziś rano wsiadłam w samochód i pojechałam. Jako alternatywę mieliśmy jazdę w którąś niedzielę na giełdę zwierząt do Białegostoku - z wynikiem trudnym do przewidzenia. W najlepszym razie mielibyśmy kurczaki.
Miałam ochotę wpaść do Mamalinki, ale coś mi się pomyliło i wylądowałam w całkiem innym miejscu o tej samej nazwie. Było to trochę jak koszmar senny: na tabliczce znajoma nazwa wsi, a ja nic nie rozpoznaję.... Odczytałam to jako znak i pojechałam dalej po kury. Przejeżdżałam też przez okolice Kalinki i wyglądałam z okna, czy mi czasem gdzieś nie mignie. Samochód tymczasem jechał wężykiem, hi hi hi.
Powrót był jeszcze ciekawszy - malutki, groszkowozielony Pyzio znów jechał zygzakiem, bo próbowałam prowadzić z głową wystawioną na zewnątrz. A za nim niosło się oburzone gdakanie (zwłaszcza na zakrętach) i smuga kurzego smrodu, bo z nerwów waliły, jak bombami.
Na wpół zaczadzona dojechałam do domu, mając 400 km. w kołach, a Dominik o mało nie wyskoczył ze skóry na widok pięciu seksownych dam. Nieco wymiętoszonych po podróży, ale jednak dam.
W podróży przeszłam z chłodnego przedwiośnia (u nas) w piękną wiosnę (w okolicach Białegostoku). Tam już zielono, dzikie śliwy kwitną, młode listeczki na drzewach... A u nas piździ, ile może i ledwo pierwsze źdźbła się zielenią i forsycje dopiero się otwierają. No i ciągle nie mogę siać! Z powodu zimna. Przygotowuję więc grządki. Najfajniej przygotowuje się przekładańce: wyrywam to, co na nich wyrosło (nie odważę się nazwać tego chwastami, bo w większości to rumianek lekarski), poruszę grabkami i gotowe. Są jednak miejsca, gdzie trzeba więcej się przyłożyć. A tu zimno, mokro i pada .... Trudno, taka gmina :)))
Od tej pory snuł się markotnie, nawet na wybieg nie wyłaził. A my nie mieliśmy jajek. Wczoraj zobaczyłam ogłoszenie, że ktoś w Siemiatyczach sprzedaje dorosłe zielononóżki, bo musi zmniejszyć ilość kur na wybiegu. No i niewiele myśląc dziś rano wsiadłam w samochód i pojechałam. Jako alternatywę mieliśmy jazdę w którąś niedzielę na giełdę zwierząt do Białegostoku - z wynikiem trudnym do przewidzenia. W najlepszym razie mielibyśmy kurczaki.
Miałam ochotę wpaść do Mamalinki, ale coś mi się pomyliło i wylądowałam w całkiem innym miejscu o tej samej nazwie. Było to trochę jak koszmar senny: na tabliczce znajoma nazwa wsi, a ja nic nie rozpoznaję.... Odczytałam to jako znak i pojechałam dalej po kury. Przejeżdżałam też przez okolice Kalinki i wyglądałam z okna, czy mi czasem gdzieś nie mignie. Samochód tymczasem jechał wężykiem, hi hi hi.
Powrót był jeszcze ciekawszy - malutki, groszkowozielony Pyzio znów jechał zygzakiem, bo próbowałam prowadzić z głową wystawioną na zewnątrz. A za nim niosło się oburzone gdakanie (zwłaszcza na zakrętach) i smuga kurzego smrodu, bo z nerwów waliły, jak bombami.
Na wpół zaczadzona dojechałam do domu, mając 400 km. w kołach, a Dominik o mało nie wyskoczył ze skóry na widok pięciu seksownych dam. Nieco wymiętoszonych po podróży, ale jednak dam.
W podróży przeszłam z chłodnego przedwiośnia (u nas) w piękną wiosnę (w okolicach Białegostoku). Tam już zielono, dzikie śliwy kwitną, młode listeczki na drzewach... A u nas piździ, ile może i ledwo pierwsze źdźbła się zielenią i forsycje dopiero się otwierają. No i ciągle nie mogę siać! Z powodu zimna. Przygotowuję więc grządki. Najfajniej przygotowuje się przekładańce: wyrywam to, co na nich wyrosło (nie odważę się nazwać tego chwastami, bo w większości to rumianek lekarski), poruszę grabkami i gotowe. Są jednak miejsca, gdzie trzeba więcej się przyłożyć. A tu zimno, mokro i pada .... Trudno, taka gmina :)))
czwartek, 3 kwietnia 2014
Nasza "terra preta"
Było to jeszcze w czasach, kiedy kopaliśmy ziemię na zagonkach, jak tradycja każe. Jak zwykle wiosna wybuchła nagle i trzeba było spieszyć się z przygotowaniem ziemi. I jak zwykle mój mąż się przesilił i nie mógł kopać, bo miał bóle kręgosłupa. Tak dziwnie się dzieje, że wiosną zawsze zapada na jakąś poważną dolegliwość...
Starałam się sama przygotować jak największą liczbę grządek, ale nie zdążyłam ze wszystkimi. W nowym warzywniku, gdzie ziemia jest gliniasta i ciężka, został całkiem spory kawałek. A ja już nie miałam sił. Patrząc wtedy na rosnące tam obficie chwasty, wpadłam na pomysł, żeby wykopane zielsko składać na tym właśnie kawałku, zamiast wozić je do kompostownika. Dorzucałam tam też popiół i resztki węgli z grilla, ale też wszystkie chwasty wyrywane przez całe lato, trawę z kosiarki, ściółkę z kurnika i od królików. Na jesieni miałam dużą pryzmę, taka 5 metrów na 3, wysoką gdzieś na metr. Przykryłam ją trochę ziemią, a w następnym roku posiałam tam dynie. Po dwóch latach miałam tam grubą warstwę żyznej ziemi, w której posadziłam truskawki. Oczywiście miała ona raczej 20 centymetrów, niż pierwotny metr. Do tej pory jest tam urodzajna ziemia, zasilana jedynie ściółką i czasem odrobiną dojrzałego kompostu.
Tak oto niechcący wpadłam na sposób uprawy bez kopania ziemi. Byłam trochę zdziwiona, kiedy kilka lat potem dowiedziałam się, że jest to najnowszy hit ogrodnictwa ekologicznego (tzn. ta metoda była znana już wcześniej, ale u nas jeszcze wtedy, czyli 15 lat temu mało popularna). Ja to zrobiłam z konieczności, ale dobrze wyszło. Może to jakoś tak jest, że jeśli jakaś idea istnieje w przestrzeni i czasie, to ludzie łapią ją nawet "z powietrza". Taka jakby transmisja myśli czy raczej idei.
Mam podwójną wygodę: nie muszę latać z chwastami na odległy kompostownik ani budować skomplikowanych wałów, kiedy nie mam czasu. Teraz w całym ogrodzie są takie miejsca "do składowania odpadków zielonych", które w następnym roku stają się grządkami. Nie muszę dawać dużo węgla, bo gliniasta ziemia sama z siebie wiąże materię organiczną. Daję go w "starym warzywniku", gdzie ziemia jest piaszczysta. Tyle, że po 16 latach takiej uprawy cały "stary warzywnik" ma grubą warstwę czarnoziemu. Tyle, że nasza pomnikowa, ogromna lipa zapuszcza podstępnie korzenie aż do połowy warzywnika i wysysa, co się da. Z tego powodu co kilka lat buduję tam nowe "przekładańce".
Oczywiście, trzeba je oczyszczać z chwastów, które na nich wyrastają. Czyli jednak pracować trzeba, nie tak, że nic się nie robi.
A właśnie, pisałam już, że nie lubię nazwy "wały permakulturowe" (z całym szacunkiem dla niejakiego Wałka). Francuzi nazywają te grządki "lasagne", bo podobnie, jak ta potrawa, składają się z wielu warstw. Utygan nazywa je "kanapki". A mnie najbardziej podoba się nazwa "przekładaniec". Jeśli będę pisać, że zrobiłam przekładaniec w ogrodzie, to zrozumiecie, o co chodzi.
A czasem na "przekładańcu" wyrastają zakochane marchewki, jak ta:
Starałam się sama przygotować jak największą liczbę grządek, ale nie zdążyłam ze wszystkimi. W nowym warzywniku, gdzie ziemia jest gliniasta i ciężka, został całkiem spory kawałek. A ja już nie miałam sił. Patrząc wtedy na rosnące tam obficie chwasty, wpadłam na pomysł, żeby wykopane zielsko składać na tym właśnie kawałku, zamiast wozić je do kompostownika. Dorzucałam tam też popiół i resztki węgli z grilla, ale też wszystkie chwasty wyrywane przez całe lato, trawę z kosiarki, ściółkę z kurnika i od królików. Na jesieni miałam dużą pryzmę, taka 5 metrów na 3, wysoką gdzieś na metr. Przykryłam ją trochę ziemią, a w następnym roku posiałam tam dynie. Po dwóch latach miałam tam grubą warstwę żyznej ziemi, w której posadziłam truskawki. Oczywiście miała ona raczej 20 centymetrów, niż pierwotny metr. Do tej pory jest tam urodzajna ziemia, zasilana jedynie ściółką i czasem odrobiną dojrzałego kompostu.
Tak oto niechcący wpadłam na sposób uprawy bez kopania ziemi. Byłam trochę zdziwiona, kiedy kilka lat potem dowiedziałam się, że jest to najnowszy hit ogrodnictwa ekologicznego (tzn. ta metoda była znana już wcześniej, ale u nas jeszcze wtedy, czyli 15 lat temu mało popularna). Ja to zrobiłam z konieczności, ale dobrze wyszło. Może to jakoś tak jest, że jeśli jakaś idea istnieje w przestrzeni i czasie, to ludzie łapią ją nawet "z powietrza". Taka jakby transmisja myśli czy raczej idei.
Mam podwójną wygodę: nie muszę latać z chwastami na odległy kompostownik ani budować skomplikowanych wałów, kiedy nie mam czasu. Teraz w całym ogrodzie są takie miejsca "do składowania odpadków zielonych", które w następnym roku stają się grządkami. Nie muszę dawać dużo węgla, bo gliniasta ziemia sama z siebie wiąże materię organiczną. Daję go w "starym warzywniku", gdzie ziemia jest piaszczysta. Tyle, że po 16 latach takiej uprawy cały "stary warzywnik" ma grubą warstwę czarnoziemu. Tyle, że nasza pomnikowa, ogromna lipa zapuszcza podstępnie korzenie aż do połowy warzywnika i wysysa, co się da. Z tego powodu co kilka lat buduję tam nowe "przekładańce".
Oczywiście, trzeba je oczyszczać z chwastów, które na nich wyrastają. Czyli jednak pracować trzeba, nie tak, że nic się nie robi.
A właśnie, pisałam już, że nie lubię nazwy "wały permakulturowe" (z całym szacunkiem dla niejakiego Wałka). Francuzi nazywają te grządki "lasagne", bo podobnie, jak ta potrawa, składają się z wielu warstw. Utygan nazywa je "kanapki". A mnie najbardziej podoba się nazwa "przekładaniec". Jeśli będę pisać, że zrobiłam przekładaniec w ogrodzie, to zrozumiecie, o co chodzi.
A czasem na "przekładańcu" wyrastają zakochane marchewki, jak ta:
środa, 2 kwietnia 2014
Terra preta
W dżungli amazońskiej ziemie są na ogół słabe, rozkład materii organicznej i jej wymywanie postępują w piorunującym tempie, dlatego wycinanie dżungli pod uprawy nie ma większego sensu - bardzo szybko ziemia na polach się wyjaławia i tylko masywne dawki sztucznych nawozów mogą zapewnić jakie takie plony... tymczasem w niektórych miejscach dżungli znaleziono całe połacie ziemi czarnej, żyznej i głębokiej.
Gleba ta nie tylko nie jałowieje, ale ciągle się odnawia. Drzewa i inne rośliny rosnące w tych miejscach są o wiele bujniejsze, niż gdzie indziej.
Przez długi czas usiłowano wyjaśnić jej powstanie w sposób naturalny, tymczasem okazało się, to przedkolumbijscy Indianie umieli "zrobić" taką ziemię, która przetrwała przez stulecia, a może nawet tysiąclecia w stanie żyzności .
Jak to zrobili? Ano wydaje się, że kopali wielkie, płytkie doły, do których wrzucali wszystkie resztki - a w tamtych czasach wszystko było organiczne. Do dołu szły kości, ości, słoma, potłuczone na drobno kamienne garnki, ludzkie i zwierzęce odchody, popiół z ognisk oraz i przede wszystkim duża ilość węgla drzewnego. Węgiel drzewny wiąże w sobie azot i substancje organiczne, chłonąc je jak gąbka. Mam wrażenie, że równie ważne są te kości i ości oraz rogi i racice - wszystko to jest źródłem powoli uwalniającego się wapnia i fosforu, obu ważnych elementów.
Tym prostym sposobem przez lata uzyskali całe hektary żyznych pól. Co więcej - te pola zachowały swoją urodzajność po dziś dzień, mimo, że otaczająca je ziemia jest jasna, kwaśna i z małą zawartością próchnicy.
Jeśli więc mamy słabą, piaszczystą glebę, to róbmy jak Indianie: kopmy w niej rowy wypełniając je materią organiczną i węglem drzewnym oraz gliną (mogą być potłuczone na proszek gliniane cegły lub doniczki).
Niektórzy wpadli na "dobry" pomysł i próbują zastąpić węgiel drzewny miałem węgla kamiennego. Moi drodzy, węgiel kamienny, mimo, że chemicznie podobny, ma zupełnie inną strukturę przestrzenną i do zrobienia terra preta nie bardzo się nadaje. W końcu sadza, grafit i diament to też czysty węgiel, ale właściwości mają zupełnie różne.
Węgiel drzewny można dość łatwo zrobić samemu z różnych drewnianych odpadów, o ile dysponuje się żelazną beczką. Filmiki instruktażowe można znaleźć w necie. Do niewielkiego ogrodu wystarczy popiół z węgielkami z kominka, ewentualnie kilka paczek węgla do grilla. Powinien on dobrze nasiąknąć substancjami azotowymi - czyli albo dodać go do obornika i włożyć do dołu, albo w jakimś naczyniu zalać gnojówką lub rozwodnionym kurzeńcem i zostawić na kilka dni.
A może zrobić po prostu jak Indianie: wykopać dół, zwalać tam wszystkie resztki i rzeczony węgiel, a kiedy będzie pełny, przykryć go ziemią i... wykopać następny.
Po kilku latach będziemy mieć własną, żyzną, czarną ziemię w miejsce piasku. Fajne, nie?
Gleba ta nie tylko nie jałowieje, ale ciągle się odnawia. Drzewa i inne rośliny rosnące w tych miejscach są o wiele bujniejsze, niż gdzie indziej.
Przez długi czas usiłowano wyjaśnić jej powstanie w sposób naturalny, tymczasem okazało się, to przedkolumbijscy Indianie umieli "zrobić" taką ziemię, która przetrwała przez stulecia, a może nawet tysiąclecia w stanie żyzności .
Jak to zrobili? Ano wydaje się, że kopali wielkie, płytkie doły, do których wrzucali wszystkie resztki - a w tamtych czasach wszystko było organiczne. Do dołu szły kości, ości, słoma, potłuczone na drobno kamienne garnki, ludzkie i zwierzęce odchody, popiół z ognisk oraz i przede wszystkim duża ilość węgla drzewnego. Węgiel drzewny wiąże w sobie azot i substancje organiczne, chłonąc je jak gąbka. Mam wrażenie, że równie ważne są te kości i ości oraz rogi i racice - wszystko to jest źródłem powoli uwalniającego się wapnia i fosforu, obu ważnych elementów.
Tym prostym sposobem przez lata uzyskali całe hektary żyznych pól. Co więcej - te pola zachowały swoją urodzajność po dziś dzień, mimo, że otaczająca je ziemia jest jasna, kwaśna i z małą zawartością próchnicy.
Jeśli więc mamy słabą, piaszczystą glebę, to róbmy jak Indianie: kopmy w niej rowy wypełniając je materią organiczną i węglem drzewnym oraz gliną (mogą być potłuczone na proszek gliniane cegły lub doniczki).
Niektórzy wpadli na "dobry" pomysł i próbują zastąpić węgiel drzewny miałem węgla kamiennego. Moi drodzy, węgiel kamienny, mimo, że chemicznie podobny, ma zupełnie inną strukturę przestrzenną i do zrobienia terra preta nie bardzo się nadaje. W końcu sadza, grafit i diament to też czysty węgiel, ale właściwości mają zupełnie różne.
Węgiel drzewny można dość łatwo zrobić samemu z różnych drewnianych odpadów, o ile dysponuje się żelazną beczką. Filmiki instruktażowe można znaleźć w necie. Do niewielkiego ogrodu wystarczy popiół z węgielkami z kominka, ewentualnie kilka paczek węgla do grilla. Powinien on dobrze nasiąknąć substancjami azotowymi - czyli albo dodać go do obornika i włożyć do dołu, albo w jakimś naczyniu zalać gnojówką lub rozwodnionym kurzeńcem i zostawić na kilka dni.
A może zrobić po prostu jak Indianie: wykopać dół, zwalać tam wszystkie resztki i rzeczony węgiel, a kiedy będzie pełny, przykryć go ziemią i... wykopać następny.
Po kilku latach będziemy mieć własną, żyzną, czarną ziemię w miejsce piasku. Fajne, nie?