W krajach słowiańskich, w tym w Polsce, znani dawniej byli znachorzy szczególnego rodzaju - specjaliści od nastawiania kości. Często byli to owczarze, choć nie zawsze. Niektórzy tłumaczą to tym, że pilnując stad, zajmując się leczeniem i ubojem zwierząt nabierali znajomości anatomii. Możliwe, ale może było inaczej - ci, którzy mieli te zdolności, wybierali taki zawód.
Podobni znachorzy istnieli (i istnieją) też we Francji, gdzie nazywano ich rebouteux lub rebouteuse, jeśli chodziło o kobietę. Ich domena działania była podobna, głównie nastawianie kości, leczenie bolących stawów itp. Stąd mam wrażenie, że większość Europy miała takich ludzi. Nie słyszałam o nich na Wyspach Brytyjskich, ale to nie znaczy, że kiedyś ich tam nie było...
W czasach przed wynalezieniem rentgena ludzie ci byli wprost bezcenni, potrafili bowiem nastawić złamane kości. Znałam w młodości pewną Holenderkę, która miała te zdolności. Zdobyła zresztą wykształcenie zgodne z nimi, bo była dyplomowaną pielęgniarką i masażystką. Twierdziła, że kiedy dotyka czyjegoś ciała, to nie czuje skóry, ale wewnętrznym wzrokiem, jakby wyczuciem, wchodzi natychmiast w mięśnie i potem dochodzi do kości. Bardzo ją to męczyło. Co dziwne, była zakonnicą, a Kościół nie tylko jej nic nie zakazywał, ale była czasem wzywana do znakomitych osobistości. Potrafiła jak mało kto zrozumieć przyczynę różnych bóli i je likwidować.
Wiem, że w Polsce też mieliśmy wiele takich osób, jak pan Teofil Grad z Markowej. Na ogół byli to ludzie o wielkiej etyce i wrażliwości, bezinteresowni i skromni. Przy tym bardzo pobożni. Wierzyli, że dostali dar, którym mają służyć ludziom. Z drugiej strony często wizyty cierpiących sprawiały, że poświęcali im tyle czasu, że brakowało im go, aby zarabiać na życie. Ludzie wiedzieli o tym i sami z siebie starali się to wynagrodzić tak, jak mogli. Bo sprawiedliwie ma być... Znachorzy często nie chcieli przyjmować pieniędzy, niektórzy nie chcieli nawet ich dotykać, inni akceptowali, ale pod warunkiem, że zostaną włożone do stojącego gdzieś z boku pudełka, a oni nie będą wiedzieć, kto i ile dał. Do dziś wiele szeptuch stosuje tę metodę, bo jednak "wart jest robotnik zapłaty swojej". Pieniądze te często przeznaczają na potrzeby cerkwi czy organizacji charytatywnych, o ile mają wystarczająco na skromne życie. Przyjmowali jednak zapłatę w naturze - żywność, pomoc w gospodarstwie itp. Często jednak służyli bezinteresownie,kiedy ktoś nie mógł im się odwdzięczyć, a nawet pomagali szczególnie biednym. Żyli godnie, ale żaden z nich nie dorobił się majątku. Mówili, że chciwość zabija dar. Dopiero różni oszuści, żerując na ludzkim cierpieniu i dobrej sławie prawdziwych znachorów zaczęli pobierać wygórowane opłaty. No i popsuli opinię tym prawdziwym... Nie mówiąc o szkodach, jakie wyrządzili ludziom.
Niektórzy z tych nastawiaczy kości i kręgarzy w swoim czasie wyemigrowali do Stanów, jak wielu innych. Amerykanie szybko docenili ich przydatność (wiadomo, zbyt intensywne galopowanie na końskim grzbiecie nie jest zdrowe dla kręgosłupa hi hi hi - kowboje musieli cierpieć często na bóle w plecach). A że Amerykanie są pragmatyczni i dobry interes nie jest zły, to szybko zinstytucjonalizowali kręgarstwo, nazwali je osteopatią i zaczęli zakładać specjalne szkoły. Podczas kiedy u nas drwiono z kręgarzy i wręcz ich prześladowano, za oceanem rozwinęło się to w szanowaną profesję. A teraz wróciło do nas na fali mody na wszystko, co amerykańskie. Może to nie tak źle, bo kiedy jeszcze mieszkałam we Francji, pomoc osteopaty okazała się bezcenna.
W młodości prowadziłam życie dość karkołomne: kilka upadków z roweru w pełnym pędzie, jeden z konia, ale za to taki, po którym byłam operowana dwa razy i kuleję do dziś, ciężkie pobicie przez "nieznanych sprawców" w czasie stanu wojennego... Nie wiem, co sprawiło, że w pewnym momencie zaczął boleć mnie kark i ramiona. Ból powiększał się mimo maści i doszło do tego, że nie mogłam poruszyć głową nawet na milimetr. Poszłam więc do naszego lekarza (a mam jakieś takie szczęście, że mimo, że korzystam z pomocy lekarskiej bardzo rzadko, to zwykle trafiam na ludzi nietuzinkowych i otwartych na różne możliwości), on kazał mi zrobić prześwietlenie i skierował do osteopaty dyplomowanego na takiej amerykańskiej uczelni. We Francji wówczas ten zawód nie był uznawany (nie wiem, jak jest teraz), więc praktykował on jako zwykły fizykoterapeuta (czyli powtarza się historia skromnych znachorów i kręgarzy). Obejrzał zdjęcie, pomacał mi kręgosłup, pouciskał trochę tu i tam po obu bokach szyi i stwierdził przemieszczenie kręgów wskutek urazu. Potem trochę rozgrzał mi szyję, znów ponaciskał i poooooociągnął, aż chrupnęło. Potem znowu kazał mi skłaniać głowę na boki, no i się udało! Po raz pierwszy od wielu miesięcy. W sumie miałam trzy zabiegi, choć lepiej byłoby mieć siedem, ale cóż, pieniądze na drzewach nie rosną, a w oficjalnym gabinecie za zabiegi płaci się oficjalną stawkę, niemałą. Tyle, że to wystarczyło. Szyję po 25 latach ciągle mam giętką i bez bólu.
Kiedy podobny wypadek zdarzył mi się już tu, w Polsce, tyle że k kręgosłupem na odcinku lędźwiowym (nie podnoście nigdy 30 worków wypełnionych na sztywno jabłkami jeden po drugim, żeby je rzucić na wagę), to przepisano mi zastrzyki z witaminy B. Ból przeszedł, ale ciągle wraca. Jak ja wtedy tęsknię za dobrym kręgarzem!
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
środa, 26 listopada 2014
poniedziałek, 24 listopada 2014
Pismo słowiańskie na ręcznikach obrzędowych
O istnieniu lub nieistnieniu pisma słowiańskiego od wieków toczą się zażarte dyskusje. Różne są teorie: że głagolica powstała na jego podstawie (byłoby to więc pismo literowo-sylabiczne), że istniały słowiańskie runy, że pisano nacięciami na drewnie, a nawet, że było to pismo węzełkowe. To ostatnie pobudzało mnie raczej do śmiechu, ale do czasu. Okazuje się, że ta właśnie hipoteza jest...bardzo prawdopodobna.
Prawdopodobnie istniało pismo słowiańskie, bo istnieją słowa na oznaczenie liter, pisma itp. na długo przed chrześcijaństwem. Dlaczego jednak nie znaleziono jego pozostałości? A może ciągle mieliśmy je przed oczami, tylko nie zwracaliśmy uwagi?
„Jestem niepiśmienna, nie umiem ani czytać, ani pisać. Cała moja nauka, moje wykształcenie – we wzorach na moich ręcznikach. Tam, jak w dobrej książce albo w kinie można dowiedzieć się o ludziach i życiu, i zwierzętach, i o słoneczku i gwiazdach opowiadałam, o zdrowiu i chorobie, o kobiecej doli i niedoli, o wszystkim co jest w życiu”
Tak mówiła pewna hafciarka ręczników obrzędowych. O ręcznikach tych pisałam już wcześniej, ale niedawno moja wiedza o nich doznała poważnego wstrząsu i pogłębienia. A to za przyczyną artykułu p. Ewy Zwierzyńskiej z "Czasopisu" ( http://czasopis.pl/los-wyhaftowany-na-plotnie-ewa-zwierzynska-2/ ). Zachęcam do przeczytania, bo jest niezwykle ciekawy.
Ręczniki obrzędowe, które nie mają nic wspólnego ze zwykłymi ręcznikami, były najprawdopodobniej znane i używane na całej Słowiańszczyźnie. Potem u Słowian Zachodnich zaginęły, ich dalekie wspomnienie pozostało tylko w haftowanych makatkach, czysto ozdobnych. Możliwe, że przyczynił się do tego kościół katolicki, ponieważ rzeczone ręczniki są przedmiotami magiczno-obrzędowymi. Zachowały się natomiast wśród Słowian prawosławnych, a nawet zyskały wstęp do cerkwi i do Świętego Kąta w domach, gdzie otaczały ikony.
Towarzyszyły człowiekowi od poczęcia do śmierci, podkreślały wszystkie ważne momenty w życiu. O ich znaczeniu i symbolice nie będę pisać, bo p. Ewa zrobiła to lepiej ode mnie.
Ale co mają ręczniki do pisma Słowian? A to, że aż do końca XIX wieku, a nawet później były haftowane we wzory krzyżykowe, najczęściej kolorem czerwonym. Mam wrażenie, że kolor zależał też od przeznaczenia lub plemienia, które go haftowało (na Ukrainie zachowały się też niebieskie lub wielokolorowe). Ale ten haft to nie był taki sobie wzorek ozdobny, jak dzisiaj przyjęto uważać. Okazuje się, że każdy motyw MIAŁ SWOJE ZNACZENIE, nie tylko symboliczne, ale dosłowne.
Tych znaczeń było o wiele więcej, znane są zresztą na Białorusi. A co to jest? Po prostu pismo, ideogramy, jak w języku chińskim. Skoro do naszych czasów dotrwało tyle znaczeń, bardzo możliwe, że dawniej było to rozwinięte o wiele bardziej. A czymże jest haft krzyżykowy, jeśli nie węzełkami na tkaninie?
Niestety, pomału zanikała umiejętność czytania tych znaków, chociaż jeszcze w okresie międzywojennym na Podlasiu zdarzały się kobiety ją znające. Pod koniec XIX wieku zaczęto też wprowadzać hafty czysto ozdobne. Ręcznik zachował swoją rolę obrzędową, przestał jednak być księgą, którą można odczytać. A przecież wcześniej nią był...
Prawdopodobnie istniało pismo słowiańskie, bo istnieją słowa na oznaczenie liter, pisma itp. na długo przed chrześcijaństwem. Dlaczego jednak nie znaleziono jego pozostałości? A może ciągle mieliśmy je przed oczami, tylko nie zwracaliśmy uwagi?
„Jestem niepiśmienna, nie umiem ani czytać, ani pisać. Cała moja nauka, moje wykształcenie – we wzorach na moich ręcznikach. Tam, jak w dobrej książce albo w kinie można dowiedzieć się o ludziach i życiu, i zwierzętach, i o słoneczku i gwiazdach opowiadałam, o zdrowiu i chorobie, o kobiecej doli i niedoli, o wszystkim co jest w życiu”
Tak mówiła pewna hafciarka ręczników obrzędowych. O ręcznikach tych pisałam już wcześniej, ale niedawno moja wiedza o nich doznała poważnego wstrząsu i pogłębienia. A to za przyczyną artykułu p. Ewy Zwierzyńskiej z "Czasopisu" ( http://czasopis.pl/los-wyhaftowany-na-plotnie-ewa-zwierzynska-2/ ). Zachęcam do przeczytania, bo jest niezwykle ciekawy.
Ręczniki obrzędowe, które nie mają nic wspólnego ze zwykłymi ręcznikami, były najprawdopodobniej znane i używane na całej Słowiańszczyźnie. Potem u Słowian Zachodnich zaginęły, ich dalekie wspomnienie pozostało tylko w haftowanych makatkach, czysto ozdobnych. Możliwe, że przyczynił się do tego kościół katolicki, ponieważ rzeczone ręczniki są przedmiotami magiczno-obrzędowymi. Zachowały się natomiast wśród Słowian prawosławnych, a nawet zyskały wstęp do cerkwi i do Świętego Kąta w domach, gdzie otaczały ikony.
Towarzyszyły człowiekowi od poczęcia do śmierci, podkreślały wszystkie ważne momenty w życiu. O ich znaczeniu i symbolice nie będę pisać, bo p. Ewa zrobiła to lepiej ode mnie.
Ale co mają ręczniki do pisma Słowian? A to, że aż do końca XIX wieku, a nawet później były haftowane we wzory krzyżykowe, najczęściej kolorem czerwonym. Mam wrażenie, że kolor zależał też od przeznaczenia lub plemienia, które go haftowało (na Ukrainie zachowały się też niebieskie lub wielokolorowe). Ale ten haft to nie był taki sobie wzorek ozdobny, jak dzisiaj przyjęto uważać. Okazuje się, że każdy motyw MIAŁ SWOJE ZNACZENIE, nie tylko symboliczne, ale dosłowne.
Tych znaczeń było o wiele więcej, znane są zresztą na Białorusi. A co to jest? Po prostu pismo, ideogramy, jak w języku chińskim. Skoro do naszych czasów dotrwało tyle znaczeń, bardzo możliwe, że dawniej było to rozwinięte o wiele bardziej. A czymże jest haft krzyżykowy, jeśli nie węzełkami na tkaninie?
Niestety, pomału zanikała umiejętność czytania tych znaków, chociaż jeszcze w okresie międzywojennym na Podlasiu zdarzały się kobiety ją znające. Pod koniec XIX wieku zaczęto też wprowadzać hafty czysto ozdobne. Ręcznik zachował swoją rolę obrzędową, przestał jednak być księgą, którą można odczytać. A przecież wcześniej nią był...
piątek, 21 listopada 2014
Dziś przez okna .....
....wchodzi zima. Śnieg ciągle prószy, otula świat. Ptaki strząsają kaskady puchu z gałązek drzew. Idę wystawić karmnik.
Sfotografowałam widoki z naszych okien, bez uładzania i kadrowania. Czyli zapraszam, powyglądajcie. Jak tu nie być zachwyconą i szczęśliwą, mając takie cuda za szybą?
A co ja zrobię, że kocham wiejską zimę? Lubię brodzić w śniegu, otulać się w chusty i swetry, wdychać ten jedyny zapach, jaki ma świeży śnieg. I wracać do ciepłego domu, do kubka ziołowych cudów, latem własnoręcznie zebranych albo i aromatycznej kawusi.
To tylko w mieście zima jest brzydka i rozchlapana.
Nie jest mi nigdy zimno, bo zawsze można wpaść do domu i się ogrzać. Zimno jest, kiedy wilgoć i wiatr wciskają się pod ubrania i nawet pod ciało, aż do kości, przy +4 stopniach. Poniżej zera nigdy mi nie zimno. Na nogi grube skarpety i niezawodne gumofilce i hulaj dusza!
A, jak powiedziała jedna stuletnia babcia, kiedy ją zapytano o receptę na długie i zdrowe życie: "Dupa w ruchu musi być!" Więc już lecę na dwór, karmnik przygotowywać, owce na spacer wypędzić, porzucać śnieżkami do celu. Może bałwana ulepię, w końcu musi być ktoś okrąglejszy ode mnie.
Sfotografowałam widoki z naszych okien, bez uładzania i kadrowania. Czyli zapraszam, powyglądajcie. Jak tu nie być zachwyconą i szczęśliwą, mając takie cuda za szybą?
A co ja zrobię, że kocham wiejską zimę? Lubię brodzić w śniegu, otulać się w chusty i swetry, wdychać ten jedyny zapach, jaki ma świeży śnieg. I wracać do ciepłego domu, do kubka ziołowych cudów, latem własnoręcznie zebranych albo i aromatycznej kawusi.
To tylko w mieście zima jest brzydka i rozchlapana.
Nie jest mi nigdy zimno, bo zawsze można wpaść do domu i się ogrzać. Zimno jest, kiedy wilgoć i wiatr wciskają się pod ubrania i nawet pod ciało, aż do kości, przy +4 stopniach. Poniżej zera nigdy mi nie zimno. Na nogi grube skarpety i niezawodne gumofilce i hulaj dusza!
A, jak powiedziała jedna stuletnia babcia, kiedy ją zapytano o receptę na długie i zdrowe życie: "Dupa w ruchu musi być!" Więc już lecę na dwór, karmnik przygotowywać, owce na spacer wypędzić, porzucać śnieżkami do celu. Może bałwana ulepię, w końcu musi być ktoś okrąglejszy ode mnie.
środa, 19 listopada 2014
Małe jest piękne (i opłacalne), czyli sposób na bezrobocie
Witam Was razem z pierwszym śniegiem, który po cichutku spadł nocą i ani myśli topnieć. Chcę też przeprosić za nieodpowiadanie na listy i nieobecność w sieci - przez dwa tygodnie miałam popsuty komputer.
Obudziła mnie jasność, jakże przyjemna po tylu ciemnych dniach! Postanowiłam więc napisać o zaczątkach jaśniejszej przyszłości, które kiełkują na całym świecie. Na przekór ciemnym wieściom, którymi jesteśmy często bombardowani.
Dzisiejsze rozważania oparłam na francuskojęzycznym artykule, zamieszczonym w Basta! http://www.bastamag.net/Bienvenue-dans-l-agriculture-de .
Istnieją też wersje tego periodyku po angielsku, hiszpańsku i włosku, ale zauważyłam, że nie wszystkie artykuły są tłumaczone, więc nie wiem, czy go znajdziecie w tych językach. W każdym razie strona jest bardzo ciekawa, obiektywna i bez zadęcia. Polecam.
We Francji sytuacja rolników jest bardzo nieciekawa. Tam już lata temu postawiono na specjalizację, ogromne fermy, nawożenie i nawadnianie, co być może generuje zyski, ale wymaga też wielkich nakładów. Powstaje też problem z regionalizacją. Np. prawie całą hodowlę świń skupiono w jednym regionie, Bretanii. Pociągnęło to za sobą zatrucie wszystkich rzek i morza gnojówką i to w stopniu alarmującym. W innych regionach rozwinięto np. tylko uprawy zbożowe lub tylko ziemniaki. Tak, że kiedy jedni topią się w gnojówce, inni cierpią na brak nawozów naturalnych do użyźniania pól. No cóż, postawiono na nawozy sztuczne (kosztowne i zatruwające ziemię). Skutek: ziemia wszędzie jest zatruta.
Ogromne fermy potrzebują ogromnych maszyn (kosztownych), a maszyny potrzebują paliwa (kosztownego i trującego). Rolnicy zmuszeni są ciągle inwestować, brać pożyczki, specjalizować się. Nic dziwnego, że większość z nich jest zadłużona po uszy. A w wyspecjalizowanych fermach wystarczy jeden nieurodzaj, suche lato lub powódź (spowodowana martwicą gleb i usuwaniem żywopłotów w celu scalenia wielkich monokultur), spadek cen czy inne zawirowania losu, żeby spowodować katastrofę. W samej tylko Francji codziennie popełnia samobójstwo co najmniej jeden zadłużony rolnik...
Nie można ziemi, która jest żywym organizmem, traktować jak maszyny. Nie można wejść w tryby wiecznego "rozwoju" i kosztownych inwestycji. Nie można rozwijać modelu rolnictwa, gdzie do wyprodukowania 1 kalorii pożywienia, zużywa się 10 do 12 kalorii paliw kopalnych, o innych kosztach nie wspominając.
Tymczasem malutkie, zrównoważone gospodarstwa, nawet zakładane przez amatorów, prosperują i nawet przynoszą zyski. Na przykład mini-gospodarstwo Charlesa i Perrine Herve-Gruyer. Oboje byli "zwierzętami miejskimi": ona - prawnik międzynarodowy, on - żeglarz i pisarz. W pewnym momencie swego życia postanowili kupić kilka hektarów ziemi w pobliżu Rouen, głównie w celu hodowania zdrowych warzyw dla siebie i swoich dzieci. Początki były trudne i kosztowne... W ciągu dwóch lat rozpłynęły się całe ich oszczędności. Widząc, że nie tędy droga, zainteresowali się ogrodnictwem permakulturowym. Jeździli, podpatrywali, czytali.
Obecnie uprawiają swoją ziemię bez maszyn, nawozów i pestycydów. Jedyny wydatek na benzynę, to od czasu do czasu transport końskiego obornika z sąsiedniej wsi, z klubu jeździeckiego. Na początku używali pługa ciągniętego przez konia, żeby przygotować ziemię, która była ugorem. Obecnie nawet to nie jest potrzebne. Na około dwóch hektarach rozciągają się grządki na wałach, inspekty, tunele. Jest staw, łąka, sady i zarośla. Żyją zwierzęta gospodarskie. Używają tylko narzędzi ręcznych, które wystarczają na lata i nie są drogie.
W 2013 roku postanowili policzyć opłacalność takiego gospodarowania. Na 1000 metrów kw. warzywnika przepracowali ok. 1400 godzin w roku, co daje ok. 4 godzin dziennie. Wyhodowali warzywa, które warte były 32 000 euro. Część spożyli sami, część sprzedali na targu. A liczyli po średnich cenach w handlu, nie po cenach warzyw ekologicznych, jakimi ich plony są. Koszty natomiast są minimalne - jeden czy dwa transporty obornika, zużycie narzędzi, trochę nasion. A, jak mówią, rok był dość słaby i pogoda niesprzyjająca. Ja bym jeszcze dodała, że na pewno zaoszczędzili niebagatelne sumy na lekarzach i "lekach".
Nawet biorąc pod uwagę klimat, który tam jest nieco łagodniejszy od naszego i nieco dłuższy sezon wegetacyjny, to wyniki są rewelacyjne.
Rozwój takich mini-gospodarstw mógłby być lekarstwem na rozrastające się bezrobocie, na marazm i beznadzieję życia na zasiłkach lub w ciągłym strachu o utratę pracy. skoro nawet amatorzy, którzy od pokoleń nie mieli z ziemią nic wspólnego, po kilku latach wysiłków mogą osiągnąć takie rezultaty, to jest to niezwykle budujące. Potrzeba tylko pasji i wiedzy, a te są osiągalne.
Ku podniesieniu ducha wszystkich, którzy planują osiedlenie się na wsi.
Gospodarstwo Herve i Perrine można też zobaczyć na filmach: https://www.youtube.com/watch?v=YBff82C8h6g#t=30 oraz https://www.youtube.com/watch?v=3TXeiTHdREA i kilka innych.
Obudziła mnie jasność, jakże przyjemna po tylu ciemnych dniach! Postanowiłam więc napisać o zaczątkach jaśniejszej przyszłości, które kiełkują na całym świecie. Na przekór ciemnym wieściom, którymi jesteśmy często bombardowani.
Dzisiejsze rozważania oparłam na francuskojęzycznym artykule, zamieszczonym w Basta! http://www.bastamag.net/Bienvenue-dans-l-agriculture-de .
Istnieją też wersje tego periodyku po angielsku, hiszpańsku i włosku, ale zauważyłam, że nie wszystkie artykuły są tłumaczone, więc nie wiem, czy go znajdziecie w tych językach. W każdym razie strona jest bardzo ciekawa, obiektywna i bez zadęcia. Polecam.
We Francji sytuacja rolników jest bardzo nieciekawa. Tam już lata temu postawiono na specjalizację, ogromne fermy, nawożenie i nawadnianie, co być może generuje zyski, ale wymaga też wielkich nakładów. Powstaje też problem z regionalizacją. Np. prawie całą hodowlę świń skupiono w jednym regionie, Bretanii. Pociągnęło to za sobą zatrucie wszystkich rzek i morza gnojówką i to w stopniu alarmującym. W innych regionach rozwinięto np. tylko uprawy zbożowe lub tylko ziemniaki. Tak, że kiedy jedni topią się w gnojówce, inni cierpią na brak nawozów naturalnych do użyźniania pól. No cóż, postawiono na nawozy sztuczne (kosztowne i zatruwające ziemię). Skutek: ziemia wszędzie jest zatruta.
Ogromne fermy potrzebują ogromnych maszyn (kosztownych), a maszyny potrzebują paliwa (kosztownego i trującego). Rolnicy zmuszeni są ciągle inwestować, brać pożyczki, specjalizować się. Nic dziwnego, że większość z nich jest zadłużona po uszy. A w wyspecjalizowanych fermach wystarczy jeden nieurodzaj, suche lato lub powódź (spowodowana martwicą gleb i usuwaniem żywopłotów w celu scalenia wielkich monokultur), spadek cen czy inne zawirowania losu, żeby spowodować katastrofę. W samej tylko Francji codziennie popełnia samobójstwo co najmniej jeden zadłużony rolnik...
Nie można ziemi, która jest żywym organizmem, traktować jak maszyny. Nie można wejść w tryby wiecznego "rozwoju" i kosztownych inwestycji. Nie można rozwijać modelu rolnictwa, gdzie do wyprodukowania 1 kalorii pożywienia, zużywa się 10 do 12 kalorii paliw kopalnych, o innych kosztach nie wspominając.
Tymczasem malutkie, zrównoważone gospodarstwa, nawet zakładane przez amatorów, prosperują i nawet przynoszą zyski. Na przykład mini-gospodarstwo Charlesa i Perrine Herve-Gruyer. Oboje byli "zwierzętami miejskimi": ona - prawnik międzynarodowy, on - żeglarz i pisarz. W pewnym momencie swego życia postanowili kupić kilka hektarów ziemi w pobliżu Rouen, głównie w celu hodowania zdrowych warzyw dla siebie i swoich dzieci. Początki były trudne i kosztowne... W ciągu dwóch lat rozpłynęły się całe ich oszczędności. Widząc, że nie tędy droga, zainteresowali się ogrodnictwem permakulturowym. Jeździli, podpatrywali, czytali.
Obecnie uprawiają swoją ziemię bez maszyn, nawozów i pestycydów. Jedyny wydatek na benzynę, to od czasu do czasu transport końskiego obornika z sąsiedniej wsi, z klubu jeździeckiego. Na początku używali pługa ciągniętego przez konia, żeby przygotować ziemię, która była ugorem. Obecnie nawet to nie jest potrzebne. Na około dwóch hektarach rozciągają się grządki na wałach, inspekty, tunele. Jest staw, łąka, sady i zarośla. Żyją zwierzęta gospodarskie. Używają tylko narzędzi ręcznych, które wystarczają na lata i nie są drogie.
W 2013 roku postanowili policzyć opłacalność takiego gospodarowania. Na 1000 metrów kw. warzywnika przepracowali ok. 1400 godzin w roku, co daje ok. 4 godzin dziennie. Wyhodowali warzywa, które warte były 32 000 euro. Część spożyli sami, część sprzedali na targu. A liczyli po średnich cenach w handlu, nie po cenach warzyw ekologicznych, jakimi ich plony są. Koszty natomiast są minimalne - jeden czy dwa transporty obornika, zużycie narzędzi, trochę nasion. A, jak mówią, rok był dość słaby i pogoda niesprzyjająca. Ja bym jeszcze dodała, że na pewno zaoszczędzili niebagatelne sumy na lekarzach i "lekach".
Nawet biorąc pod uwagę klimat, który tam jest nieco łagodniejszy od naszego i nieco dłuższy sezon wegetacyjny, to wyniki są rewelacyjne.
Rozwój takich mini-gospodarstw mógłby być lekarstwem na rozrastające się bezrobocie, na marazm i beznadzieję życia na zasiłkach lub w ciągłym strachu o utratę pracy. skoro nawet amatorzy, którzy od pokoleń nie mieli z ziemią nic wspólnego, po kilku latach wysiłków mogą osiągnąć takie rezultaty, to jest to niezwykle budujące. Potrzeba tylko pasji i wiedzy, a te są osiągalne.
Ku podniesieniu ducha wszystkich, którzy planują osiedlenie się na wsi.
Gospodarstwo Herve i Perrine można też zobaczyć na filmach: https://www.youtube.com/watch?v=YBff82C8h6g#t=30 oraz https://www.youtube.com/watch?v=3TXeiTHdREA i kilka innych.