Skupiam się ostatnio na celebrowaniu każdego dnia, na przeżyciu, stąd mało mnie na blogach. Trwający prawie rok bałagan pożarowo-remontowy, choroba płuc, którą złapałam po pożarze i kilka innych zdarzeń sprawiły, że czuję się bardzo krucha i zmęczona. Stąd celebracja i świętowanie każdego dnia, niespiesznie i z uwagą.
Odkryłam gimnastykę Qigong (to część Tai-Chi). To gimnastyka lecznicza, odpowiednia dla wszystkich. Bardzo mi pomaga na bóle w plecach, ale nie tylko. To jest jak medytacja w ruchu, po skończeniu seansu człowiek czuje się jednocześnie uspokojony i pełen dobrej energii, myśli są jaśniejsze, a jednocześnie zasypia się łatwiej. Widzę sporo podobieństw między tą gimnastyką, a kaligrafią. Z pozoru wydają się łatwe i proste, a są niezwykle złożone. Podobnie można w nieskończoność cyzelować każdy ruch, każdą kreskę. I podobnie uruchamiają coś niezwykłego w moim mózgu, jakieś nowe miejsca, nowe możliwości.
Przygotowuję dania z warzyw, celebruję herbatki ziołowe i owocowe, dobre książki, ogień w nowym piecu. Dziś zrobiłam bardzo pożywne danie z samych warzyw: ziemniaki, cebula, dynia, fasolka. Doprawione ziołami, różową solą kłodawską i śmietaną. Nawet mój mąż, wielki zwolennik mięsa, przyznał, że najadł się do syta.
Pierre ma teraz zajęcie przy wycinaniu młodych olch i cięciu ich na klocki do pieca. Dostał ode mnie krajzegę, więc robota idzie szybko i jest mniej męcząca. Olchy odrosną w formie krzewów, a my za jakieś 2 lata będziemy mieli górę opału. Dobrze, że mąż ma zajęcie, bo brak zajęć na świeżym powietrzu jest dla niego nie do zniesienia. Czytanie książek stało się problematyczne, odkąd wzrok mu się pogarsza. Natomiast ani przy telewizorze ani przy audiobookach nie wysiedzi zbyt długo. W wieku 80 lat jest żywotny i silny bardziej, niż wielu 50-latków.
Właśnie Pierre przyniósł mi przed świętami nowinę, że nasz staw jest pełny tak, że się przelewa. Dziwne to bardzo, bo długotrwała susza sprawiła, że wody są niskie. Zaledwie kilka dni wcześniej widziałam staw wypełniony dość skromnie. Poszliśmy razem, żeby sprawdzić. Rzeczywiście lustro wody podniosło się co najmniej o metr. Dziwy, bo nie było opadów. No to robimy przegląd okolicy. Idąc wałem oddzielającym staw od strumyka słyszę szum wodospadu i już wiem, komu zawdzięczamy ten nieoczekiwany przybór wody. Bobry! Mąż ich nie lubi, bo powalają mu zasadzone przez niego drzewa, ale ja mam dla nich pełną podziwu czułość. No bo jak ich nie podziwiać? Odkryły rurę, którą pan kopiący nam staw zainstalował w wale. Zainstalował niezbyt mądrze, nieco zbyt wysoko. Niby miała służyć do napełniania stawu przy niskiej wodzie, ale jak woda była niska to i w strumieniu też jej było niewiele. Bez sensu. A przy wysokiej wodzie ryby uciekały nią ze stawu. Lata temu zatkałam tę rurę i zapomniałam o niej. A tu bobry ją wyczaiły, oczyściły, zbudowały porządną tamę na strumieniu, spiętrzyły wodę i wypełniły staw. Rzecz wspaniała przy takiej suszy! Wokół stawu pełno śladów bobrowania: całe drogi i ścieżki wydeptane do zarośli wierzb-samosiejek, stos gałęzi w stawie "na zaś", inne drogi i dróżki w różnych kierunkach. Wierzb nam nie szkoda, niech jedzą na zdrowie. Bóbr też musi z czegoś żyć. Tym bardziej, że już pokolenia ich formowały te zarośla w gąszcz krzewów. Ścinają mądrze - nigdy wszystkich konarów na pniaku, zawsze zostawiają co najmniej 2 na przyszłość. A retencja wody przy tej suszy jest czymś bardzo pożądanym.
Obserwuję ptaki w karmniku. Ludzie sobie puszczają filmiki z takimi ptakami na uspokojenia, podobnie jak filmiki z trzaskającym ogniem czy szumiącą wodą. A ja mam to na żywo. Chyba mogę nazywać się szczęściarą.