No nie, o mało nie zeszłam na zawał przez tego kociaka! Jeśli idzie o zwierzęta, to już któryś raz, ale tym razem bardzo bolesny, bo podszyty winą.
Otóż Karmelek zgubił się na całe 3 dni i noce! Szukałam, wołałam, wstawałam każdej nocy po 10 razy, żeby wyjrzeć na dwór. W końcu zaczęłam ryczeć. Żałowałam, że go nie odjajeczniłam wcześniej, ale on jeszcze młodziutki, dopiero szósty miesiąc ma, chciałam jeszcze ciut poczekać. Wprawdzie wyrósł wielki, prawie już tak duży, jak Marszałek, który sam jest dużym kotem, ale dla mnie to ciągle to kociąteczko, które jeszcze przed Bożym Narodzeniem mieściło się na dłoni i spało wtulone w zagłębienie między uchem, a obojczykiem. Ha, któregoś dnia "kociąteczko" próbowało znowu się tak ułożyć, wszedł mu kawałek doopki, a mówiąc ściślej jedno udo. Reszta kota leżała na mnie, sięgając łapkami do pępka. Czyli już chyba czas, a ja jeszcze tego nie zrobiłam.
No i poszło kociąteczko w świat, a w domu rozpacz. Wrócił dzisiaj, późnym rankiem - cały, zdrowy i niegłodny. Przywitania nam zrobił gorące, mizianiu, barankom i ocieraniu nie było końca. Coś tam podjadł dla porządku, ale jak na jego możliwości niewiele, ot, żeby pokazać, że nie jest chory. Teraz śpi na moim łóżku. Ani chybi wprosił się do kogoś w gościnę, dał się karmić i podziwiać i zwiał do domu przy pierwszej okazji. Ruda Mordeczka Zdradziecka!
Zaraz po niedzieli, najszybciej jak tylko się da, pojedzie do weterynarza zostawić swoje klejnoty. Nie chcę przeżywać tego po raz drugi! A kocurki wysterylizowane trzymają się domu, najlepszym przykładem jest Marszałek P. Za to wczoraj zdybałam go na kalenicy dachu, siedział jak czarna figurka kota i gapił się w zachodzące słońce. Nasz dom jest bardzo wysoki, mimo, że parterowy, ale co to było dla Marszałka! Przynajmniej jednak zostaje w pobliżu i grzecznie wraca na noc do ciepełka.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
niedziela, 25 marca 2018
czwartek, 22 marca 2018
Nieudane przeganianie Marzanny i czemu nie mogę planować
Chcieliśmy tradycyjnie świętować pierwszy dzień wiosny, paląc ognisko, w którym mieliśmy podpalić Marzannę,a następnie utopić ją w stawie. Czyli ognisko miało być nad stawem. Chcieliśmy pozbyć się wszystkiego, co zastarzałe, zimne, złe, a wyszło, jak wyszło.....
Po pierwsze mój mąż ma momenty, kiedy zachowuje się trochę dziwnie, no cóż podeszły wiek ma swoje prawa. Poza tym, jako dziecko miasta i ciepłego klimatu, nie ma wyczucia tutejszej przyrody i zjawisk w niej zachodzących. Dość, że pięknie przygotował ognisko, ale go nie zabezpieczył, wychodząc z założenia, że jest mokro, bo rzeka wylała, a w czasie odwilży grunt był przesiąknięty wodą. Tyle, że nie zauważył, że jest całkiem spory mróz, który wszelką wilgoć zamroził, jasne słońce i wiatr. To jakoś mu się nie skojarzyło, a szkoda. Dość, że zapalił ognisko wcześniej, wiatr powiał i poooszło po wyschniętej trawie! Jak burza.
Ja w tym czasie spokojnie pracowałam przy biurku, potem robiłam obiad, cały czas będąc po wschodniej stronie domu i nic nie widząc. Dopiero telefon sąsiada, spanikowanego tym "wypalaniem łąk"w biały dzień i na oczach wszystkich, sprawił, że wyszłam przed dom i spojrzałam na zachód. A tam obraz nędzy i rozpaczy - ogromny szmat łąk, nie tylko naszych, wypalony. Pierre, podobny bardziej do diabła, niż do człowieka, biega gorączkowo i gasi, co może - albo deptając, albo lejąc wodę z wiadra. Czarny na twarzy od sadzy, w popalonej kurtce i spodniach, w gumowych butach spieczonych miejscami do cna, a przy tym mokrych, bo przechodził przez strumień, który ogień przeskoczył po bujnych turzycach, leje łzy nad młodymi drzewkami, które posadził w zeszłym roku i które ucierpiały od ognia.
Ktoś zaalarmował straż pożarną, przyjechali już po wszystkim, zobaczyli tę kupkę nieszczęścia, którą stał się mój mąż, pięknie ułożone ognisko, które nawet się nie zapaliło porządnie i dali mu pouczenie. Zrozumieli, że to był wypadek.
W domu, kiedy Pierre już się trochę odmył i ochłonął, okazało się, że ma pęcherze na stopach - poparzył je, zadeptując ogień.
Sprawdziliśmy - żadne większe zwierzę nie ucierpiało, czyli żaden jeż, zajączek ani ptak. Przynajmniej tyle.
A najlepsze w tym jest, że nikt z okolicznych mieszkańców nie uwierzy, że to naprawdę nieumyślnie.....
Czyli człowiek planuje, a wychodzi, jak wychodzi. Ja też ciągle coś robię w międzyczasie, który musi być bardzo pojemny. Ot, choćby dzisiaj - przygotowując obiad chciałam wynieść kurom ususzone i utłuczone na proszek skorupki od jajek - ot, moment, mgnienie oka. Okazało się, że kury domagają się jeść i pić, bo mąż dał im karmę i wodę wewnątrz, a one jak na złość spędzają cały czas na dworze, mimo, że popaduje. No to za konewkę i po wodę, do kurnika, po karmę. Kto wie, jakie są u nas odległości między budynkami, to wie, że zabiera to trochę czasu. Owce, które wypuszczamy codziennie nawet teraz, zwykle cały dzień spędzają na pastwisku, a do obórki schodzą dopiero ze zmierzchem, na solidną porcję siana i wody. A tutaj, nie wiem, czy z powodu pogody, czy zdegustowane spalenizną, stoją przy zamknięciu i meczą wniebogłosy, że chcą do obórki. Więc znowu: nanieść siana i wody, przyprowadzić łowiecki, pogadać z nimi, zamknąć. Jedna z nich wyraźnie kuleje, tak jakoś dziwnie. Patrzę bliżej, a ona ma drut okręcony wokół tylnej łapki. Musieliśmy gdzieś zgubić kawałek takiego grubego, mocnego drutu, który używamy do grodzenia.
Na szczęście, będąc w ciasnej obórce i nie mając za bardzo wyjścia, nie panikowała i nie wariowała, dała mi grzecznie nóżkę i zaczęło się rozplątywanie. Dobra, drut zdjęty, ja śmierdząca od przytulania się do runa, owca zadowolona gryzie siano. Idę do domu. A tu ptaki koło karmnika kręcą się jak szalone. No tak, zjadły już poranną porcję. Czyli przynieść słonecznika.
Tak to wychodząc na minutkę, wróciłam do domu prawie po godzinie. Weź tu człowieku i rób sobie rozkład zajęć, a i tak nigdy nie wiesz, co wyniknie. Tyle, że ja lubię to życie, zadowolone zwierzaki, poczucie spełnionego obowiązku. Tyle, że mąż musiał czekać długo na obiad i warczał, bo głodny był.
Po pierwsze mój mąż ma momenty, kiedy zachowuje się trochę dziwnie, no cóż podeszły wiek ma swoje prawa. Poza tym, jako dziecko miasta i ciepłego klimatu, nie ma wyczucia tutejszej przyrody i zjawisk w niej zachodzących. Dość, że pięknie przygotował ognisko, ale go nie zabezpieczył, wychodząc z założenia, że jest mokro, bo rzeka wylała, a w czasie odwilży grunt był przesiąknięty wodą. Tyle, że nie zauważył, że jest całkiem spory mróz, który wszelką wilgoć zamroził, jasne słońce i wiatr. To jakoś mu się nie skojarzyło, a szkoda. Dość, że zapalił ognisko wcześniej, wiatr powiał i poooszło po wyschniętej trawie! Jak burza.
Ja w tym czasie spokojnie pracowałam przy biurku, potem robiłam obiad, cały czas będąc po wschodniej stronie domu i nic nie widząc. Dopiero telefon sąsiada, spanikowanego tym "wypalaniem łąk"w biały dzień i na oczach wszystkich, sprawił, że wyszłam przed dom i spojrzałam na zachód. A tam obraz nędzy i rozpaczy - ogromny szmat łąk, nie tylko naszych, wypalony. Pierre, podobny bardziej do diabła, niż do człowieka, biega gorączkowo i gasi, co może - albo deptając, albo lejąc wodę z wiadra. Czarny na twarzy od sadzy, w popalonej kurtce i spodniach, w gumowych butach spieczonych miejscami do cna, a przy tym mokrych, bo przechodził przez strumień, który ogień przeskoczył po bujnych turzycach, leje łzy nad młodymi drzewkami, które posadził w zeszłym roku i które ucierpiały od ognia.
Ktoś zaalarmował straż pożarną, przyjechali już po wszystkim, zobaczyli tę kupkę nieszczęścia, którą stał się mój mąż, pięknie ułożone ognisko, które nawet się nie zapaliło porządnie i dali mu pouczenie. Zrozumieli, że to był wypadek.
W domu, kiedy Pierre już się trochę odmył i ochłonął, okazało się, że ma pęcherze na stopach - poparzył je, zadeptując ogień.
Sprawdziliśmy - żadne większe zwierzę nie ucierpiało, czyli żaden jeż, zajączek ani ptak. Przynajmniej tyle.
A najlepsze w tym jest, że nikt z okolicznych mieszkańców nie uwierzy, że to naprawdę nieumyślnie.....
Czyli człowiek planuje, a wychodzi, jak wychodzi. Ja też ciągle coś robię w międzyczasie, który musi być bardzo pojemny. Ot, choćby dzisiaj - przygotowując obiad chciałam wynieść kurom ususzone i utłuczone na proszek skorupki od jajek - ot, moment, mgnienie oka. Okazało się, że kury domagają się jeść i pić, bo mąż dał im karmę i wodę wewnątrz, a one jak na złość spędzają cały czas na dworze, mimo, że popaduje. No to za konewkę i po wodę, do kurnika, po karmę. Kto wie, jakie są u nas odległości między budynkami, to wie, że zabiera to trochę czasu. Owce, które wypuszczamy codziennie nawet teraz, zwykle cały dzień spędzają na pastwisku, a do obórki schodzą dopiero ze zmierzchem, na solidną porcję siana i wody. A tutaj, nie wiem, czy z powodu pogody, czy zdegustowane spalenizną, stoją przy zamknięciu i meczą wniebogłosy, że chcą do obórki. Więc znowu: nanieść siana i wody, przyprowadzić łowiecki, pogadać z nimi, zamknąć. Jedna z nich wyraźnie kuleje, tak jakoś dziwnie. Patrzę bliżej, a ona ma drut okręcony wokół tylnej łapki. Musieliśmy gdzieś zgubić kawałek takiego grubego, mocnego drutu, który używamy do grodzenia.
Na szczęście, będąc w ciasnej obórce i nie mając za bardzo wyjścia, nie panikowała i nie wariowała, dała mi grzecznie nóżkę i zaczęło się rozplątywanie. Dobra, drut zdjęty, ja śmierdząca od przytulania się do runa, owca zadowolona gryzie siano. Idę do domu. A tu ptaki koło karmnika kręcą się jak szalone. No tak, zjadły już poranną porcję. Czyli przynieść słonecznika.
Tak to wychodząc na minutkę, wróciłam do domu prawie po godzinie. Weź tu człowieku i rób sobie rozkład zajęć, a i tak nigdy nie wiesz, co wyniknie. Tyle, że ja lubię to życie, zadowolone zwierzaki, poczucie spełnionego obowiązku. Tyle, że mąż musiał czekać długo na obiad i warczał, bo głodny był.
środa, 14 marca 2018
Zadbajmy o glebę - mądrze
Zbliża się wiosna i większość z nas już przebiera nóżkami, żeby jak najszybciej zająć się swoimi ogrodami. Już wysiewamy pomidorki i papryki oraz inne dobroci, już wyglądamy krokusów i przebiśniegów.
To dobry moment, żeby przemyśleć i ostatecznie zaplanować, jak dbać o naszą glebę, bo to ona jest podstawą dobrych plonów. Staramy się, żeby zrobić to jak najlepiej, szukamy. Chcemy dać jej to, co najlepsze. To normalne.Martwimy się, czy dostarczamy je wszystko, czego potrzebuje. Czasem z tej potrzeby doskonałości wpadamy jednak w sidła: kupujemy bardzo drogie preparaty, przekonani o ich cudownym działaniu. Na ogół działają one cudownie na pojemność kieszeni ich sprzedawców, a naszej glebie nie są potrzebne. Utrzymują w nas mniemanie, że za pieniądze dajemy to, co dobre i naszą zależność od innych. Dla mnie dążenie do samowystarczalności obejmuje także tę dziedzinę.
Na ogół te środki nie szkodzą, niepotrzebnie tylko drenują kieszeń.
Zanim kupimy jakiś "cudowny i ekologiczny" środek do poprawienia żyzności gleby, zastanówmy się. Pierwsza rzecz, to znajomość własnej gleby i znajomość zachodzących w niej procesów. A te są bardzo złożone. Biorą w nich udział najrozmaitsze organizmy, minerały, powietrze, rośliny, resztki organiczne itp... Im bardziej żywa gleba, tym więcej mieszkańców posiada. Właśnie duża część bytujących w niej mikroorganizmów, to tzw EM-y. Naturalne, nasze i przystosowane do środowiska. Tymczasem wiele osób ulega marketingowi i kupuje za ciężkie pieniądze EM-y wyhodowane w laboratorium. Gdybyśmy mieszkali na martwej planecie, to miało by sens, natomiast u nas w ogrodach bytują jeszcze nasze naturalne mikroorganizmy. Jeśli chcemy mieć ich więcej, to najlepiej zapewnić im jak najlepsze warunki, po prostu. Wtedy w zwykłym wyciągu z kompostu będzie więcej EM-ów, niż w kupnej butelce. Pozostaje jeszcze pytanie, jakie szczepy bakterii znajdują się w tych butelkach i czy przypadkiem nie okażą się szkodliwe na dłuższą metę, chociażby jako organizmy inwazyjne. Nawet jeśli nie, to po co płacić za coś, co mamy za darmo? Na dokładkę nie wiadomo czy taki masywny dopływ obcych mikroorganizmów nie zaburzy równowagi w glebie. Oraz czy nie będą one zachowywać się jak rośliny inwazyjne, czyli wypierać nasze, rodzime, ze szkodą dla środowiska.
Same mikroorganizmy nie zapewnią jednak żyzności gleby, żyzność zapewnia humus, czyli wynik rozkładu materii organicznej. Mikroorganizmy tylko przyspieszają ten rozkład.Stosowanie więc EM-ów nie poprawi w czarodziejski sposób żyzności gleby, jeśli nie dostarczymy im tego, co mogą rozkładać. Czyli reklamowanie tego produktu jako nawozu jest kłamstwem. A jeśli już dostarczymy do ogrodu materię organiczną, to nasze własne, darmowe EM-y tak nam się rozmnożą, że hej! Twierdzi się, że kupne EM-y są zupełnie bezpieczne, ale skoro skłamano w jednym, to czy można ufać w innych sprawach?
Ktoś inny sprzedaje sprasowany węgiel brunatny połączony z mączką z granitów czy bazaltów. O ile mączka jest na niektórych glebach bardzo przydatna, to węgiel jest zupełnie niepotrzebny i nawet nieprzyswajalny w takiej postaci. Na naszych terenach, gdzie granitów i bazaltów jest w bród, nie ma potrzeby stosowania tych mączek. No, chyba jako środka na szkodniki. Przydadzą się natomiast tam, gdzie nie ma kamieni. Chociaż.... drzewa sięgają często korzeniami aż do skały macierzystej, tam wydzielina z korzeni rozpuszcza tę skałę i pobiera potrzebne pierwiastki, które następnie wbudowuje w drewno i liście.
Natomiast węgiel jest zbędny. Wszystkie organizmy żywe bazują na węglu, dlatego naszej glebie wystarczy ten, który jest zawarty w ściółce i kompoście.
Co warto więc kupić na prezent naszej glebie?
- jeśli jest kwaśna, to dolomit albo popiół drzewny
- jeśli jest zlewna i zasadowa - mączkę granitową, chociaż bez niej też można się obejść
- można kupić suszone wodorosty morskie lub po prostu resztki ryb i skorupiaków morskich ze względu na zawartość jodu, którego na większości terenu Polski brakuje w glebie, można też podlewać kompost bardzo rozcieńczonym roztworem jodyny
- na pewno i DLA KAŻDEJ GLEBY dobrze jest kupić furę GNOJU, jakiegokolwiek, najlepiej z gwarancją, że nie zawiera antybiotyków i innych świństw. Tu dość dobrym źródłem są stajnie końskie, bo konie bardzo rzadko faszerowane są świństwami, w przeciwieństwie do krów. Ale jeśli ktoś ma dostęp do krowiego nawozu z hodowli ekologicznej, to jest on najlepszy ze wszystkich
- każdej glebie przyda się też bela SIANA jako ściółki. Siano jest lepsze od słomy, bo nie jest dosuszane rondupem i jako że ścina się je zielone, zawiera o wiele więcej substancji odżywczych i mikroelementów
- słoma też jest bardzo przydatna, zwłaszcza w połączeniu z gnojem.
- nasiona zielonego nawozu zawierającego rośliny motylkowe (bobowate, jak je teraz nazywają), bo współpracują one z bakteriami, wiążącymi azot z powietrza.
Większość tych dobroci dla gleby możemy zdobyć sami.
To dobry moment, żeby przemyśleć i ostatecznie zaplanować, jak dbać o naszą glebę, bo to ona jest podstawą dobrych plonów. Staramy się, żeby zrobić to jak najlepiej, szukamy. Chcemy dać jej to, co najlepsze. To normalne.Martwimy się, czy dostarczamy je wszystko, czego potrzebuje. Czasem z tej potrzeby doskonałości wpadamy jednak w sidła: kupujemy bardzo drogie preparaty, przekonani o ich cudownym działaniu. Na ogół działają one cudownie na pojemność kieszeni ich sprzedawców, a naszej glebie nie są potrzebne. Utrzymują w nas mniemanie, że za pieniądze dajemy to, co dobre i naszą zależność od innych. Dla mnie dążenie do samowystarczalności obejmuje także tę dziedzinę.
Na ogół te środki nie szkodzą, niepotrzebnie tylko drenują kieszeń.
Zanim kupimy jakiś "cudowny i ekologiczny" środek do poprawienia żyzności gleby, zastanówmy się. Pierwsza rzecz, to znajomość własnej gleby i znajomość zachodzących w niej procesów. A te są bardzo złożone. Biorą w nich udział najrozmaitsze organizmy, minerały, powietrze, rośliny, resztki organiczne itp... Im bardziej żywa gleba, tym więcej mieszkańców posiada. Właśnie duża część bytujących w niej mikroorganizmów, to tzw EM-y. Naturalne, nasze i przystosowane do środowiska. Tymczasem wiele osób ulega marketingowi i kupuje za ciężkie pieniądze EM-y wyhodowane w laboratorium. Gdybyśmy mieszkali na martwej planecie, to miało by sens, natomiast u nas w ogrodach bytują jeszcze nasze naturalne mikroorganizmy. Jeśli chcemy mieć ich więcej, to najlepiej zapewnić im jak najlepsze warunki, po prostu. Wtedy w zwykłym wyciągu z kompostu będzie więcej EM-ów, niż w kupnej butelce. Pozostaje jeszcze pytanie, jakie szczepy bakterii znajdują się w tych butelkach i czy przypadkiem nie okażą się szkodliwe na dłuższą metę, chociażby jako organizmy inwazyjne. Nawet jeśli nie, to po co płacić za coś, co mamy za darmo? Na dokładkę nie wiadomo czy taki masywny dopływ obcych mikroorganizmów nie zaburzy równowagi w glebie. Oraz czy nie będą one zachowywać się jak rośliny inwazyjne, czyli wypierać nasze, rodzime, ze szkodą dla środowiska.
Same mikroorganizmy nie zapewnią jednak żyzności gleby, żyzność zapewnia humus, czyli wynik rozkładu materii organicznej. Mikroorganizmy tylko przyspieszają ten rozkład.Stosowanie więc EM-ów nie poprawi w czarodziejski sposób żyzności gleby, jeśli nie dostarczymy im tego, co mogą rozkładać. Czyli reklamowanie tego produktu jako nawozu jest kłamstwem. A jeśli już dostarczymy do ogrodu materię organiczną, to nasze własne, darmowe EM-y tak nam się rozmnożą, że hej! Twierdzi się, że kupne EM-y są zupełnie bezpieczne, ale skoro skłamano w jednym, to czy można ufać w innych sprawach?
Ktoś inny sprzedaje sprasowany węgiel brunatny połączony z mączką z granitów czy bazaltów. O ile mączka jest na niektórych glebach bardzo przydatna, to węgiel jest zupełnie niepotrzebny i nawet nieprzyswajalny w takiej postaci. Na naszych terenach, gdzie granitów i bazaltów jest w bród, nie ma potrzeby stosowania tych mączek. No, chyba jako środka na szkodniki. Przydadzą się natomiast tam, gdzie nie ma kamieni. Chociaż.... drzewa sięgają często korzeniami aż do skały macierzystej, tam wydzielina z korzeni rozpuszcza tę skałę i pobiera potrzebne pierwiastki, które następnie wbudowuje w drewno i liście.
Natomiast węgiel jest zbędny. Wszystkie organizmy żywe bazują na węglu, dlatego naszej glebie wystarczy ten, który jest zawarty w ściółce i kompoście.
Co warto więc kupić na prezent naszej glebie?
- jeśli jest kwaśna, to dolomit albo popiół drzewny
- jeśli jest zlewna i zasadowa - mączkę granitową, chociaż bez niej też można się obejść
- można kupić suszone wodorosty morskie lub po prostu resztki ryb i skorupiaków morskich ze względu na zawartość jodu, którego na większości terenu Polski brakuje w glebie, można też podlewać kompost bardzo rozcieńczonym roztworem jodyny
- na pewno i DLA KAŻDEJ GLEBY dobrze jest kupić furę GNOJU, jakiegokolwiek, najlepiej z gwarancją, że nie zawiera antybiotyków i innych świństw. Tu dość dobrym źródłem są stajnie końskie, bo konie bardzo rzadko faszerowane są świństwami, w przeciwieństwie do krów. Ale jeśli ktoś ma dostęp do krowiego nawozu z hodowli ekologicznej, to jest on najlepszy ze wszystkich
- każdej glebie przyda się też bela SIANA jako ściółki. Siano jest lepsze od słomy, bo nie jest dosuszane rondupem i jako że ścina się je zielone, zawiera o wiele więcej substancji odżywczych i mikroelementów
- słoma też jest bardzo przydatna, zwłaszcza w połączeniu z gnojem.
- nasiona zielonego nawozu zawierającego rośliny motylkowe (bobowate, jak je teraz nazywają), bo współpracują one z bakteriami, wiążącymi azot z powietrza.
Większość tych dobroci dla gleby możemy zdobyć sami.