Na wsi wszystko jest na odwrót, zima to wakacje błogie i leniwe, a latem trzeba zasuwać jak mały samochodzik, a i tak nie nadąża się ze wszystkim. Czyli na siwrut wywrót, niż u miastowych. Teraz jest nawał pracy i mało czasu na nią. Z siłami też różnie bywa, ale latem jakoś szybciej się odpoczywa również, mała drzemka w środku dnia zapewnia regenerację sił.
Na przykład dzisiaj, ale najpierw wczoraj. Wczoraj robiłam sok z białych porzeczek w sokowniku. Wlałam w butelki, a owoce zostawiłam, żeby ściekły z resztki soku - będzie na szybki użytek. Wczoraj też przytargałam z lasu dwa kosze kurek, które zaczęłam obierać, podczas, kiedy robił się sok. Zbieranie było epickie, bo duszny upał wygonił na łów wszystkie komary i inne brzęczące towarzystwo. Tenże upał spowodował, że wypociłam z siebie kilka litrów wody, całe ubranie było mokre, jak z pralki. Mimo to byłam zadowolona, wiadomo, grzybiarze to specjalny rodzaj ludzi, jak "mają branie", to nic ich nie zatrzyma. A tak w ogóle, to pomijając komary, w lesie jest cudownie. Jestem chyba jakimś leśnym stworzeniem, bo zawsze wracam stamtąd w znakomitym humorze, oczarowana, spokojna i rozluźniona. Po przyjściu do domu prysznic, chwila odpoczynku z nogami w górze. Oj, bolą mnie coraz bardziej i nie daj bóg, niedługo mogą odmówić noszenia mnie, bo coraz trudniej mi chodzić. Ale na razie daję radę, więc korzystam.
Dziś rano musieliśmy jechać do miasta, zakupy i pierdylion różnych spraw, w tym wyłamana część od kosiarki. Pisałam już, że nie lubię miasta? No to potwierdzam. Gorąco, nogi i plecy bolą, w głowie się kręci, wkoło tłumy zirytowanych ludzi. Beton, smród spalin i kanalizacji. Ale czasem trzeba. No bo nie wszystko chce wyrosnąć w ogrodzie. No i widziałam kobiety sprzedające na targu kurki po 10 zł. za niewielki plastykowy pojemnik i kilkanaście grzybków na krzyż. No to ile zarobiłam wczoraj? Co najmniej 200 - 300 zł. tyle, że nie materialna wartość jest ważna, ale to poczucie samodzielności. I przyjemność ze zbierania, a jednocześnie zaopatrywania rodziny w dobre rzeczy.
Po powrocie padłam znów ciepłym plackiem, bo wczorajsze chodzenie po lesie odzywało się jeszcze w kościach, a dołożyło się ganianie po mieście. Ale nie można latem długo leniuchować, jak tylko poczułam powrót energii, pognałam do roboty. Nastawiłam ocet z wytłoków porzeczkowych. Nakarmiłam kurczaki kilka razy. Przyniosłam warzywa z ogrodu, oczyściłam i przygotowałam. Wyczyściłam większość grzybów (część zrobiłam już wczoraj) dzieląc je na: duże do słoików, mniejsze do słoików, małe i połamane do smażenia. Umyłam wszystkie grzyby w kilku wodach. Przygotowałam słoiki, zalewę z marchewką, cebulą i zielem angielskim, na słodko-kwaśno, bo do kurek taka bardzo pasuje. Zalałam grzyby w słoikach zalewą i wstawiłam do pieca do pasteryzacji. W tym czasie zrobiłam faszerowaną cukinię z ryżem, mięsem i sosem kurkowym. Wyjęłam słoiki, a wstawiłam cukinię. Usmażyłam te grzyby, które były do usmażenia. Umyłam sterty naczyń.
No i mamy już noc, a w domu ciągle bałagan i ogródek nie wypielony, hej!
Odkąd tu mieszkamy, to lato własnie kojarzy mi się z takim przyspieszeniem. Nadchodzą jedne za drugimi wspaniałe dary lata. Obfitość! Nie można ich zmarnować, więc człowiek ma ochotę się sklonować co najmniej trzykrotnie. Ale jest też radość i satysfakcja z zapełniającej się spiżarni, ze wzrastającej samowystarczalności. No, tak zupełnie samowystarczalni to pewnie nie będziemy nigdy, ale coraz więcej mamy swojej żywności i zapasów na zimę.
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
wtorek, 25 lipca 2017
poniedziałek, 17 lipca 2017
W dżungli
Zaginęłam w dżungli, jaką stał się nasz ogród. Wprawdzie chłodne lato nieco opóźnia wegetację - np. w zeszłym roku miałam pomidory już na początku lipca, a tym są jeszcze zupełnie zielone, ale duża ilość opadów spowodowała, że wszystko rozrasta się niezwykle bujnie. Przepadłam w tej zieloności, nie wiem, w co włożyć ręce: czy zbiory i konserwowanie, czy plewienie, czy podwiązywanie pomidorów.
Nauczyłam się w końcu przesyłać zdjęcia z aparatu męża na komputer, żmudne to i długie, ale mogę udokumentować moje zaginięcie i pokazać Wam zdjęcia jeszcze cieplutkie, dzisiejsze. Tak to wygląda w pochmurny, chłodny dzień, natomiast w słońcu iskrzy się kolorami.
Lawenda właśnie kwitnie, dojrzała do zbiorów. Wysyp ziół jest w tej chwili - na herbatki, na leczenie, na zapachowe poduszeczki. Czy mówiłam już, że chciała bym móc się sklonować, żeby ze wszystkim nadążyć?
Groszek zielony obrodził, jak chyba jeszcze nigdy. Wspina się dzielnie po walcach z leśnej siatki, które zrobili majowi kursanci i ma już ponad 2 metry, chociaż na torebce z nasionami napisane było, że osiąga około metra. Zbieram go koszami od kartofli. A potem łuskanie i konserwowanie. Jadamy go też w różnych postaciach. Mnie najbardziej smakuje prosto ze strączka. No i zupa-krem z grzankami. Pyszności!
Zaczęłam już podbierać kartofelki, mamy młodą kapustę i zaczyna się fasolka szparagowa. Koper wybujał i własnym ciałem broni kapustę i ziemniaki przed najazdem szkodników. Tylko z marchewki usuwam go konsekwentnie, bo hamuje jej wzrost. Marchewka Pariser Markt (to bardzo wczesne, śmieszne, małe i pękate marchewki, bardziej przypominające kształtem rzodkiewkę, niż marchew) też już jest zbierana i jedzona. Przypomina nam, jak powinna pachnieć prawdziwa marchew, taka, jak w dzieciństwie. W porównaniu z nią kupna jest bez smaku i zapachu.
Podobnie jest z ziołami, czosnkiem, cebulą. Ich zapach jest niezwykle intensywny, smak nieporównany, a i właściwości odżywcze pewnie też dużo większe, niż w uprawach klasycznych.
Zbiory truskawek zbliżają się do końca, teraz "siedzę w porzeczkach". Kolejne bomby smaku i zapachu.
Nie dziwcie się więc, że rzadko goszczę na blogu. Po czterech suchych latach, kiedy płakałam nad spieczonym, łysym ogrodem, teraz zalana jestem obfitością jego darów i pięknem kwiatów.
Nauczyłam się w końcu przesyłać zdjęcia z aparatu męża na komputer, żmudne to i długie, ale mogę udokumentować moje zaginięcie i pokazać Wam zdjęcia jeszcze cieplutkie, dzisiejsze. Tak to wygląda w pochmurny, chłodny dzień, natomiast w słońcu iskrzy się kolorami.
Lawenda właśnie kwitnie, dojrzała do zbiorów. Wysyp ziół jest w tej chwili - na herbatki, na leczenie, na zapachowe poduszeczki. Czy mówiłam już, że chciała bym móc się sklonować, żeby ze wszystkim nadążyć?
Groszek zielony obrodził, jak chyba jeszcze nigdy. Wspina się dzielnie po walcach z leśnej siatki, które zrobili majowi kursanci i ma już ponad 2 metry, chociaż na torebce z nasionami napisane było, że osiąga około metra. Zbieram go koszami od kartofli. A potem łuskanie i konserwowanie. Jadamy go też w różnych postaciach. Mnie najbardziej smakuje prosto ze strączka. No i zupa-krem z grzankami. Pyszności!
Zaczęłam już podbierać kartofelki, mamy młodą kapustę i zaczyna się fasolka szparagowa. Koper wybujał i własnym ciałem broni kapustę i ziemniaki przed najazdem szkodników. Tylko z marchewki usuwam go konsekwentnie, bo hamuje jej wzrost. Marchewka Pariser Markt (to bardzo wczesne, śmieszne, małe i pękate marchewki, bardziej przypominające kształtem rzodkiewkę, niż marchew) też już jest zbierana i jedzona. Przypomina nam, jak powinna pachnieć prawdziwa marchew, taka, jak w dzieciństwie. W porównaniu z nią kupna jest bez smaku i zapachu.
Podobnie jest z ziołami, czosnkiem, cebulą. Ich zapach jest niezwykle intensywny, smak nieporównany, a i właściwości odżywcze pewnie też dużo większe, niż w uprawach klasycznych.
Zbiory truskawek zbliżają się do końca, teraz "siedzę w porzeczkach". Kolejne bomby smaku i zapachu.
Nie dziwcie się więc, że rzadko goszczę na blogu. Po czterech suchych latach, kiedy płakałam nad spieczonym, łysym ogrodem, teraz zalana jestem obfitością jego darów i pięknem kwiatów.