niedziela, 31 stycznia 2016

Każdy ma swojego guru

Każdy ma jakiegoś guru... Moimi nauczycielami są państwo Bourgignon. Od nich wiele się nauczyłam o pielęgnacji ziemi, o jej życiu, o jej powiązaniach. Nauczyłam się też wiele o odwadze, kiedy odeszli z instytucji państwowych, które niszczyły ich "nieprawomyślne" poglądy i utrudniały pracę.
        Mieli ciepłe posadki w tamtejszym Krajowym Instytucie Rolnictwa, dobre zarobki i pewność posady do końca kariery, ale kiedy kazano im podpisywać rzekome wyniki badań, sprzeczne z tym, co sami widzieli i odkrywali i rzucać kłody pod nogi przy ogłaszaniu ich prac o życiu gleby, to nie zawahali się rzucić tego wszystkiego i pójść za głosem sumienia. Zaczęli pracować sami, ale nie przestali głośno mówić o tym, co widzą i czym to grozi. Założyli własne laboratorium.Pomagali tym, którzy chcieli przestawić się na rolnictwo ekologiczne, badając profil gleby i polecając odpowiednie zabiegi. Wszędzie, gdzie mogli, publikowali artykuły i filmiki, chociaż na początku pociągało to za sobą drwiny i bojkot środowiska "naukowego".  Dziś mają swoją godzinę chwały, bo okazuje się, że mieli na 100% rację i tylko oni zostali, aby w ostatniej chwili ratować francuskie pola... Gorzkie to zwycięstwo po latach niszczenia przez "aparatczyków", ale jednak. Zamieszczam ich najnowszy post z facebooka razem z tłumaczeniem. Program w nim wspomniany wyemitował jeden z największych państwowych kanałów w TV francuskiej. A kiedy u nas takie programy i taki minister? Może my, w naszym kraju, opamiętamy się, zanim będzie za późno?
Tłumaczenie:
70 lat intensywnego rolnictwa przemysłowego wyczerpało prawie doszczętnie francuską glebę. Plony spadają coraz bardziej i dobra ziemia na polach znika jak śnieg na wiosnę.
Produkty chemiczne i agresywne zabiegi mechaniczne powodują całkowite wyjałowienie hektara po hektarze. Co będzie, jeśli Francja, z dawien dawna kraj rolniczy, pokryje się całkowicie jałowymi polami w ciągu następnego ćwierćwiecza?
WYBÓR AGROEKOLOGII
Magazyn "13h15 le dimanche" wyemitował na kanale France 2 spotkanie z "lekarzami ziemi" Claude i Lydią Bourgignon. Biolodzy ci twierdzą, że "rolnictwo konwencjonalne (stosujące chemię i głębokie uprawy) jest masakrą dla gleby... Niszczy ono bezpowrotnie jej urodzajność." To oni szukają i propagują sposoby pielęgnowania i leczenia śmiertelnie osłabionej ziemi. Natomiast Jean-Christophe Bady, "nawrócony" dawny zwolennik rolnictwa mechanicznego nie używa obecnie ani nawozów sztucznych ani pestycydów z powodów zdrowotnych i to bez żadnej pomocy ze strony urzędów państwowych.
Emmanuelle Chartoire, Clement Monfort, Dawid Geoffrion i Mathieu Houd poszli w ślady ministra rolnictwa Stephane Le Foll, dla którego agro-ekologia ma same plusy: zdrowsza, tańsza, trwale poprawiająca stan gleby i nawet bardziej produktywna. Producent warzyw i owoców Charles-Herve Gruyer prowadzi od 10 lat modelowe gospodarstwo agro-ekologiczne na najwyższym poziomie, mając plony dziesięciokrotnie wyższe od farmerów klasycznych (posługujących się chemią) przy o wiele mniejszych nakładach finansowych.
Prekursorzy zmian są już przy pracy, pielęgnując nasze wspólne dobro - Ziemię.


 http://www.francetvinfo.fr/replay-magazine/france-2/13h15/13h15-du-dimanche-31-janvier-2016_1283737.html

Są w tym reportażu dwa zdarzenia, które mnie uderzyły. Pierwsze to kiedy tamtejszy dyrektor INRA (instytut badań rolniczych, dyktujący rolnikom, co mają robić) podczas spotkania u ministra, zapytany, co sądzi o eko rolnictwie, nerwowo odpowiada, uciekając oczyma: "Nie mamy wyboru! Nie mamy wyboru! Nic tak nie motywuje, jak brak innej możliwości!" Ma się czego wstydzić - to oni przez lata narzucali te śmiertelne metody i propagowali je wśród rolników.
Inny mocny punkt, to pewien starszy pan, rolnik z dziada pradziada, który kiedy dowiedział się w wieku 55 lat, że zabija własną ziemię, to padł na kolana i błagał ją o wybaczenie. Było to 25 lat temu i od tamtego czasu twierdzi, że zaczęło się dla niego inne życie. I dla jego ziemi również.

środa, 27 stycznia 2016

Nie boję się chemii, ale...

       Należę  do pewnej grupy dyskusyjnej neowieśniaków. Wrzuciłam tam taki post i niektórzy żalą się, że nie mogą go skopiować. Daję więc go tutaj, bo może kogoś zainteresuje.
       Gorące dyskusje na temat mięsa mamy za sobą i przed sobą, to może wrzucę kamyczek w inny staw. Chodzi o chemię w rolnictwie. Wiadomo - nie używam. Tyle że nie z powodu jakiegoś irracjonalnego strachu, a z przyczyn logicznych i naukowych. Taka już jestem - muszę mieć dowody, żeby coś przyjąć. Z góry przepraszam, że dowody, którymi operuję pochodzą z Francji, ale w Polsce takich nie znalazłam. Pestycydy, biocydy, nawozy sztuczne i inne -ydy są takie same.
Otóż: we Francji uznano chorobę Parkinsona prowokowaną przez pestycydy jako chorobę zawodową rolników. Dotyczy ona także tych, którzy stykają się stale z produktami w ten sposób traktowanymi (pracownicy skupów, młynów, przetwórni) oraz konsumentów. Drugą chorobą uznaną za zawodową dla rolników i ich rodzin są nowotwory spowodowane również pestycydami i herbicydami. Najczęściej ich ofiarą padają dzieci rolników. Kilka innych chorób czeka w kolejce na uznanie za takie.
Druga rzecz: ponad 80% gleb uprawnych we Francji to gleby martwe. To znaczy, że nie ma w nich żadnego życia. Materia organiczna nie może być rozłożona. Nie ma próchnicy. Erozja powodowana przez wiatr i wodę osiąga rozmiary klęski narodowej. Pozostaje czysty piasek, na którym nie da się niczego uprawiać bez masywnego dostarczania nawozów sztucznych i wody. A to kosztuje... Powodzie, nieznane dawniej, a tak częste dzisiaj, zaczęły się w tym kraju w momencie, kiedy usunięto żywopłoty oddzielające pola i zaczęto na dużą skalę stosować środki chemiczne.
Mechanizm jest już znany i uznany: na początku stosowanie nawozów i środków chemicznych zwiększa spektakularnie plony. Nic dziwnego - gleba jest jeszcze żywa. Szybko jednak plony spadają, pojawiają się nowe choroby i trzeba coraz więcej środków chemicznych, coraz więcej wody... coraz drożej wychodzi wyprodukowanie plonów.
Stwierdzili też ostatnio, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że specjalizacja i gospodarstwa wielkopowierzchniowe wcale nie są wydajne. Niewielkie, zróżnicowane gospodarstwa ekologiczne mają takie same, a nawet wyższe plony z hektara, przy o wiele mniej kosztownych metodach. Skutek: dochód jest o wiele wyższy. Trzeba tylko znać metody, posiadać wiedzę o wiele większą, niż w rolnictwie chemicznym oraz większą elastyczność. Bo są sposoby i na chwasty i na nawożenie. Po prostu dobre rolnictwo ekologiczne wymaga większej inteligencji...
Trzecia sprawa, też naukowa: stwierdzono spadającą na łeb na szyję wartość odżywczą warzyw i owoców. Widziałam nawet tabelki, ile było danej witaminy czy mikroelementów w danym owocu 25 lat temu, a ile dzisiaj.
Nie boję się chemii, po prostu widzę, że to ślepy zaułek bez przyszłości. Za starzy już byliśmy, żeby zająć się uprawą pól i za mało mieliśmy wiedzy, ale zajęliśmy się ogrodem i warzywami. I jedno Wam powiem: można na słabej ziemi osiągnąć duże, zdrowe plony o nieporównywalnym smaku i wartości. Poza tym sama ziemia polepsza się z roku na rok, zamiast ubożeć. Są sposoby, żeby praca nie była zbyt ciężka. Jednak to prawda, jest jej trochę więcej. Ale to może lepiej? Mniej by było bezrobocia.
Korzystałam z wielu materiałów,większość z nich jest niestety, w języku francuskim, ale np. artykuł o spadku właściwości odżywczych ma odsyłacze do źródeł angielskich. Niektóre z nich to:
1. Publikacje państwa Lydia i Claude Bourgignon, naukowców specjalizujących się w mikrobiologii gleby.
2. Artykuł zamieszczony tutaj (o właściwościach odżywczych owoców i warzyw):  http://www.bastamag.net/Faudra-t-il-bientot-manger
3. Film "Zanim przeklną nas dzieci" https://www.youtube.com/watch?v=9-h6e86stIQ&list=PLB0189586657DBFC1   i     https://www.youtube.com/watch?v=WuW-XejeZJE
4. Lista chorób zawodowych rolników we Francji wraz z komentarzami.

niedziela, 24 stycznia 2016

Żywię się powietrzem

        Przygotowywałam post o drzewach i warzywniku, a przy okazji rozważania zaprowadziły mnie w tak interesujące rejony, że zdominowały mi temat główny. Czyli teraz o powietrzu i pożywieniu, a nastepnym razem o drzewach w warzywniku, trudno, myśli biegną cudownymi manowcami...

      Jak wygląda w przybliżeniu obieg materii w przyrodzie, wie każdy, kto miał biologię w szkole. Ja też o tym pisałam przy różnych okazjach. Czyli: martwe szczątki roślin i zwierząt oraz ich wydzieliny (elegancka nazwa odchodów) rozkładane są przez całą armię mikroflory i mikrofauny. Powstaje humus, który dalej się rozkłada do prostych soli organicznych. A sole albo przechwytywane są przez korzenie roślin, albo wymywane w głąb gleby i, jeśli trafią na jaskinię, tworzą malownicze stalaktyty. Mogą też być wypłukiwane do rzek, a przez nie do oceanów. To dlatego morza i oceany są słone...

     Dlaczego więc materii organicznej i gleb nie ubywa, a przybywa i stają się coraz bardziej żyzne? Ano dlatego, że rośliny oprócz czerpania soli organicznych żywią się też powietrzem! Ba, nawet przede wszystkim powietrzem. Z powietrza pobierają azot (za pośrednictwem bakterii) oraz dwutlenek węgla. Także tlen, bo jak wszystkie organizmy żywe - oddychają. Ale w sumie produkują więcej wolnego tlenu, niż zużywają, z czego korzystamy także my.

    Bakterie wiążące azot z powietrza przebywają w glebie, jednak najlepsze warunki pobytu, taki luksusowe, znajdują na korzeniach niektórych roślin - głównie motylkowych (wiem, że obecnie nazywają się bobowate, ale wybaczcie, wolę starą nazwę) oraz na korzeniach olch. Tam sobie żyją w takich brodawkach, robią swoje, a rośliny korzystają z wyprodukowanych przez nie związków azotu.

    Dwutlenek węgla jest absorbowany głównie przez liście i służy do budowy cukrów, ale nie tylko.

    Dlatego, mimo strat, ilość substancji organicznej w glebie nie zmniejsza się, ale zwiększa. Czyli jedząc pyszną sałatę, marchewkę, buraczka czy innego pomidora - jemy w dużej mierze powietrze.

    Także dlatego tam, gdzie gleby są martwe, bez mikro-życia dochodzi bardzo szybko do erozji i zostaje czysty piasek, który wywiewa wiatr. Tam rośliny giną z głodu i powstaje pustynia. Pomyślmy o tym, zanim sięgniemy po jakieś środki chemiczne, które trują całą mikroflorę....

     Czyli TO ROŚLINY TWORZĄ GLEBĘ, A NIE ODWROTNIE.



poniedziałek, 18 stycznia 2016

Orły, sokoły, herosi

        Czasem pochwalę się, że nie oglądam telewizji, ale to nie do końca prawda. Fakt, polskiej telewizji w ogóle nie znam, ale telewizor mamy i mój ci on ogląda, głównie zimą. Przede wszystkim francuską Arte, bo bardzo dobra jest. Dla niego to jedyny właściwie kontakt z ojczyzną i ze światem w ogóle. A przy okazji czasem coś ciekawego można się dowiedzieć. To jest kanał, który wyemitował "Świat według Monsanto" i "Zanim przeklną nas dzieci" i wiele innych reportaży, ciekawych i dających do myślenia.
      Teraz zima, niewiele roboty, więc mój ogląda i przychodzi czasem do mnie podyskutować o tym, co go ruszyło. Dziś przyszedł z jakąś nową aferą w sporcie, przy okazji dowiedział się, ile zarabiają uznani sportowcy. I twierdzi, że nie rozumie: za czasów jego rodziców nie zarabiało się na sporcie - startowało się dla przyjemności zwycięstwa lub po prostu udziału, czasem dostało bukiet kwiatów, czasem jakiś prezent za zajęcie medalowego miejsca....
     Potem rozgadaliśmy się o pewnych profesjach, które uwikłane są w duże pieniądze i sławę, a mój małżonek nie rozumie zupełnie, w czym są lepsze od innych, żeby tak być na świeczniku. Postawiliśmy sobie zwykłe pytanie: "Dlaczego tak jest?" I w tym momencie zobaczyłam taki obraz: Dziecko takie w wieku tuż przed nastolatkowym, zapatrzone w swojego bohatera.

    Wiadomo, że dziecko czy młodszy nastolatek potrzebuje swojego idola, kogoś, kogo podziwia, czci i chce naśladować. Każde dziecko, chłopiec czy dziewczynka powinno utożsamiać się z jakimś wzorem.

     Otóż podczas dzieciństwa naszych dziadków, rodziców, a także nawet jeszcze naszego, ci bohaterowie byli niezwykle konstruktywni. Bo kogo taki dzieciak podziwiał? Czasem bohatera wojennego (to akurat jest trochę dyskusyjne, ale jednak był to wzór honoru, odwagi i poświęcenia), czasem podróżnika czy innego łowcę przygód. Nie wiem za bardzo, kogo podziwiały dziewczynki, bo sama miałam dość męskiego idola czyli dzielnego Winnetou, ale nawet jeśli podziwiały księżniczki, to jak pozytywny wychowawczo może być taki wzór, wiedzą wszyscy, którzy czytali "Małą Księżniczkę".
       Od takiego idola można było nauczyć się wiele wspaniałych, dobrych rzeczy, wypracować sobie charakter, nauczyć się żyć pięknie i dla innych.

      Tymczasem kogo dziś wysuwa się jako idoli dla młodych charakterów? Przez sztucznie zawyżone zarobki są to uwikłani w afery dopingowe sportowcy, piosenkarze o schrzanionym życiu i wielu nałogach i anorektyczne modelki. Takie są wzory do naśladowania, proponowane naszym dzieciom. Na ile można wokół nich budować swój charakter?

      Naszym dzieciom odebrano bohaterów, a podsunięto kukiełki.

      Jako że moim idolem był Winnetou, zaczęłam interesować się życiem Indian, ich historią i wierzeniami. Czego się nauczyłam? Ano, bardzo dużo i do tej pory z tego korzystam: umiem chodzić po lesie bez jednego szmeru, znam zioła i sposoby budowania schronienia oraz przetrwania w niesprzyjających warunkach. Starałam się wypracować w sobie spokój i stoicyzm(jako osoba bardzo emocyjna miałam z tym problemy), odwagę, wytrzymałość na ból. Dzięki pracy nad tą wytrzymałością poleczyłam sobie wszystkie zęby, bo wówczas wizyta u dentysty była baaardzo bolesna. A sprawy głębsze? Cóż, szacunek do natury, poczucie jedności z nią i jej mądrości weszły mi w krew na dobre. A może krew rozpoznała to, co jej bliskie, po prostu?

      A czy Wy mieliście swoich bohaterów, wzorce dzieciństwa? Czy czegoś Was nauczyli?
Jak myślicie, czy dzisiejsze dzieci jeszcze mają kogoś takiego? Poza plakatami aktualnych szansonistek i chwilowych gwiazd? Czy od nich można nauczyć się, jak żyć?

    

niedziela, 10 stycznia 2016

Niech Moc będzie z Tobą!

           Wielu ludzi, całe rodziny, grupy, nawet miejscowości żyją w stanie marazmu i zastoju, który w młodości nazwałam ZNIEMOŻENIEM.   Ten stan jest grząski, jak śmierdzące bagno i oblepiający jak pajęczyna. Życie toczy się jakby ponad ludźmi, którzy nie mają na nie żadnego wpływu. Nic się nie dzieje wielkiego ani radosnego, ciągle te same skisłe żale, szarpanina, letarg. Najważniejsze jest "co ludzie powiedzą", stąd monologi (nazywane rozmową) - "...bo on mi powiedział... a na to jemu... a ona tak powiedziała..." Pretensje, podchody, zawiści. Nie jest to świat spokoju ani letargu, gdyby takim był, byłaby nadzieja przebudzenia, ale świat jątrzących się żalów, nerwów w strzępach i niemocy. Straszny świat.
         W takim świecie nic nie można zmienić, człowiek, który chce coś zrobić, zaraz jest mocniej spowijany zwojami pajęczyny, dezaprobaty, zniechęcenia, nudy.
          Nawet kiedy pojawia się chęć, iskierka czegoś nowego, co mogło by wnieść świeży powiew, to zwykle na gadaniu się kończy, chęci się rozpływają. Pięknie ujął to Łysiak w felietonie "Jest taki statek". Jest taki statek, który wystarczy tylko wyremontować z grupką kolegów, a potem wypływamy. Egzotyczne wyspy i wszystkie morza będą nasze, nasza będzie przygoda. Coś przeżyjemy, coś prawdziwego... Ale jeszcze nie teraz, bo teraz matura, bo matka chora, bo studia, bo dziewczyna, bo jestem w trakcie załatwiania... I lata mijają, chłopcy się starzeją, nigdy nie zobaczywszy morza i tylko czasem któryś westchnie: "Jest taki statek"...

       Wielu innych pisarzy opisuje ten stan: Dorota Terakowska w "Ono", Ziemkiewicz zahacza o niego w "Polactwie"

       Istnieją osoby, które ten stan satysfakcjonuje, ale większość w nim się dusi. Niektórzy szarpią się, a potem ulegają, inni szukają wyjścia w destrukcji, tej najłatwiej dostępnej, jak alkohol i ostatnio narkotyki. Niektórzy uciekają w świat marzeń czy lektur.

      Stan zniemożenia niejedno ma oblicze, ale jeden wspólny mianownik: brak wpływu na własny los, brak jasności widzenia świata.

      Szczęśliwi ci, którzy tego nie zaznali. Ja spędziłam tak dzieciństwo i młodość i chęć wyrwania się była przemożna. Możliwe, że moje wybory nie zawsze były najmądrzejsze, ale zawsze o krok przybliżały mnie do celu: wolności, oddechu pełna piersią, kreatywnego kierowania swoją rzeczywistością.
      Można i trzeba wyrwać się z tego stanu, bo jest to stan duszy, nie miejsce. Chociaż na początku dobrze jest fizycznie zmienić miejsce bycia, to o wiele ważniejsze jest dokonanie zmiany w sobie, w swoim postrzeganiu świata i wpływaniu na niego. Czasem bodźcem do tego jest nasza własna chęć, czasem jakieś wstrząsające przeżycie. Wtedy pomału, na początku nieudolnie, zaczynamy sami kształtować swoją rzeczywistość. Przestajemy bać się zmian, Widzimy coraz jaśniej świat i jego zależności. Zaczynamy po prostu żyć.
           Jest to jak zaczerpnięcie oddechu pełna piersią po wyjściu ze smrodliwego śmietnika, jak przejście do innego świata, gdzie wyraźnie widzimy nici mocy i energii i potrafimy je splatać (dzięki, Kalino, za tę metaforę). Nie musimy w tym celu ani udawać się na pustynię, ani w Himalaje (chociaż możemy, jeśli mamy ochotę, wszystko możemy). Egzotyka jest w nas i wokół nas. Możemy realizować swoje marzenia, a będą one błogosławione i przyniosą owoce. Nie będzie to pot i znój, ale radosny trud, a pokonywanie przeszkód jest wtedy sportem z fajną dozą adrenaliny, nie szarpaniną.

        Wsiadamy na swój statek i chwytamy w żagle wiatr. Czasem niesie nas on w rzeczywiste egzotyczne krainy, czasem fizycznie zostając w tym samym miejscu, odbywamy największą podróż wewnętrzną. Bo to, co najważniejsze, dzieje się w nas. Odkrywamy radość sterowania własnym życiem, radość rozwoju, realizacji marzeń. Jesteśmy niby w tym samym świecie, ale widzimy go inaczej, jakbyśmy żyli w świecie równoległym. Pięknie to jest opisane w książce "Transerfing rzeczywistości" Vadima Zelanda.
        Niektórzy z nas dokonują skoku przeniesienia się z miasta na wieś. To dobry początek, jeśli takie życie nas nęci. Tylko trzeba uważać, żeby nie wrócić w stare koleiny zniemożenia, kiedy już opadnie pierwszy zapał i entuzjazm. Żeby nie zacząć czuć się związanym, zmuszonym i rozczarowanym. Bo wtedy to nie ma sensu. Rzecz przecież nie tylko w zmianie otoczenia, ale w zmianie naszego wewnętrznego oprogramowania. Może trochę wysiłku to wymaga, ale bardzo wyzwalające jest, rzecze Mistrz Yoda. Bo tak w ogóle to obejrzałyśmy z córką prawie wszystkie odcinki i mistz Yoda bardzo mi się podoba! W tym, co mówi, dużo prawdziwej prawdy jest, o ile nie słucha się tego, jak sloganów, ale tak naprawdę.
       Więc uczmy się ciągle, ćwiczmy swój umysł w tym, że nie ma rzeczy niemożliwych. I kochajmy to, co mamy, ale nie dajmy się temu spętać. Bądźmy wolni!
   NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI!