Permakultura to pełny szacunek dla natury i dla człowieka. Jak to jednak wygląda w praktyce? Udajmy się w odwiedziny do takiego idealnego permakulturowego siedliska. Ma ono swoje centrum, od którego jak kręgi na wodzie rozchodzą się różne strefy. W formie koncentrycznych kręgów była zbudowana Atlantyda, Dante zarówno Niebo jak i Piekło podzielił na kręgi, głos i światło rozchodzą się po okręgu. Tyle, że jak wszystko w permakulturze, nie są one idealne, wchodzą nawzajem na siebie, przenikają się, płynnie zaślubiają teren. Zobaczmy je okiem wędrowca, który zbliża się z zewnątrz.
Najdalszy krąg to dzika przyroda, w naszym klimacie będzie to prawdopodobnie las. Nie taki sadzony pod sznurek, ale dziki, mieszany i majestatyczny. Człowiek zjawia się tu tylko jako obserwator, więc i my przemykamy na paluszkach.
Dalej jest strefa, gdzie człowiek przychodzi czasem by pracować i coś pozyskać. Połacie lasków, gdzie czasami ścina się drzewa na opał lub do budowania i natychmiast za każde ścięte zasadza 7 innych przenikają się z pastwiskami i sianożęciami. Grają owady, śpiewa skowronek, bo oto wchodzimy w trzecią strefę - pól i upraw nie wymagających stałej opieki.
Pola są niewielkie, bo nie używa się maszyn spalinowych, tylko koniki. Mają różne kształty i kolory, na niektórych rosną rośliny wieloletnie. Stąd już tylko kilka kroków i wchodzimy do sadu.
Sad jest podobny do urodzajnego lasku, gdzie rosną pomieszane rozmaite drzewa i krzewy dające owoce. Jest on jak kochające ramiona otaczające centrum, chroniące je od wiatrów i dające wspaniałe owoce. W sadzie "pasą się" kury - zjadają one opadłe owoce i wszystkie robaki, które spadają razem z nimi, a przy okazji nawożą ziemię.Mają też w pobliżu swój kurnik. Wszystkie zwierzęta mają swoje schronienia w pobliżu miejsc wypasu i niedaleko domu, ale nie tuż przy nim. Możliwe, że pasie się też pod wyniosłymi jabłoniami ulubiony kucyk. Może jest tam też cieplarnia, albo bliżej domu, w strefie ogrodu.
Ostatnia strefa to ogrody warzywne. Gdzieś na styku tych stref, przecinając je i urozmaicając, błyszczy staw. Ponieważ najbogatsze i najurodzajniejsze są strefy przejściowe pomiędzy różnymi środowiskami, to tak wszystko zaplanowano, że przeplatają się one ze sobą, tworząc meandry i zakątki. Nie ma linii prostych, ale łagodne krzywizny. Wśród warzyw można też znaleźć drzewo owocowe lub krzew, kwiaty rosną po trochu wszędzie, pachną zioła. W zacienionym zakątku stoi kilka uli... A po ogrodzie biegają kaczki. Dlaczego właśnie kaczki? Bo zjadają ślimaki. Według B.Mollisona nie ma problemu ze ślimakami, może być tylko za mało kaczek.
Oto dochodzimy do punktu 0, centrum całego tego mikroświat - czyli do domu. Jest on wtopiony w swoje środowisko, naturalny, wygodny i piękny. Piękno jest ważne - wszystko jest tu zaplanowane tak, by cieszyć oczy.
Taki układ przestrzeni zaoszczędza wiele pracy i niepotrzebnego dreptania. To, czego musimy doglądać często i czego potrzebujemy do przygotowania posiłku, znajduje się pod ręką.
Ogród, uprawiany ze znajomością sztuki, z ćwierci hektara może wyżywić jedną rodzinę. A jest jeszcze sad i pola, las i jego jagody i grzyby, staw z rybami. Całość może zamknąć się w kilku hektarach.
W domu, w punkcie zerowym, jest serce i mózg tego rajskiego zakątka - Człowiek. Człowiek, który wstając rano idzie do pracy jak do zabawy. Człowiek, który nie niszczy, nie brudzi, nie śmieci, ale tworzy wokół siebie życie i piękno.
Słuchajcie, wiem, że to wersja nieco bajkowa i utopijna, ale czy ta utopia nie jest możliwa? Może warto chociażby spróbować?
Ponad dwadzieścia lat temu osiedliśmy w prawie 100 letnim domu otoczonym ugorem i kawałkiem starego sadu i postanowiliśmy stworzyć tu własny kawałek raju. Ogród jak najbliższy naturze, który zarazem nas cieszy i żywi. O tym ogrodzie i o tym, czego się nauczyliśmy tworząc go i pielęgnując jest ten blog.
czwartek, 25 lutego 2016
wtorek, 23 lutego 2016
Permakultura - jaki sens?
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z naturalnym ogrodnictwem, to słowo było nieznane. Obecnie odmienia się je na wszystkie sposoby, coraz częściej używa się go na oznaczenie takich czy innych grządek, sposobów uprawy. A co to tak naprawdę znaczy? Ni mniej ni więcej, tylko całkowitą rewolucję ludzkich postaw i sposobu działania, sposobu życia.
Nasza cywilizacja jest cywilizacją niesamowicie drapieżną i agresywną. Mamy toczyć walkę o byt, walczyć ze sobą o pozycję, o wyższe plony i większą wydajność. Mamy walczyć o oceny, zdobywać uznanie, zwalczać owady i nieprawidłowe postawy. Mamy czynić ziemię sobie poddaną, wydzierać jej plony, rozdzierać orką, a wszystko to w pocie i łzach. Hajda, wielkie, ryczące maszyny! Podbijemy i zgwałcimy ziemię, byle mieć zysk i być lepszym i bogatszym od innych! Zaciśnij zęby i walcz, albo giń!Ta cywilizacja zrodziła rabunkową gospodarkę, gdzie wszyscy wydzierają wszystko przyrodzie i sobie nawzajem. Schematy działania i myślenia są czysto mechaniczne i sprowadzają się do mechanicznego, bezmyślnego stosowania pewnych procedur i zabiegów.
Tyle, że ta rabunkowa gospodarka doszła już do ściany. Zatruta, martwa ziemia daje coraz mniejsze plony przy coraz większych nakładach. Produkowana mechanicznie żywność ma coraz mniejszą wartość, a nawet staje się trująca. Zwierzęta cierpią milionami i giną bez sensu, bo ich śmierć już nas nie żywi, a jedynie podtrzymuje wegetację... Pokolenie naszych dzieci będzie pierwszym od dziesięcioleci, które będzie żyło krócej i w gorszych warunkach, niż ich rodzice.
Jest jednak inna alternatywa, inna mądrość, która powraca do nas z głębi wieków, która przychodzi od ostatnich niedobitków ludów pierwotnych, która mamy tam gdzieś zapisaną w pamięci genetycznej. Ta mądrość mówi, że jesteśmy cząstką przyrody i jesteśmy z nią nierozerwalnie związani. Natura wykształciła się przez miliardy lat w system tak skomplikowany i tak doskonały, że nie możemy tego pojąć. Uczeni zobaczyli w kosmosie i w cząstkach kwantowych niepojęta tajemnicę i magię, która nie ma równej w swojej złożoności i doskonałości.
My jesteśmy dziećmi ziemi, a nie jej zdobywcami. Nie powinniśmy jej czynić poddaną, ale troszczyć się o nią. TROSKA O ZIEMIĘ jest pierwszą zasadą permakultury. Wypływa z tego podejście pełnego miłości dziecka i ucznia, który działa łagodnie, w zgodzie z zasadami, które natura sama mu podsuwa. Nie ma tu schematów, mechanicznego powtarzania - jest obserwacja, nauka i dostosowanie się do miejsca, czasu, klimatu, siebie samych...
Ta cywilizacja nie prze z hukiem i brzękiem stali, nie jest cywilizacją zabójców, gwałcicieli i rabusiów, ale łagodnie, jak woda, omija przeszkody i z radością idzie przed siebie niosąc życie.
W tej nowej cywilizacji człowiek nie walczy z innymi, nie rywalizuje i nie gnębi, ale stara się zapewnić sobie i swoim bliskim jak najlepszy byt przy jak najmniejszym zużyciu energii, paliw, surowców... Nikt nie da rady być tak zupełnie sam. Czas dojrzeć i przestać być dziećmi, które chcą tylko dla siebie, ale zacząć troszczyć się o ludzi - o siebie samego i innych. TROSZCZ SIĘ O LUDZI - to druga reguła permakultury. Nie tylko o innych, ale też o siebie samego.
Trzecią zasadą ...hmmm ... najpierw brzmiała ona "ogranicz populację i konsumpcję", ale potem została zmieniona na "dziel się nadmiarem". Jak dla mnie są to dwie różne rzeczy, obie słuszne.
Cywilizacja techniczna polega na sztywnych zasadach, nakazach i zakazach. Nowa cywilizacja jest bardziej intuicyjna, polega na wiedzy, obserwacji, uczuciu i współdziałaniu. Nie na pocie i łzach, ale na radości i tworzeniu przy minimalnym nakładzie pracy. Jest miękka, ale nieustępliwa.
Co ciekawe, to malutkie fermy prowadzone według zasad permakultury okazują się być bardziej produktywne, niż te techniczne. Są też o wiele piękniejsze i bardziej przyjazne ludziom. W domach zbudowanych na tych zasadach mieszka się wygodnie i przyjemnie bez zadłużania się na całe życie i bez bycia podtruwanym rozmaitymi oparami.
Nie jest łatwo zmienić sposób widzenia świata, jeśli przez pokolenia byliśmy tresowani w innej optyce, ale ten świat przyjazny Ziemi, ludziom i zwierzętom jest w nas. Ta odwieczna tęsknota za rajem utraconym, za utopią, za Wyspami Szczęśliwymi. Jest to możliwe...
I tak na koniec - nie lubię słowa "permakultura", jakoś tak zgrzyta mi i chrzęści. Ideę uwielbiam, ale słowo... Nasze słowo "uprawa" w swoim pierwotnym, niezmienionym sensie bardziej by mi leżało. "U-Prawa", czyli coś zgodne z odwiecznym Prawem, ale też Prawe w sensie uczciwe i prawdziwe. Należące do Prawii. Szkoda, że dzisiaj tak zmieniono i wypaczono jego znaczenie, że wielu ludziom kojarzy się z bezkresnymi polami i kombajnami...
Nasza cywilizacja jest cywilizacją niesamowicie drapieżną i agresywną. Mamy toczyć walkę o byt, walczyć ze sobą o pozycję, o wyższe plony i większą wydajność. Mamy walczyć o oceny, zdobywać uznanie, zwalczać owady i nieprawidłowe postawy. Mamy czynić ziemię sobie poddaną, wydzierać jej plony, rozdzierać orką, a wszystko to w pocie i łzach. Hajda, wielkie, ryczące maszyny! Podbijemy i zgwałcimy ziemię, byle mieć zysk i być lepszym i bogatszym od innych! Zaciśnij zęby i walcz, albo giń!Ta cywilizacja zrodziła rabunkową gospodarkę, gdzie wszyscy wydzierają wszystko przyrodzie i sobie nawzajem. Schematy działania i myślenia są czysto mechaniczne i sprowadzają się do mechanicznego, bezmyślnego stosowania pewnych procedur i zabiegów.
Tyle, że ta rabunkowa gospodarka doszła już do ściany. Zatruta, martwa ziemia daje coraz mniejsze plony przy coraz większych nakładach. Produkowana mechanicznie żywność ma coraz mniejszą wartość, a nawet staje się trująca. Zwierzęta cierpią milionami i giną bez sensu, bo ich śmierć już nas nie żywi, a jedynie podtrzymuje wegetację... Pokolenie naszych dzieci będzie pierwszym od dziesięcioleci, które będzie żyło krócej i w gorszych warunkach, niż ich rodzice.
Jest jednak inna alternatywa, inna mądrość, która powraca do nas z głębi wieków, która przychodzi od ostatnich niedobitków ludów pierwotnych, która mamy tam gdzieś zapisaną w pamięci genetycznej. Ta mądrość mówi, że jesteśmy cząstką przyrody i jesteśmy z nią nierozerwalnie związani. Natura wykształciła się przez miliardy lat w system tak skomplikowany i tak doskonały, że nie możemy tego pojąć. Uczeni zobaczyli w kosmosie i w cząstkach kwantowych niepojęta tajemnicę i magię, która nie ma równej w swojej złożoności i doskonałości.
My jesteśmy dziećmi ziemi, a nie jej zdobywcami. Nie powinniśmy jej czynić poddaną, ale troszczyć się o nią. TROSKA O ZIEMIĘ jest pierwszą zasadą permakultury. Wypływa z tego podejście pełnego miłości dziecka i ucznia, który działa łagodnie, w zgodzie z zasadami, które natura sama mu podsuwa. Nie ma tu schematów, mechanicznego powtarzania - jest obserwacja, nauka i dostosowanie się do miejsca, czasu, klimatu, siebie samych...
Ta cywilizacja nie prze z hukiem i brzękiem stali, nie jest cywilizacją zabójców, gwałcicieli i rabusiów, ale łagodnie, jak woda, omija przeszkody i z radością idzie przed siebie niosąc życie.
W tej nowej cywilizacji człowiek nie walczy z innymi, nie rywalizuje i nie gnębi, ale stara się zapewnić sobie i swoim bliskim jak najlepszy byt przy jak najmniejszym zużyciu energii, paliw, surowców... Nikt nie da rady być tak zupełnie sam. Czas dojrzeć i przestać być dziećmi, które chcą tylko dla siebie, ale zacząć troszczyć się o ludzi - o siebie samego i innych. TROSZCZ SIĘ O LUDZI - to druga reguła permakultury. Nie tylko o innych, ale też o siebie samego.
Trzecią zasadą ...hmmm ... najpierw brzmiała ona "ogranicz populację i konsumpcję", ale potem została zmieniona na "dziel się nadmiarem". Jak dla mnie są to dwie różne rzeczy, obie słuszne.
Cywilizacja techniczna polega na sztywnych zasadach, nakazach i zakazach. Nowa cywilizacja jest bardziej intuicyjna, polega na wiedzy, obserwacji, uczuciu i współdziałaniu. Nie na pocie i łzach, ale na radości i tworzeniu przy minimalnym nakładzie pracy. Jest miękka, ale nieustępliwa.
Co ciekawe, to malutkie fermy prowadzone według zasad permakultury okazują się być bardziej produktywne, niż te techniczne. Są też o wiele piękniejsze i bardziej przyjazne ludziom. W domach zbudowanych na tych zasadach mieszka się wygodnie i przyjemnie bez zadłużania się na całe życie i bez bycia podtruwanym rozmaitymi oparami.
Nie jest łatwo zmienić sposób widzenia świata, jeśli przez pokolenia byliśmy tresowani w innej optyce, ale ten świat przyjazny Ziemi, ludziom i zwierzętom jest w nas. Ta odwieczna tęsknota za rajem utraconym, za utopią, za Wyspami Szczęśliwymi. Jest to możliwe...
I tak na koniec - nie lubię słowa "permakultura", jakoś tak zgrzyta mi i chrzęści. Ideę uwielbiam, ale słowo... Nasze słowo "uprawa" w swoim pierwotnym, niezmienionym sensie bardziej by mi leżało. "U-Prawa", czyli coś zgodne z odwiecznym Prawem, ale też Prawe w sensie uczciwe i prawdziwe. Należące do Prawii. Szkoda, że dzisiaj tak zmieniono i wypaczono jego znaczenie, że wielu ludziom kojarzy się z bezkresnymi polami i kombajnami...
niedziela, 14 lutego 2016
Gliniane garnki
Lubię historię, ale nie monotonną litanię dat i bitew, ale dociekanie, jak żyli i myśleli ludzie w dawnych czasach. Czytając kiedyś pewną książkę o naszych przodkach i ich kuchni dowiedziałam się, że nie wiadomo dlaczego upierali się przy prymitywnych glinianych garach, "w których jedzenie z jednej strony było przypalone, a z drugiej pół surowe". Jakże mylił się autor tego tekstu! Nie wiem, co oni mają, ci historycy, że na siłę próbują przedstawić naszych przodków jako głupich prymitywów.
Jeśli gospodynie słowiańskie tak ceniły garnki gliniane, to nie bez racji. Ostatnio się o tym przekonuję, używając nagminnie takiego gara, zwanego "garnkiem rzymskim".
Moje widzenie glinianych garów zaczęło się zmieniać, kiedy na Litwie posmakowałam czenaków, czyli jednoosobowych, polewanych garnuszków, wypełnionych kapustą z mięsem i warzywami i zapiekanych w piecu. Takie proste, a smak niepowtarzalny!
Jakiś czas temu kupiłam więc glinianą brytfankę z pokrywą i... trzeba było mi nauczyć się zupełnie innego sposobu gotowania. Nie można jej traktować, jak normalnego garnka czy blachy. Trzeba ją najpierw wymoczyć, następnie wypełnić tym, czym chcemy (warzywa, kasze, mięso itp) i wstawić do ZIMNEGO pieca. Dopiero potem rozpalić piec i pozwolić zapiekać się powoli temu wszystkiemu.
Jest jeszcze inna korzyść z używania tego ustrojstwa: prawie brak zapachów w kuchni. Wiadomo, że smażenina np. w pierwszej chwili pachnie przyjemnie, ale potem zasmradza cały dom. Z gara dobywa się tylko leciutki, przyjemny zapach. Nawet przy zapiekaniu bigosu.
Nie wiem, co one mają, te gliniane naczynia, ale coś muszą mieć, bo smak potraw jest pyszny i niepowtarzalny. Inny, niż tych samych potraw zapiekanych w naczyniu żeliwnym.
Inne naczynia, inny sposób gotowania, inne podejście do kuchni. Wcale nie mniej wyrafinowane, niż używanie naczyń metalowych, a na pewno zdrowsze.
Dla mnie ten sposób gotowania ma też inną zaletę. Jako że obiad jadamy wcześnie, to nieraz narzekałam, że ledwie posprzątam po śniadaniu i wyjdę do ogrodu, to już muszę przerywać i lecieć gotować obiad. Teraz mogę, przygotowując śniadanie, załadować mego gliniaka, wstawić go do pieca, niech sobie pyrka i spokojnie pracować tam, gdzie lubię (czyli w ogrodzie) aż do momentu posiłku. O odpowiedniej porze wyjmuję gotowe, pyszne danie. Zaręczam, że jest ugotowane równomiernie i rozpływa się w ustach.
Mamy takie przyzwyczajenie, że wyobrażamy sobie naszych przodków jako takich ja my, tylko bardziej prymitywnych i głupszych. Tymczasem oni mieli zupełnie inne pojmowanie świata i podejście do wielu spraw, często inteligentniejsze od naszego i wygodniejsze. Wymagające niemało wiedzy, choć innej, niż ta przez nas praktykowana.
Oprócz garnków z wypalanej gliny istnieją też polewane, które lepiej pasują do potraw płynnych, zup, polewek itp. chociaż mój gar po kilku użyciach, kiedy przesiąknął olejem, zrobił się również nieprzemakalny totalnie i mogę spokojnie zalać w nim jaglankę wodą czy wywarem i dopiero potem piec.
Wyobrażam już sobie smak świeżych jarzyn z ogrodu, przygotowanych w glinianym garnku. A że wszystko, co dobre, ma u mnie tendencję rozrostową, to teraz mam ochotę powiększyć ich ilość i różnorodność, choćby na wypadek gdyby do stołu mieli zasiąść pospołu wegetarianie i mięsożercy.
aha - mała rada praktyczna: lepiej nie dawać surowej cebuli, pieczona ma dość dziwny smak i zapach, raczej nieprzyjemny. Podsmażam trochę na oliwie przed dodaniem.
Zdjęcia pochodzą z netu.
Jeśli gospodynie słowiańskie tak ceniły garnki gliniane, to nie bez racji. Ostatnio się o tym przekonuję, używając nagminnie takiego gara, zwanego "garnkiem rzymskim".
Moje widzenie glinianych garów zaczęło się zmieniać, kiedy na Litwie posmakowałam czenaków, czyli jednoosobowych, polewanych garnuszków, wypełnionych kapustą z mięsem i warzywami i zapiekanych w piecu. Takie proste, a smak niepowtarzalny!
Jakiś czas temu kupiłam więc glinianą brytfankę z pokrywą i... trzeba było mi nauczyć się zupełnie innego sposobu gotowania. Nie można jej traktować, jak normalnego garnka czy blachy. Trzeba ją najpierw wymoczyć, następnie wypełnić tym, czym chcemy (warzywa, kasze, mięso itp) i wstawić do ZIMNEGO pieca. Dopiero potem rozpalić piec i pozwolić zapiekać się powoli temu wszystkiemu.
Jest jeszcze inna korzyść z używania tego ustrojstwa: prawie brak zapachów w kuchni. Wiadomo, że smażenina np. w pierwszej chwili pachnie przyjemnie, ale potem zasmradza cały dom. Z gara dobywa się tylko leciutki, przyjemny zapach. Nawet przy zapiekaniu bigosu.
Nie wiem, co one mają, te gliniane naczynia, ale coś muszą mieć, bo smak potraw jest pyszny i niepowtarzalny. Inny, niż tych samych potraw zapiekanych w naczyniu żeliwnym.
Inne naczynia, inny sposób gotowania, inne podejście do kuchni. Wcale nie mniej wyrafinowane, niż używanie naczyń metalowych, a na pewno zdrowsze.
Dla mnie ten sposób gotowania ma też inną zaletę. Jako że obiad jadamy wcześnie, to nieraz narzekałam, że ledwie posprzątam po śniadaniu i wyjdę do ogrodu, to już muszę przerywać i lecieć gotować obiad. Teraz mogę, przygotowując śniadanie, załadować mego gliniaka, wstawić go do pieca, niech sobie pyrka i spokojnie pracować tam, gdzie lubię (czyli w ogrodzie) aż do momentu posiłku. O odpowiedniej porze wyjmuję gotowe, pyszne danie. Zaręczam, że jest ugotowane równomiernie i rozpływa się w ustach.
Mamy takie przyzwyczajenie, że wyobrażamy sobie naszych przodków jako takich ja my, tylko bardziej prymitywnych i głupszych. Tymczasem oni mieli zupełnie inne pojmowanie świata i podejście do wielu spraw, często inteligentniejsze od naszego i wygodniejsze. Wymagające niemało wiedzy, choć innej, niż ta przez nas praktykowana.
Oprócz garnków z wypalanej gliny istnieją też polewane, które lepiej pasują do potraw płynnych, zup, polewek itp. chociaż mój gar po kilku użyciach, kiedy przesiąknął olejem, zrobił się również nieprzemakalny totalnie i mogę spokojnie zalać w nim jaglankę wodą czy wywarem i dopiero potem piec.
Wyobrażam już sobie smak świeżych jarzyn z ogrodu, przygotowanych w glinianym garnku. A że wszystko, co dobre, ma u mnie tendencję rozrostową, to teraz mam ochotę powiększyć ich ilość i różnorodność, choćby na wypadek gdyby do stołu mieli zasiąść pospołu wegetarianie i mięsożercy.
aha - mała rada praktyczna: lepiej nie dawać surowej cebuli, pieczona ma dość dziwny smak i zapach, raczej nieprzyjemny. Podsmażam trochę na oliwie przed dodaniem.
Zdjęcia pochodzą z netu.
wtorek, 9 lutego 2016
Im więcej gwiazd
Wczoraj wieczorem wyszłam na dwór. Spojrzałam na nasz jesion i zamarłam z zachwytu. Na nagich konarach, wznoszących się jak delikatna koronka w niebo, przysiadła cała masa magicznych, świetlistych owoców. Tylu gwiazd nie widziałam już od dawna. Rozejrzałam się wokół - całe niebo było obsypane światełkami. To jeden z tych momentów, kiedy piękno w najczystszej postaci przenika naszą duszę, a wspomnienie zostaje na zawsze.
Im więcej gwiazd na czystym niebie, tym jest piękniej. Im więcej żywych, czystych ogrodów na ziemi - tym lepszy i piękniejszy świat. Dlatego cieszę się za każdym razem, kiedy odkrywam jakiś nowy ogród, gdzie ludzie dbają o ziemię, o wszystkie istoty żyjące, gdzie tworzą piękno i swoje szczęście przy okazji. Nasza Ziemia potrzebuje lekarzy, którzy ją uratują. wiecie, że gdyby wszyscy ludzie na Ziemi zużywali tyle żywności, ile my w Europie, to potrzebne by były TRZY globy ziemskie, żeby ich wyżywić? Niestety, mamy tylko jeden i trzeba o niego dbać, bo innego nie dostaniemy.
We Francji istnieje takie gospodarstwo permakulturowe, które jest w tej chwili bardzo mediatyzowane. Powodów jest kilka, moim zdaniem. Po pierwsze - jest niezaprzeczalnie piękne! Po drugie daje utrzymanie i pracę wcale sporej grupce ludzi ( 6 osobowa rodzina + kilku pracowników), oraz produkuje wspaniałe warzywa na zaskakująco małej powierzchni. W dobie bezrobocia, braku perspektyw itp. jest jak napływ świeżego powietrza. Na dokładkę jest pierwsze, gdzie ilość plonów, ilość wkładanej pracy i inne czynniki są dokładnie badane prze niezależne organizmy naukowe. A wyniki są takie, że dech zapiera. Używając tylko narzędzi ręcznych i konnych, potrafią wyhodować na parceli 1 000 metrów kw. dziesięciokrotnie więcej warzyw, niż inni ekologiczni ogrodnicy, używający maszyn, a kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt razy więcej, niż ogrodnicy tradycyjni i to przy żadnych prawie kosztach produkcji. Gdyby wszystkie warzywa z tego kawałka były sprzedawane po średniej cenie, obowiązującej w regionie, to w pierwszych latach dały by dochód ponad 30 000. euro rocznie, a obecnie ponad 50 000, co jest średnim dochodem rocznym we Francji. Oczywiście, to tylko wydzielona parcela w o wiele większym ogrodzie.
Wprawdzie klimat jest tam nieco łaskawszy, niż u nas, więc trzeba wziąć poprawki. Z resztą oni też mają sporo szklarni, bo to jednak region na północy, zimą bywa tam do -10 stopni (rzadko), a chcą mieć warzywa przez cały rok. Jednak perspektywa, że można utrzymać się w sposób całkiem przyzwoity z ćwierci hektara wydaje się niesamowita. Oczywiście, potrzeba do tego wielkiej wiedzy i wiele praktyki, ale jest możliwe.
Zapraszam Was do wizyty w ogrodach w Bec Hellouin w Normandii, założonych przez Perrine i Charles'a Herve-Gruyer.
Na początku była to dolinka otwarta na wszystkie wiatry z bardzo słabiutką ziemią, która nigdy w historii nie była uprawiana - właśnie z powodu tej słabej gleby i gliniastego podglebia. Były to łąki, na których pasły się owce, bo dla krów były za ubogie.
Około 12 lat temu osiedliło się tam pewne małżeństwo z dziećmi, którym marzyła się samowystarczalność i zdrowe warzywa dla dzieci, alergicznych na chemię. Na początku było ciężko, bo z góry założyli, że nie będą używać maszyn, a poza tym żadne z nich nie było rolnikiem ani ogrodnikiem (on - żeglarz i pisarz, ona - prawnik). Kiedy jednak odkryli permakulturę i ideę mikro-fermingu, kiedy ze starych podręczników douczyli się, jak gospodarowali ogrodnicy w XIX wieku, ruszyło wszystko z kopyta. Teraz twierdzą, że hodują nie tylko rośliny i owoce, ale przede wszystkim glebę. Wszystko jest tam przemyślane, piękne... Żywią się tym sami, sprzedają, mając całkiem przyzwoity dochód, mając też, jak twierdzą, niesamowitą przyjemność z pracy. A że takie ogrody mają tendencję rozrostową, to zatrudnili też kilka osób, co w kraju, gdzie bezrobocie jest problemem narodowym, też jest na wagę złota. Prowadzą również staże i formują przyszłych ogrodników.
Zamieścili w internecie całą serię filmów, gdzie opowiadają o tym, co robią, jak i dlaczego. Piękne to wszystko i mądre, przemyślane i dobrze zrobione. I wiecie co jest dla mnie najbardziej uderzające? Że ludzie, z którymi nigdy nie rozmawiałam, którzy czytali inne książki, mieszkają o kilka tysięcy kilometrów stąd, mówią to samo, co ja od początku tego blogu. Nawet niektóre sformułowania są podobne. Oczywiście - mówią też inne rzeczy, ale duch całości jest ten sam. No i nie ma co ukrywać: oni robią to LEPIEJ.
Podaję link do ich filmików. Wiem, że tylko niektórzy zrozumieją to, co oni mówią, ale warto obejrzeć choćby dla przepięknych widoków. No i można podpatrzyć niektóre metody.
https://www.youtube.com/watch?v=FXaD3NGRQQo&list=PLYgVyAQ6d9kkiceRF5USDg1oRimS7gCUk
Im więcej gwiazd na czystym niebie, tym jest piękniej. Im więcej żywych, czystych ogrodów na ziemi - tym lepszy i piękniejszy świat. Dlatego cieszę się za każdym razem, kiedy odkrywam jakiś nowy ogród, gdzie ludzie dbają o ziemię, o wszystkie istoty żyjące, gdzie tworzą piękno i swoje szczęście przy okazji. Nasza Ziemia potrzebuje lekarzy, którzy ją uratują. wiecie, że gdyby wszyscy ludzie na Ziemi zużywali tyle żywności, ile my w Europie, to potrzebne by były TRZY globy ziemskie, żeby ich wyżywić? Niestety, mamy tylko jeden i trzeba o niego dbać, bo innego nie dostaniemy.
We Francji istnieje takie gospodarstwo permakulturowe, które jest w tej chwili bardzo mediatyzowane. Powodów jest kilka, moim zdaniem. Po pierwsze - jest niezaprzeczalnie piękne! Po drugie daje utrzymanie i pracę wcale sporej grupce ludzi ( 6 osobowa rodzina + kilku pracowników), oraz produkuje wspaniałe warzywa na zaskakująco małej powierzchni. W dobie bezrobocia, braku perspektyw itp. jest jak napływ świeżego powietrza. Na dokładkę jest pierwsze, gdzie ilość plonów, ilość wkładanej pracy i inne czynniki są dokładnie badane prze niezależne organizmy naukowe. A wyniki są takie, że dech zapiera. Używając tylko narzędzi ręcznych i konnych, potrafią wyhodować na parceli 1 000 metrów kw. dziesięciokrotnie więcej warzyw, niż inni ekologiczni ogrodnicy, używający maszyn, a kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt razy więcej, niż ogrodnicy tradycyjni i to przy żadnych prawie kosztach produkcji. Gdyby wszystkie warzywa z tego kawałka były sprzedawane po średniej cenie, obowiązującej w regionie, to w pierwszych latach dały by dochód ponad 30 000. euro rocznie, a obecnie ponad 50 000, co jest średnim dochodem rocznym we Francji. Oczywiście, to tylko wydzielona parcela w o wiele większym ogrodzie.
Wprawdzie klimat jest tam nieco łaskawszy, niż u nas, więc trzeba wziąć poprawki. Z resztą oni też mają sporo szklarni, bo to jednak region na północy, zimą bywa tam do -10 stopni (rzadko), a chcą mieć warzywa przez cały rok. Jednak perspektywa, że można utrzymać się w sposób całkiem przyzwoity z ćwierci hektara wydaje się niesamowita. Oczywiście, potrzeba do tego wielkiej wiedzy i wiele praktyki, ale jest możliwe.
Zapraszam Was do wizyty w ogrodach w Bec Hellouin w Normandii, założonych przez Perrine i Charles'a Herve-Gruyer.
Na początku była to dolinka otwarta na wszystkie wiatry z bardzo słabiutką ziemią, która nigdy w historii nie była uprawiana - właśnie z powodu tej słabej gleby i gliniastego podglebia. Były to łąki, na których pasły się owce, bo dla krów były za ubogie.
Około 12 lat temu osiedliło się tam pewne małżeństwo z dziećmi, którym marzyła się samowystarczalność i zdrowe warzywa dla dzieci, alergicznych na chemię. Na początku było ciężko, bo z góry założyli, że nie będą używać maszyn, a poza tym żadne z nich nie było rolnikiem ani ogrodnikiem (on - żeglarz i pisarz, ona - prawnik). Kiedy jednak odkryli permakulturę i ideę mikro-fermingu, kiedy ze starych podręczników douczyli się, jak gospodarowali ogrodnicy w XIX wieku, ruszyło wszystko z kopyta. Teraz twierdzą, że hodują nie tylko rośliny i owoce, ale przede wszystkim glebę. Wszystko jest tam przemyślane, piękne... Żywią się tym sami, sprzedają, mając całkiem przyzwoity dochód, mając też, jak twierdzą, niesamowitą przyjemność z pracy. A że takie ogrody mają tendencję rozrostową, to zatrudnili też kilka osób, co w kraju, gdzie bezrobocie jest problemem narodowym, też jest na wagę złota. Prowadzą również staże i formują przyszłych ogrodników.
Zamieścili w internecie całą serię filmów, gdzie opowiadają o tym, co robią, jak i dlaczego. Piękne to wszystko i mądre, przemyślane i dobrze zrobione. I wiecie co jest dla mnie najbardziej uderzające? Że ludzie, z którymi nigdy nie rozmawiałam, którzy czytali inne książki, mieszkają o kilka tysięcy kilometrów stąd, mówią to samo, co ja od początku tego blogu. Nawet niektóre sformułowania są podobne. Oczywiście - mówią też inne rzeczy, ale duch całości jest ten sam. No i nie ma co ukrywać: oni robią to LEPIEJ.
Podaję link do ich filmików. Wiem, że tylko niektórzy zrozumieją to, co oni mówią, ale warto obejrzeć choćby dla przepięknych widoków. No i można podpatrzyć niektóre metody.
https://www.youtube.com/watch?v=FXaD3NGRQQo&list=PLYgVyAQ6d9kkiceRF5USDg1oRimS7gCUk